poniedziałek, 29 września 2014

J. Olech "Dynastia Miziołków", czyli z pamiętnika Mamiszona

15 września, poniedziałek, Albina i Rolanda

Postanowiłam być twarda. Starszy od dwóch miesięcy nie czyta nic poza komiksami. Nie mam nic przeciwko komiksom, ale gdyby było w nich więcej słów z „rz”, „ż”, „ch” i „h”, być może nie musiałabym zastygać z przerażenia, zaglądając do należącego do Starszego zeszytu od polskiego. Nagadałam mu dzisiaj o analfabetach, ale wymiar dydaktyczny szlag trafił, gdy po pięciu minutach mojej przemowy Starszy uprzejmie zapytał: „Mamo, a kto to jest analfabeta?” Gdy już ochłonęłam, kazałam mu natychmiast zacząć czytać jakąś książkę. Nawet się zgodził, a potem zapytał skąd ma ją wziąć. Faktycznie. Zapomniałam, że wszystkie ich książki stoją jeszcze w kartonach w piwnicy. Jutro pójdę do biblioteki.

16 września, wtorek, Kornela i Edyty

Byłam w bibliotece. Wzięłam Starszemu pierwszą część Harry’ego Pottera. W końcu, jeśli chodzi o zachęcenie go do czytania, trzeba wybrać coś atrakcyjnego.

Wieczorem
Starszy odmówił wzięcia Harry’ego do ręki. Twierdzi, że nie lubi takich książek. Zapytany, skąd wie jaka to książka, oświadczył, że przecież widzi, że to taka, której nie lubi. Zażądał wyniesienia z piwnicy kartonów z jego książkami. A figa!

17 września, środa, Justyny i Roberta

Jestem strasznie niewyspana, bo ze złości wieczorem sama zaczęłam czytać tego Pottera i czytałam do trzeciej. Nie mogę się doczekać powrotu do domu, żeby dowiedzieć się co będzie dalej. Starszy pewnie znów będzie domagał się kartonów, dlatego po drodze zajadę do biblioteki. Wymyśliłam, że wypożyczę mu „Dynastię Miziołków”. Po pierwsze, to jedna z jego lektur (ale tego jeszcze nie wie), po drugie, może mu się spodoba i znów zaskoczy z czytaniem.


18 września, czwartek, Stanisława i Ireny

Z „Dynastią Miziołków” to nie był najlepszy pomysł. Starszy owszem, łaskawie zaczął czytać, ale co chwilę przyłazi, zadając głupie pytania.
Mamo, a co to jest „Koło Fortuny”?”, „Mamo, a dlaczego Miziołek nie idzie do gimnazjum, tylko do siódmej klasy?”, „Mamo, a ty też robisz sobie taką maseczkę z twarożku i truskawek, jak Mamiszon?”
Zapomniałam, że ta książka dość mocno się już zestarzała. Gdyby to było kiedy indziej, to w sumie nawet chętnie opowiedziałabym mu o tym, jak wszyscy chcieliśmy wystąpić w „Kole Fortuny”, ale nie dzisiaj, jak rany! Dzisiaj to ja muszę się natychmiast dowiedzieć, co zdarzyło się w Hogwarcie!

19 września, piątek, Teodora i Konstancji

Starszy przegina. Od rana podejrzliwie mi się przyglądał. Wieczorem nie wytrzymałam i spytałam o co mu chodzi. Trochę kręcił, ale wreszcie powiedział, że sprawdza czy rosną mi wąsy. Najpierw chciałam udusić go na miejscu, ale potem policzyłam do dziesięciu i spytałam, skąd ten pomysł. Powiedział, że z „Dynastii Miziołków”. Sprawdziłam, doszedł do miejsca, w którym Miziołek opisuje jak to mama Fify zajęła się biznesem, a ojciec został gospodynią domową. Mam niejasne wrażenie, że chodzi mu o fragment: „Kończyliśmy jeść obiad, kiedy wpadła mama Fify. Rzuciła teczkę, siadła, zasłoniła się gazetą z aktualnymi kursami walut i jadła kopytka, nie przerywając lektury. Na pytania Fify odpowiadała pomrukami. Nie zdziwię się, jak jej wyrosną wąsy”. Nie wiem o co smarkaczowi chodzi, przecież dziś na obiad była pomidorowa!

20 września, sobota, Filipa i Franciszka

Przemyślałam wydarzenia dnia wczorajszego. Może faktycznie nie powinnam w czasie jedzenia siedzieć z nosem w swoich papierach z roboty. I chyba za często na pytania Starszego odpowiadam „Yhy”. W ramach zacierania złego wrażenia postanowiłam upiec ciasto. Ok, wiem że obiady gotuje ojciec, ale niech dzieci wiedzą, że matka też umie zrobić coś jadalnego!

Wieczorem
Gdy tylko wstawiłam ciasto do piekarnika, Starszy natychmiast przybiegł do kuchni, pytając czy pokłóciłam się z ojcem. Na pytanie, skąd ten pomysł, oświadczył, że Mamiszon zawsze jak pokłócił się z Papiszonem piekł ciasto, więc myślał, że ja mam tak samo. Ta książka stanowczo mu szkodzi!

Jeszcze bardziej wieczorem
Starszy zjadł kawałek ciasta, mimo że mówiłam mu, że jest jeszcze ciepłe i będzie bolał go brzuch. Machnął ręką i stwierdził, że musi natychmiast sprawdzić. Najpierw chciałam go spytać, co chce sprawdzić, ale przypomniało mi się, że ciągle czyta „Dynastię Miziołków” i przezornie ucichłam. Po przeżuciu Starszy oświadczył, że jednak nie jestem podobna do Mamiszona, bo moje ciasto nie jest czarne i da się je zjeść. Zaraz potem dodał, że jakbym chciała napisać książkę kucharską, to w Miziołkach podali fajny tytuł dla takiej książki. „Pichcę i knocę”, albo jakoś tak. Nie wiem czy najpierw udusić Starszego, czy Joannę Olech.

21 września, niedziela, Miry i Mateusza

Starszy siedzi i czyta. W zasadzie powinnam się cieszyć, w końcu o to mi chodziło. Nieco się jednak niepokoję. Czy on aby nie wypaczy sobie przez tych Miziołków obrazu świata? I w ogóle, co on z tego rozumie? Zapytałam go, co mu się w tej książce podoba. Odpowiedział, że wreszcie ktoś napisał, że starszy brat ma ciężko w życiu i że „ten, kto wymyślił młodsze rodzeństwo, powinien być wtrącony do lochu”. Nie jestem pewna, czy to właśnie będą omawiać na lekcjach, ale nie podzieliłam się z nim moimi wątpliwościami.

22 września, poniedziałek, Tomasza i Maurycego

Okazało się, że szkolne omawianie Miziołków sprowadziło się do wspólnego przeczytania wstępu. Efekty tego nowoczesnego podejścia do lektur widać w zeszycie Starszego.


Powiedziałam mu, że skończy jak Klakson i będzie po nocach pisał dyktanda. Spojrzał na mnie z oburzeniem i oświadczył, że w takim razie będzie robił eksperymenty jak Piroman. Nie dałam tego po sobie poznać, ale przeraziłam się. Z dwojga złego już wolę, aby został ortograficznym głąbem jak Klakson. Nie jestem gotowa na wybuchy w łazience.

23 września, wtorek, Bogusława i Tekli

Starszy wrócił dziś ze szkoły z informacją, że dziewczyny z jego klasy „dzielą się na głupie i bardzo głupie”. Starałam się zwrócić mu uwagę, że nieładnie jest tak mówić o dziewczynach, zwłaszcza że ja też nią jestem, ale wytknął mi, że skoro tak napisali w „Dynastii Miziołków”, to jest to prawda, a ja na pewno nie jestem dziewczyną. Ta książka stanowczo mąci mu w głowie! Nie dość, że niepedagogiczna, to jeszcze genderowo niepoprawna!

24 września, środa, Gerarda i Jaromira

Starszy wrócił dziś ze szkoły z zadaniem domowym z polskiego brzmiącym: „Opisz w żartobliwy sposób jednego z członków Twojej rodziny”. Chodzi po domu i łypie na nas ukradkiem, co jakiś czas podbiegając z głośnym rechotem do biurka. Próbowałam delikatnie podpytać go, o kim będzie pisał, ale odpowiedział, że to niespodzianka.
Pozwoliłam mu jeść przed telewizorem i nie zrobiłam awantury o kapcie, których jak zwykle nie miał na nogach.
Ojciec kupił mu coca-colę i obiecał, że jutro pozwoli mu samodzielnie wywiercić dziurę w ścianie nową wiertarką.
Tylko Młodszy, niczego nieświadomy, zachowywał się jak zwykle.

Wieczorem
Gdy Starszy był w łazience, zajrzałam do jego zeszytu od polskiego. Napisał piękną pracę. Zaczyna się tak: „Mój brat, lat pięć i pół, przypomina gryzonia, bo często zostawia ślady zębów na mojej ręce. Wstyd powiedzieć, ale ciągle śpi ze swoimi pluszakami!”
Jak sobie pomyślałam o tym, że niewiele brakowało, a czytałabym o sobie, aż zadrżałam. Kto by przypuszczał, że jedna mała, nienajnowsza książeczka może mieć taki wpływ na życie rodziny!

Joanna Olech „Dynastia Miziołków”, ilustracje Joanna Olech, projekt graficzny i zdjęcia Grażka Lange. Egmont Polska, Warszawa 2003.

czwartek, 25 września 2014

A. Mularczyk "Polskie miłości", czyli historie, w których jest wszystko

Zająłem się reportażem, bo zawsze postrzegałem życie jako formę dramatu. Dokument natomiast - nawet ten drukowany wówczas w tygodnikach - staje się dramatem, jeśli oprócz informacji przekazuje emocje bohatera. Śledząc etapy życia moich bohaterów, niejednokrotnie czekałem na taką chwilę, kiedy ich życie zamieni się w Los.

Kiedy wszedł, w pierwszej chwili poczułam odrazę. Chorobliwie otyły, z przetłuszczonymi włosami, niezbyt dobrze pachnący. Na twarzy miał wypisaną niechęć do świata.
Wcześniej zapoznałam się z dotyczącymi go dokumentami. Wydawało mi się, że wiem jaki to przypadek. Roszczeniowiec, który najpierw coś sobie uroił, a później w to uwierzył.
Zaczął mówić. Z każdym jego słowem rozsypywał się kolejny fragment tego wyobrażenia o nim, jakie sobie stworzyłam. Im dłużej go słuchałam, tym więcej rozumiałam. Wreszcie pojęłam, że stoi przede mną ktoś, czyje życie zamieniło się w Los już w chwili narodzin. I wówczas zobaczyłam kogoś zupełnie innego niż ten, kto do mnie wszedł.
Urodzony na Pawiaku w 1942 roku, trzy miesiące po osadzeniu tam jego matki, oskarżonej o działalność konspiracyjną. Oddzielony od niej po roku, oddany pod opiekę bardzo dalekim krewnym. Gdy matce, wypuszczonej z Ravensbrück, udało się go odnaleźć, miał pięć lat.
Źle urodzony. Napiętnowany wojną. Zapętlony w niej na całe życie, mimo że od czasu jej zakończenia upłynęło już prawie siedemdziesiąt lat.
Sądzę, że z powodzeniem mógłby stać się bohaterem jednego z reportaży Andrzeja Mularczyka o polskich miłościach. Ten traktowałby o miłości matki i syna. Niezdrowej miłości, pożerającej wszystko co wokół. Miłości wojennej, mimo że wojna już dawno się skończyła. Mimo że matka od wielu lat nie żyje.

„Literatura faktu stawia wiele warunków, które nie dotyczą fikcji. Fikcja może być prawdopodobna, non - fiction musi być prawdziwa. Autor literatury faktu komponuje rzeczywistość, autor fikcji swoje o niej wyobrażenie. Autor non-fiction powtórnie komponuje to, co zostało zainicjowane przez życie. Poprzez wybór swego bohatera twórca wypowiada swój stosunek do świata, staje się współuczestnikiem dramatu bohatera. Literatura faktu stawia przed autorem trudne wymagania, za to pozwala mu zdobyć pewien wgląd w ludzkie losy, które potem stanowią jego kapitał. Dopiero po wielu latach uprawiania literatury faktu odkryłem oczywistość, że to, co zdarza się jednemu człowiekowi - zdarza się całemu światu.”


Gdy czytałam „Polskie miłości”, zbiór reportaży Andrzeja Mularczyka, którego wypowiedzi, pochodzące z wywiadu udzielonego Polskiemu Radiu, zacytowałam wyżej, czułam zazdrość i żal. Zazdrość, że nie potrafię tak pisać. I żal, że wszystkie te historie już się zdarzyły.
Z zazdrością można sobie poradzić. Zwłaszcza gdy nie ma się ambicji, by zostać twórcą non-fiction.
A żałować nie trzeba. Wystarczy nauczyć się patrzeć i słuchać. Wówczas okaże się, że bohaterowie jakby wprost z kart reportaży Mularczyka żyją tuż za rogiem. Pozornie zwyczajni, ale tym, którzy zechcą zapytać i usłyszeć odpowiedź, gotowi do opowiedzenia niesamowitych historii, o miłości, śmierci i Losie. Jak człowiek, którego spotkałam.

Nie wiem dlaczego „Polskie miłości” nie są lekturą obowiązkową, którą powinien przeczytać każdy, zanim po raz pierwszy pomyśli o sobie, że jest inteligentny i wykształcony. Nie wiem dlaczego do niedawna nie wiedziałam o istnieniu tego zbioru. Wiem jednak, że po raz kolejny zaciągnęłam olbrzymi dług wdzięczności u twórców antologii „100/XX”.

Poszczególne reportaże łączy miłość i historia - szara eminencja, pociągająca za sznurki Losu. Choć wydawało mi się, że posiadam jakąś wiedzę historyczną na temat Polski wojennej i powojennej, w czasie tej lektury po wielekroć kręciłam z niedowierzaniem głową. Co innego przeczytać w podręczniku historii parę suchych zdań, co innego zaś zobaczyć i zrozumieć, jak poszczególne historyczne zdarzenia odcisnęły się na życiu konkretnych ludzi. Niektórzy z nich, jak bohater wybranego do „100/XX” reportażu „Depozyt”, podpułkownik Zdzisław Barbasiewicz, są postaciami szerzej znanymi. Inni, a tych jest większość, to zwykli, szarzy ludzie. Do każdego z nich autor podchodzi jednak z takim samym szacunkiem, mimo że niektórych – czego nie kryje – przez większość czasu nie traktował poważnie (dotyczy to np. bohaterki „Dni radości i pieczali Katarzyny Januszkowej” czy pana Rysia, o którego ruchomym życiu traktuje ostatni, najbardziej chyba humorystyczny, co wcale nie znaczy, że zabawny, tekst).

„Polskie miłości” zawierają historie opublikowane już wcześniej w dwóch reporterskich książkach Mularczyka: „Czyim ja żyłem życiem?” i „Co się komu śni”; dodatkowo zostały wzbogacone o pięć nowych opowieści, napisanych prawdopodobnie w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Już sprawdziłam: w obu starszych zbiorach jest jeszcze łącznie kilkanaście reportaży, których zabrakło w nowej książce. I całe szczęście, bo dzięki temu będę mogła choć trochę zaspokoić uczucie Mularczykowego niedosytu, jakie odczuwam od czasu, gdy przeczytałam ostatnie zdanie „Polskich miłości”.

I tylko żal, że dziś tych książek nikt już chyba nie czyta, a Andrzej Mularczyk kojarzy się większości osób raczej tylko z filmami (od wielu lat z powodzeniem pisze scenariusze do popularnych seriali, by wymienić chociażby „Dom” czy współczesną „Blondynkę”), ewentualnie słuchowiskami („W Jezioranach”). W każdym razie w mojej bibliotece jego książek nikt nie wypożyczał już od bardzo dawna, przez co katalog biblioteczny straszy listą nieobecności.

Czytajcie Mularczyka. Bo to, co zdarzyło się jego bohaterom, zdarza się całemu światu. Mi i Tobie również.


Andrzej Mularczyk „Polskie miłości i pięć nowych opowieści”. Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA S.A. Warszawa 2006.

Tytuł posta stanowi nawiązanie do szeregu wypowiedzi Mariusza Szczygła na temat tej książki. Mimo szczerych starań, nie umiałam wymyślić nic trafniejszego. Za wtórność uprzejmie przepraszam.

czwartek, 18 września 2014

Prot, Filip, SA Wardęga i dwie blondynki, czyli kto jest hecny

„Raz gotował Filip flaki,
A Prot wpadł na pomysł taki,
Że podrzucił mu do garnka
Stary kalosz. Filip sarka,
Obwąchuje całą kuchnię,
A tu obiad gumą cuchnie.
Filip wzdycha i narzeka,
A Prot woła już z daleka:
- Ach Filipie, ach, Filipie,
Trzeba znać się na dowcipie!”

Dobry żart jest w cenie. Człowiek robiący sobie żarty, dworujący z siebie i innych, zazwyczaj bywa duszą towarzystwa. W felietonie zamieszczonym w ubiegłotygodniowym Dużym Formacie (nr 37/1095) Mariusz Szczygieł, nazywając taką osobę, używa słowa „hecny”.
Hecny to dla mnie ktoś więcej niż dowcipny. (…) Współczesny słownik podaje, że hecny równa się zabawny, wesoły, zadziorny. Owszem, hecny ma taki być, ale przede wszystkim musi umieć przygotować hecę, czyli mały, nawet dwuzdaniowy teatrzyk. (…)
My mamy jajcarstwo, które wydaje mi się prymitywne. W jajcarstwie jest coś przyziemnego, hecny chyba nobilituje, a nawet sprawia, że hecni hecarze, hecownicy, hecarki i hecowniczki oraz ich hece mogą od razu zamienić się w anegdotę, a nawet stać się częścią literatury.

Pięknie. Piękne jest samo słowo „hecny”; nic dziwnego, że każdy chciałby taki być.

„Filip dostał raz po dziadku
Pozłacany fotel w spadku,
Mówił tedy wszystkim dumnie:
To najlepszy mebel u mnie.
Prota znudził spokój błogi,
Więc w fotelu podciął nogi,
Potem rzecze: - Przyjacielu,
Usiądź sobie w tym fotelu.
Filip usiadł, a tu właśnie
Fotel pod nim jak nie trzaśnie!
Cztery nogi – w cztery strony!
Wstaje Filip potłuczony:
Któż to zrobił mi, u licha?
Na to Prot ze śmiechu prycha:
- Ach Filipie, ach, Filipie,
Trzeba znać się na dowcipie!”

Czy SA Wardęga jest hecny? Według przytoczonej wyżej definicji tak, po tysiąckroć tak! Cała Polska jak długa i szeroka chichocze przed monitorami komputerów, oglądając kolejne sprowokowane przez niego hece. Najnowsza z nich, historia zatytułowana „Mutant Giant Spider Dog”, została już na You Tubie wyświetlona blisko 90 milionów razy.
Tymczasem mnie ani trochę nie śmieszy. Czemu? Zapraszam do małego eksperymentu.

Wszystkich, którzy do tej pory nie mieli okazji obejrzeć filmu, proszę o skorzystanie z zamieszczonego niżej linku i obejrzenie fragmentu gdzieś między 1:10 a 1:30. Chodzi o dwie młode kobiety oczekujące na windę.


Już?
Śmieszne? Hecne?

A teraz pytanie. Co Waszym zdaniem zrobiły te dwie kobiety, kiedy już przestały wrzeszczeć i oddaliły się na odpowiednio bezpieczną odległość?
Co Wy zrobilibyście w takiej sytuacji?

W tym tygodniu jak zwykle maszerowałam po lesie z kijkami, tym razem w towarzystwie koleżanki. Godzina raczej wieczorna, las w rejonie, w którym byłyśmy, pustawy.
Przechodząc ścieżką, zobaczyłyśmy w niskich zaroślach, około cztery metry od nas, męskie ciało. Ciało leżało na brzuchu, w nienaturalnej pozycji. Było obute, na głowę miało naciągnięty kaptur od bluzy. Nie reagowało na nasze głośne okrzyki.
Nie, nie uciekłyśmy, wrzeszcząc. Oddaliłyśmy się z godnością, nerwowo przerzucając się uwagami na temat tego, co i która z nas powinna zrobić.
Osobiście nie przepadam za znajdowaniem zwłok w lesie. Koleżanka okazała się podzielać moje upodobania. Obie znamy też wystarczająco dużo prawdziwych historii, okraszonych zdjęciami z autentycznych policyjnych archiwów, by nie garnąć się do podchodzenia do obcych, żyjących mężczyzn, leżących w lesie. Wiem, mogłyśmy go dźgnąć kijem. Sami sobie dźgajcie.
Zadzwoniłam na numer 112 (pomijam z kim mnie połączono, gdzie ten ktoś się znajdował i jak bardzo był kompetentny. Funkcjonowanie numeru 112 w tym kraju to temat na książkę, nie na wzmiankę w poście). Przełączono mnie do pogotowia, mimo że opisałam całą sytuację, łącznie z tym, że nie podeszłyśmy do tego kogoś, więc tak naprawdę nic nie wiemy. Dyspozytorka postanowiła wysłać karetkę. My miałyśmy doprowadzić ją na miejsce.
Oszczędzę Wam opisu jazdy karetką przez las. Oszczędzę Wam przytaczania dialogów z czasu tej jazdy. Ci ludzie mają naprawdę ciężką pracę, gdzieś muszą odreagować.
Dojechaliśmy na miejsce. Ciało nadal leżało. Młoda lekarka puściła przodem równie młodego ratownika.

Wróćmy w tym miejscu do SA Wardęgi, jego zmutowanego pająkopsa i mojego pytania.
Co powinny zrobić te dwie kobiety? Moim zdaniem zadzwonić na 112. W końcu zobaczyły leżące w windzie męskie ciało i coś strasznego, co z niego zlazło (wątpię, aby zdążyły się zorientować co to, ale ja darłabym się tak samo głośno jak one, a uciekała jeszcze szybciej).
Co stałoby się, gdyby na miejsce przyjechało pogotowie?
Kto wie, może zresztą przyjechało. Niewykluczone również, że uwieczniony w kolejnych kadrach filmu młody mężczyzna, który znalazł w parku wiszące coś, przypominające ludzkie zwłoki, wezwał na miejsce policję.
Brawo, SA Wardęga, naprawdę niezła heca!

Nasze męskie ciało okazało się profesjonalnie napompowanym ubraniem, ułożonym przez kogoś tak, aby wyglądało jak ludzkie zwłoki. Tak, gdybyśmy dźgnęły je kijem, z pewnością byśmy się o tym przekonały. A może nie, bo ów ktoś naprawdę bardzo się postarał. Całkiem niewykluczone, że gdzieś na drzewie umieścił miniaturową kamerkę, w końcu co to za heca, gdy nie można jej podejrzeć, prawda?

Tu już Filip najwyraźniej
Dość miał całej tej przyjaźni:
- Lubisz psoty? Oto psota,
Która jest w sam raz dla Prota!
Przy tych słowach popadł w zapał,
Za czuprynę Prota złapał,
Wytarmosił bez litości,
Porachował wszystkie kości
I za krzywdy tak odpłacił
Że Prot cały dowcip stracił.

Można oczywiście stać na stanowisku, że Filip był sam sobie winny, że taki głupi, że nie poznał się na żartach Prota.
Można pęknąć ze śmiechu przy tym i kolejnym filmiku SA Wardęgi.
Można też ponabijać się z mojej historii. Historii o dwóch durnych blondynkach, które wzywają pogotowie do kupy szmat.
Mnie jednak jakoś wcale to nie śmieszy. Być może dlatego, że od wczoraj zastanawiam się, czy wówczas, gdy ja jeździłam karetką po lesie, ktoś naprawdę jej nie potrzebował.
Dlatego, gdybym spotkała tego hecarza, z przyjemnością postąpiłabym z nim tak, jak Filip postąpił z Protem. Z braku laku, mogę zrobić to samo i z SA Wardęgą.

Zamieszczony w poście wiersz stanowi obszerny fragment wiersza Jana Brzechwy „Prot i Filip”, pochodzącego ze zbioru „Brzechwa dzieciom”, zilustrowanego przez Jana Marcina Szancera. G&P Oficyna Wydawnicza Poznań, Poznań 2011.

czwartek, 4 września 2014

S. Jackson "Życie wśród dzikusów" i "Poskramianie demonów", czyli najpierw się pośmiej, a potem pomyśl

Całymi dniami kręciłam się po domu porządkując rzeczy mojej rodziny. Podnosiłam z podłogi książki i buty, skarpetki i koszule, rękawiczki i botki, czapki i chusteczki, części łamigłówek i pojedyncze centy, ołówki, pluszowe zwierzęta, nie mówiąc już o kościach zawleczonych przez psy pod fotele. Zbierałam po kątach samochodziki z plastyku, ołowianych żołnierzyków, rękawice od baseballu, swetry i różne dziwne przedmioty. Każdy z nich przekładałam na miejsce, odpowiedniejsze na pozór od tego, na którym je znalazłam.

Nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że życie matki czwórki dzieci jest co najmniej dwukrotnie trudniejsze od życia matki dwójki dzieci. Ba! Moje zadawnione matematyczne skłonności podpowiadają, że zamiast prostego mnożenia należałoby w tym przypadku posłużyć się silnią.
Są to jednak dywagacje bez znaczenia. Każdego, kto twierdziłby w mojej obecności, że życie matki ledwie dwojga bardzo małoletnich dzieci jest lekkie, łatwe i przyjemne, gotowa jestem bowiem co najmniej znieważyć.

Odkąd zostałam matką, co roku, kiedy kończy się mój urlop, łudzę się, że jakimś cudem uda mi się na zawsze utrzymać ów cudowny stan, gdy mniej więcej nad wszystkim panuję. Najdalej jednak po dwóch dniach od powrotu do pracy zawodowej okazuje się, że doba znów jest o co najmniej pięć godzin za krótka, kolejne pomieszczenia zostały zaanektowane przez pojedyncze skarpetki, poplamione bluzy, zdekompletowane klocki lego oraz zdezelowane samochodziki, zaś rzeczy do prania i zmywania rozmnażają się szybciej niż króliki.
Na szczęście mamy XXI wiek, ja żyję w dużym mieście (tak przynajmniej wynika z kodu pocztowego, bo do kur za rogiem ta informacja jeszcze nie dotarła), a mój mąż intensywnie wspiera mnie w pracach domowych. Razem jakoś dajemy radę.

źródło zdjęcia
Shirley Jackson żyła w XX wieku, w małym amerykańskim miasteczku, urodziła i wychowała czwórkę dzieci, a jej mąż, człowiek z pewnością uroczy, był też mężczyzną, który uważał, że zarabianie na utrzymanie rodziny w zupełności wystarcza i pozwala na dożywotnie zwolnienie go z domowych obowiązków.
Gdybym była nią, zeszłabym z tego świata szybko i gwałtownie.
Tak jak zrobiła to ona sama, umierając na zawał serca w - wcale nie tak bardzo odległym od mojego - wieku 45 lat.

Kiedy czytałam „Życie wśród dzikusów” – pierwszą część opowieści Shirley Jackson o jej domowym życiu – zaśmiewałam się niemal do łez. Historie z życia matki dwójki, a później trójki dzieci, wydawały mi się bowiem jakby znajome, a doprawienie ich specyficznym, typowym dla zdesperowanych matek, humorem, sprawiało że czułam się pokrzepiona i zrelaksowana (w końcu mam ledwie dwójkę, nie zaś trójkę, upiornych dzieci!).

Tego ranka obudziłam się późno. Budzik wysiadł po raz trzeci w tym tygodniu. Panował już taki upał, że trudno się było ruszać. Poleżałam jeszcze kilka minut mobilizując energię konieczną do wstania. Z pokoju dziewczynek rozlegały się cienkie tony piosenki i z przyjemnością myślałam o tym, jak to miło, że dwie siostrzyczki i braciszek lubią się i bawią się ze sobą w takiej zgodzie; nagle sens słów tego, co oni wyśpiewywali, doszedł do mojej świadomości. Jednym susem wyskoczyłam z łóżka i pełną parą ruszyłam przez korytarz.
- Mała zjadła pająka, mała zjadła pająka, mała zjadła pająka – śpiewały moje pociechy.
 

W czasie lektury „Poskramiania demonów”, traktującej o życiu tej samej rodziny, wyposażonej już jednak w czworo dzieci oraz mężo-ojca, który z prostego krytyka literackiego i numizmatyka awansował na profesora, bożyszcze studentek, niemal od samego początku czułam gorycz. Niby nic się nie zmieniło, ciągle czytałam napisane ze swadą i humorem historyjki z życia wzięte. Podświadomie zaczęłam się jednak zastanawiać nad tym jak bardzo – in plus - moje życie różni się od życia Shirley Jackson. Doszłam do wniosku, że – mimo wiekopomnej sławy, jaką zapewniła sobie dzięki swoim książkom - za żadne skarby nie chciałabym się z nią zamienić.

Ostatniej soboty sierpnia w domu naszym panowała wręcz lodowata atmosfera, albowiem w czwartek mąż mój otrzymał list od szkolnej koleżanki imieniem Sylwia, która zawiadamiała go, że będzie, wraz z drugą koleżanką, przejeżdżała przez Nową Anglię i że byłaby szczęśliwa, gdybyśmy zechcieli zaprosić ją na weekend, celem odnowienia starej przyjaźni. Mąż wręczył mi ten list w milczeniu, przeczytałam go trzymając daleko od siebie, po czym powiedziałam, że jestem szczerze wzruszona jego miłym stosunkiem do starych przyjaciół, i zapytałam, czy Sylwia zawsze używała papieru listowego koloru lawendy i pisała różowym atramentem i że nie wiem, czy mi się tylko zdaje, ale czuję jak gdyby zapach perfum. Mąż odpowiedział, że Sylwia to wspaniała dziewczyna.(…)
Odłożyłam list na jego biurko i oświadczyłam, że muszę pozmywać naczynia po śniadaniu.
- A propos – przypomniał sobie mąż. – Sylwia zawsze o sobie dbała. Znasz to. Lakierowane paznokcie i te de.
Schowałam ręce za plecy i odpowiedziałam, że doskonale rozumiem, o co mu chodzi.
- Byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś zechciała może jakoś specjalnie zająć się domem. Mogłabyś na przykład umyć dzieci albo coś takiego. Chciałbym, żeby tu u nas jakoś wyglądało. Wiesz chyba, o co mi chodzi?

W snutej przez Shirley Jackson opowieści poza goryczą sporo jest miłości i zachwytu nad pięknem zwykłego, codziennego życia, nad tym, co tak ulotne, a co tak naprawdę tworzy nasze, często później idealizowane, wspomnienia z dzieciństwa. Unoszący się z piekarnika zapach domowego ciasta, rytuał ubierania choinki, czas spędzany wspólnie z rodzicami przy robieniu pozornie głupich rzeczy. Każdy, kto był dzieckiem, wie jak bardzo jest to ważne. Każdy, kto jest w miarę rozsądnym rodzicem, stara się dostarczyć swoim dzieciom takich właśnie przeżyć. Nie wydaje mi się jednak, aby koniecznie trzeba było robić to za wszelką cenę.

Czytając „Poskramianie demonów” nie umiałam pozbyć się skojarzeń z obowiązującym jeszcze do niedawna powszechnie modelem Matki Polki Cierpiętnicy, kobiety z siatami, szorującej o drugiej w nocy zabrudzoną przez pozostałych członków rodziny wannę, dziubiącej ze zmęczenia nosem w talerz stojący na znakomicie przez nią wcześniej przystrojonym świątecznym stole. I po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że to nie moja bajka.
Bo w mojej kobiety żyją dłużej niż czterdzieści pięć lat.
A mężowie wiedzą, że wspominanie żonom o spotkanych w młodości Sylwiach grozi śmiercią. Ich - przedwczesną - śmiercią.

Shirley Jackson „Życie wśród dzikusów”, tłumaczyła Mira Michałowska. Czytelnik, Warszawa 1977.
Shirley Jackson „Poskramianie demonów”, przełożyła Mira Michałowska. Czytelnik, Warszawa 1980.