czwartek, 30 stycznia 2014

Zadania domowe trzecioklasistów, czyli 100 lat polskiej edukacji

W zamieszczonej w zbiorze „Baśnie nieudokumentowane” historii, zatytułowanej „Papiery rodu M.”, Krzysztof Kąkolewski opisuje znaleziska ze strychu jednego z domów w powiecie kieleckim, w Suchedniowie. Było tam mnóstwo różności: listy, książki, podręczniki, wszystko z końca XIX i początku XX wieku.
Wśród papierzysk znalazł się także podręcznik do algebry, z którego autor zacytował takie oto zadanie:

„Nauka algebry. Zadaczniki: Zadanie 10. W fabryce za tygodniową pracę 35 mężczyznom i 26 kobietom zapłacono 341 rb. Mężczyzna zarabia tygodniowo o 2 rb. więcej od kobiety. Ile zarabia tygodniowo mężczyzna, a ile kobieta? Ile rubli zaoszczędziłby fabrykant tygodniowo, gdyby zamiast 35 mężczyzn wziął do pracy 35 kobiet?”

Sądząc po tym, że w zadaniu mowa jest o rublach, można przyjąć, że pochodzi ono z podręcznika wydrukowanego przed I wojną światową.
Załóżmy więc, że był to rok 1914.

Jeśli ktoś uważa, że polskie dzieci 100 lat później uczą się z książek, w których mają bardziej postępowe zadania, jest w błędzie.

Moje ulubione wydawnictwo MAC Edukacja przygotowało bowiem dla trzecioklasistów zadania domowe na każdą okazję i dla każdego (niewykluczone, że i dla fabrykantów, ale jeszcze do nich nie doszliśmy).

Z okazji Dnia Babci dzieci mogą więc przeczytać fragment historyjki Grzegorza Kasdepke, traktujący o tym, że babcia upiekła urodzinowy tort, który nie dotrwał niestety w całości do uroczystości. Po twórczym i rozwijającym dokonaniu zakreślenia właściwych odpowiedzi w kratkach (zdaniem autorów podręcznika sprawdza się w ten sposób umiejętność czytania ze zrozumieniem), dzieci mogą przystąpić do rozwiązywania zadania opisowego. Polecenie brzmi:


Następnie czas na zadanie matematyczne, którego treść dotyczy m.in. tego, że babcia podzieliła morele (ciekawe czy zostało coś dla niej?).
Biedna babcia, pewnie sama nie umiałaby odpowiedzieć na pytanie o wagę poszczególnych porcji, na szczęście z pomocą przybieżą ośmio i dziewięciolatki. Proszę, myk, myk i obliczą biednej babci, co trzeba:


Oczywistym jest, że stosowne zadania zostały przygotowane i z okazji Dnia Dziadka.
Jest więc i fragment tekstu (z tej samej książki pana Kasdepke), który zaczyna się tak: „Dziadek Bartusia ma dwie życiowe pasje: jedną z nich jest żona, a drugą czytanie książek.
Jasne.

Czy kogoś może więc zaskoczyć zamieszczone zaraz potem polecenie do zadania opisowego, takie o:


Albo zadanie matematyczne, o proszę:



W tym miejscu przydałoby się parę zdań tzw. puenty, ale obiecałam sobie, że nie będę używać na tym blogu brzydkich wyrazów.

W zamian mogę jednak zaproponować jeszcze parę innych zadań, jak znalazł do kolejnych wydań podręcznika (dla uniknięcia niejasności wyjaśniam, że poniższe propozycje są wyłącznie mojego autorstwa):

Zadania opisowe z języka polskiego:
Na Dzień Babci: „zapytaj babci w co była ubrana, gdy poznała dziadka. Opisz jej strój i narysuj go.”

Na Dzień Dziadka: „zapytaj dziadka o największą przygodę, jaką przeżył w życiu. Opisz ją (minimum cztery zdania)”.

Zadanie matematyczne:
„Ile minut drzemki uciął sobie dziadek po obiedzie, skoro wiadomo, że poszedł spać o 15.15, gdy babcia zaczęła zmywać. Babcia zmywała przez pół godziny, potem przez dwadzieścia minut cerowała dziadkowi skarpetki, po czym poszła do sklepu, by kupić dziadkowi piwo do kolacji. Droga do sklepu w dwie strony zajęła jej 40 minut. Dziadek obudził się po pięciu minutach od powrotu babci do domu.”

Zachęcam do przedstawiania w komentarzach własnych propozycji. Bez obaw, polscy wydawcy będą wykorzystywać tego rodzaju przykłady w podręcznikach dla dzieci jeszcze przez kolejnych 100 lat, więc na pewno wszystkie się przydadzą!

Grażyna Lech, Jolanta Faliszewska „Odkrywam siebie i świat”. Zadania domowe, klasa 3, część 5. Grupa Edukacyjna S.A., Kielce 2011. 

sobota, 25 stycznia 2014

M. Żylińska "Neurodydaktyka", czyli kompendium wiedzy dla światłych nauczycieli i rodziców

Nauczyciele nie są leniwi,
uczniowie nie są głupi,
w systemy edukacji inwestuje się wciąż więcej środków,
a jednak wszyscy czujemy, że coś jest nie tak…

To słowa Manfreda Spitzera, niemieckiego psychiatry, który zyskał popularność w Niemczech, a ostatnio także i w Polsce dzięki swoim książkom („Jak uczy się mózg”, „Cyfrowa demencja”), które usytuowałabym na pograniczu neurobiologii, psychologii i pedagogiki.

Manfred Spitzer to – w mojej ocenie - guru Marzeny Żylińskiej, torunianki, odkrytej ostatnio przez niektóre polskie media (za co im chwała).
Pani Marzena na co dzień pracuje w Nauczycielskim Kolegium Języków Obcych w Toruniu, ale z wykształcenia jest literaturoznawczynią (i już za to ją lubimy!), z chęci znalezienia odpowiedzi na kilka nurtujących ją swego czasu pytań – metodykiem, zaś z samej siebie – pasjonatką, próbującą zmienić polską szkołę.

Gdyby nie to, że któregoś październikowego popołudnia jechałam samochodem do lekarza, być może nie dowiedziałabym się o jej istnieniu.
Na szczęście jednak jechałam (czasem nie jest źle trochę pochorować) i dzięki temu, zupełnie przypadkowo, wysłuchałam rozmowy przeprowadzonej w radiu Tok Fm przez Agatę Kowalską.
A potem już poszło. Z kopyta.


Książka Marzeny Żylińskiej „Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi”, wydana przez Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu (podkreślam to nie bez powodu, gdyż gdzieniegdzie na rynku można trafić na inne wydanie tej książki, pełne błędów, wydrukowane i opublikowane bez zgody autorki), powinna być obowiązkową lekturą każdego nauczyciela oraz każdego rodzica dzieci w wieku szkolnym.
Nawet bowiem jeśli nie zgadzamy się z autorką, bądź mamy wątpliwości co do miarodajności przytaczanych przez nią danych (podobne zarzuty stawiane są także M. Spitzerowi), szereg stawianych przez nią pytań powinien co najmniej dać nam nieco do myślenia.

W czterech rozdziałach: „Neurobiologiczne podstawy uczenia się”, „Fascynujące neurony lustrzane”, „Cyfrowi tubylcy i cyfrowi imigranci” oraz „Szkoła przyjazna mózgowi, czyli poszukiwanie alternatywy dla edukacji transmisyjnej”, w przystępny sposób przekazuje nam wiedzę z zakresu neurobiologii, jaką zdobyto w ciągu ostatnich lat, przekładając ją na konkretne, istniejące u nas rozwiązania i instytucje dydaktyczne.
Zwłaszcza pierwszy rozdział imponuje głębokością podbudowy, rzetelnością (imponująca ilość przytoczonych źródeł!) oraz przystępnością przekazu. Mimo operowania szeregiem ściśle naukowych pojęć (że przywołam chociażby neuroprzekaźniki, synapsy, neurony lustrzane) język książki nie jest hermetyczny. Przy odrobinie wysiłku (nie będę udawała, że jest to łatwa lektura) każdy średnio rozgarnięty czytelnik pojmie w czym rzecz.

A rzecz w tym, że nie jest dobrze.
Że nasze mózgi – które są stworzone do uczenia się i mają w związku z tym wbudowane pomocne uczeniu naturalne mechanizmy – w tradycyjnej polskiej szkole, zbudowanej na solidnym, dziewiętnastowiecznym pruskim wzorze, są poddawane działaniom, które powodują, że zabijana jest ciekawość poznawcza, a co za tym idzie – motywacja do nauki.

Że współczesna szkoła próbuje ułatwiać uczenie (patrz zeszyty ćwiczeń, pełne zadań typu: „połącz liniami”, „wpisz w okienka”), co kieruje ucznia prosto w przepaść. Efektywne uczenie związane jest bowiem ze stawianiem pytań przez samego ucznia i wspólnym – przy aktywnym jego udziale – znajdowaniu na nie odpowiedzi (dzięki temu tworzą się bowiem w mózgu „ślady”, a po pewnym czasie i trwałe połączenia, czyli ugruntowana wiedza), nie zaś ze stawianiem ucznia w roli biernego słuchacza („słuchaj Jasiu jak pan naucza i nie zadawaj głupich pytań”).

Że ciągle bardzo wielu uczniów boi się szkoły i nie wierzy we własne możliwości, tymczasem aby odnieść sukces, trzeba najpierw być z siebie zadowolonym, wierzyć w siebie oraz – co równie ważne – mieć dobre relacje z pedagogiem.

Autorka wydaje się nie mieć złudzeń co do tego, że polska szkoła w jej obecnym, testocentrycznym kształcie jest zła. Szereg jej postulatów jest też nie do ziszczenia w świecie, w którym pierwszoplanową rzeczą jest zrealizowanie z góry narzuconego programu nauczania, identycznego dla wszystkich uczniów w klasie i nieuwzględniającego tego, że nie wyszli oni spod jednej sztancy (jak mówi sama autorka: rok urodzenia to nie data produkcji). Książka nie została jednak napisana po to, aby kogokolwiek frustrować, ale po to, by dać impuls do działania. Do sprzeciwu. Do powiedzenia głośno tego, co się myśli. Do zmiany.

Mam to szczęście, że poznałam panią Marzenę. Że miałam możliwość najpierw pisemnie wymienić z nią parę myśli i spostrzeżeń, a później także spotkać się z nią osobiście. Dzięki temu tym bardziej wierzę w to, co robi i o czym pisze.
Mam też nadzieję, że będzie nas coraz więcej i że dzięki temu polska szkoła za kilka, choć prędzej kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat, będzie wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj.

Na zakończenie jeszcze parę konkretów.

Pani Marzena Żylińska jest także autorką bloga „Neurodydaktyka, czyli neurony w szkolnej ławce”. Wpisy nie są tam przez nią zamieszczane regularnie (czemu trudno się dziwić, zważywszy na aktywność autorki), jednak każdy z nich wart jest uwagi. Link tutaj.

W styczniu i lutym br. wydawnictwo Macmillan organizuje cykl szkoleń dla nauczycieli pod hasłem „Teach BIG”. Jedną z osób prowadzących te szkolenia jest właśnie pani Żylińska. Formalnie rzecz biorąc są one adresowane do nauczycieli języków obcych, uczących w gimnazjach, jednak praktycznie – co sprawdziłam na sobie – może wziąć w nich udział każdy, kto tylko wyrazi taką chęć. Szczegóły tutaj.

Gdyby ktoś chciał posłuchać audycji z udziałem pani Marzeny, w których – w ogólnym zarysie – przedstawia ona wszystkie najważniejsze myśli, które rozwija w swojej książce, linki tutaj (Tok fm) i tutaj (PR program 3).

Marzena Żylińska „Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi”. Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2013.

wtorek, 21 stycznia 2014

Dzień Babci, czyli garść ostrzeżeń

Kiedy w ubiegłym tygodniu, po raz nie wiem już który, kolejny (a co roku przychodzi inny) ksiądz zapytał mnie w trakcie kolędy: „a Pani, oczywiście jest w domu, z dziećmi?”, przypomniałam sobie jak bardzo nienawidzę stereotypów.

To samo przypominało mi się też za każdym razem, ilekroć wioząc w wózku którekolwiek z własnych dzieci, spotykałam kogoś znajomego, kto – dowiedziawszy się, że oto już wróciłam do pracy zawodowej („naprawdę? tak szybko?!”), pytał, nie oczekując w zasadzie innej odpowiedzi niż potwierdzająca: „a mały z babcią, tak?

Kiedy – z okazji zbliżającego się Dnia Babci i Dziadka – moje dzieci uczą się, nie wiem już który raz, wierszyków o tym, jak to dobrze z babcią być, bo babcia ulepi pierogi, a w ogóle to na nosie ma okulary i siwy koczek, liczę na to, że ich własna babcia (nosząca ubrania w rozmiarze 38, o modnie ostrzyżonych blond włosach, obuta w dziesięciocentymetrowe szpilki) nie weźmie tego specjalnie do siebie.

Niektóre babcie występujące we współczesnych polskich książkach dla dzieci mają siwe koczki, okulary, a ich głównym zajęciem jest dreptanie z pokoju do kuchni oraz gotowanie obiadów dla pozostałych domowników.


Te babcie są od zawsze na emeryturze, nie mają własnych znajomych i pasji. Ot, stereotypowe babcie, które z pewnością już w kołysce marzyły o tym, by móc zajmować się wnukami.
Takie babcie spotkamy w książkach Renaty Piątkowskiej („Opowiadania dla przedszkolaków”, „Opowiadania dla piaskownicy”, „Nie ma nudnych dni”), ale także w „Ostrożnie!” Grzegorza Kasdepke.
I nie, nie mam nic przeciwko, wszak takie babcie istnieją. Dobrze byłoby jednak zaproponować dzieciom jakąś przeciwwagę. Chociażby po to, aby za 20-30 lat nie oczekiwały od własnych matek tego, że natychmiast po przyjściu na świat wnuków zamkną na kłódkę swoje życie i zapomną o własnych potrzebach.

Zwolennikom modelu stereotypowego chciałabym ponadto zwrócić uwagę na parę łączących się z nim niebezpieczeństw, które mogą sprawić, iż wnuki będą mogły cieszyć się babcią zdecydowanie za krótko.

Niebezpieczeństwo pierwsze:


Babcia siwiuteńka i drepcąca zazwyczaj bywa także schorowana (w czasach, gdy wizja osiągnięcia wieku emerytalnego ciągle się oddala, jedynym wyjściem by mieć czas na zajęcie się wnukami jest wszak pójście na rentę!). Schorowane babcie leżą zaś w łóżkach, gdzie pod pierzynami, odziane w czepce, oczekują wizyt wnucząt.
Niestety, jak uczy literatura, babcie tego rodzaju dość często bywają zjadane.


Niebezpieczeństwo drugie:

Babcia w opisanym wyżej typie, zawsze chętna do zajęcia się wnukiem, dość często bywa niestety pozbawiona dziadka. Kobieta samotna musi zaś – siłą rzeczy – stać się samowystarczalna. Zazwyczaj ma więc w małym palcu majsterkowanie, bez problemu samodzielnie załatwia niezbędne remonty, nie zapominając o przyjemności jaką sprawiają drobne robótki ręczne.
Każdy ma jednak swój próg wytrzymałości. Nadmierna roszczeniowość wnucząt może sprawić, że któregoś dnia taka babcia weźmie po prostu nogi za pas…


Niebezpieczeństwo trzecie:

Choć trudno to sobie wyobrazić, nawet babcia może zostać doświadczona przez nudę.
Jak długo bowiem można być mądrym, miłym, cierpliwym i zawsze na miejscu?
Jak uniknąć ziewania podczas lepienia stutysięcznego pieroga?
Wszyscy, którzy wiele razy słyszeli opowieści o prowadzonym przez kogoś podwójnym życiu, powinni teraz przypomnieć sobie, kim byli ich bohaterowie.
Czy nie były to przypadkiem nobliwe, wzbudzające zaufanie starsze panie?
Pal sześć, gdy babcia ma na boku drugą rodzinę. Jeśli jednak w ramach rozrywki decyduje się wkroczyć na drogę przestępstwa, może się to skończyć długą odsiadką. Bynajmniej nie w bujanym fotelu.

No, chyba że babcia, zastawszy w domu awizo z prokuratury, z informacją że po odbiór przesyłki ma zgłosić się do pobliskiego sklepu monopolowego, nie będzie w stanie przełamać oporów moralnych. Wówczas, z uwagi na niemożność prawidłowego doręczenia aktu oskarżenia, może jej się upiecze…

Czego wszystkim Babciom, w dniu ich święta, serdecznie życzę!

Zamieszczone zdjęcia pochodzą, w kolejności, z następujących książek:
Renata Piątkowska „Nie ma nudnych dni”, ilustracje Iwona Cała. Wydawnictwo Bis, Warszawa 2011.
„Czerwony Kapturek”, ilustracje Tony Wolf. Wydawnictwo Wilga, Warszawa 2008.
Kate Lum „Co!?”, ilustracje Adrian Johnson, tłumaczenie Jędrzej Butkiewicz. Wydawnictwo Tatarak, Warszawa 2009.
David Walliams „Babcia Rabuś”, ilustracje Tony Ross, przełożyła Karolina Zaremba. Dom Wydawniczy MAŁA KURKA, Piastów 2013.

sobota, 18 stycznia 2014

Co ma wspólnego Napoleon z pralką Frania, czyli o retro reklamie

Kiedy byłam dzieckiem, żyłam w szczęśliwym świecie prawie pozbawionym nachalnych i natarczywych reklam.
Pewnie dlatego do dziś wspominam jak wielkie wydarzenie pojawienie się w polskiej telewizji pierwszej reklamy. Kołysząc się w rytm „La Cucharachy”, z oszołomieniem śledziłam mrożący krew w żyłach film o tym, że straszne karaluchy czają się wszędzie i tylko dzięki „Prusakolepowi” możemy ich się pozbyć.

Kompletnie nie pamiętam natomiast reklam prasowych z tego czasu. Nic w tym dziwnego, bowiem zdaje się, że jeszcze wtedy nie uważano dzieci za najlepszą z handlowych dźwigni.

Piszę o tym dlatego, że niedawno odnalazłam w domu pojedyncze numery kupowanego onegdaj przez moich dziadków miesięcznika „Ty i ja”.

O samym miesięczniku można by długo, jednak tym razem odczuwam nieodpartą potrzebę podzielenia się fragmentem zawartości numeru 117, który ukazał się w styczniu 1970 roku.
Poza pięćdziesięcioma pięcioma stronami dość ambitnych i poświęconych przede wszystkim kulturze tekstów, znajduje się tam bowiem sporej wielkości reklama.

Reklama, która wstrząsnęła mną niczym zachęta do kupna „Prusakolepu”.

Nie chodzi tu przy tym o wyszukaną grafikę, choć zestawienie kwiatków z pralką typu „Frania”  można uznać za cokolwiek intrygujące.
Nie chodzi też o to, że dzisiejsze reklamy prasowe dotyczą przede wszystkim produktów zbytkownych, a niekiedy wręcz luksusowych, podczas gdy ta namawia do zakupu czegoś, czego posiadanie w dzisiejszych czasach jest już oczywiste.

Rzecz przede wszystkim w finezyjnym tekście. Tekście, który zarówno odwołuje się do erudycji przeciętnej gospodyni domowej (czy w dzisiejszych czasach ktoś zawraca sobie głowę wiedzą na temat tego kim była Madame Sans Gêne?), wykazuje się specyficznym poczuciem humoru, jak i kładzie nacisk na praktyczność i oszczędność.


Firma „ELDOM” istnieje nadal, niestety – jak sprawdziłam – nie produkuje już pralek, zwłaszcza takich typu „Frania”. Niewykluczone jednak, że – w ramach wyrażania swojego szacunku za reklamę sprzed czterdziestu czterech lat – czym prędzej zaopatrzę się w cokolwiek innego z ich aktualnej oferty.                                              

wtorek, 14 stycznia 2014

Baranek Bronek i krowa Matylda, czyli o czym naprawdę są książki o zwierzątkach

Kiedy nie miałam jeszcze własnych dzieci, nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że bajki o zwierzątkach mogą być w rzeczywistości bajkami o dzieciach.

Odkąd mam własne dzieci, nie mam złudzeń.
Nie ma bajek o zwierzątkach. Są tylko alegoryczne bajki o potwornych, upiornych dzieciach, pisane przez ich rodziców, którzy w żaden inny sposób nie są w stanie odreagować traumatycznych przeżyć, jakie są ich udziałem każdego dnia. Rodzice owi występują w imieniu milczącego chóru innych rodziców, nieobdarzonych talentem literackim.


Jak się okazało, mam w domu - napisane przez dwie zupełnie różne osoby, zamieszkujące różne zakątki Europy - co najmniej dwie książki o Młodszym, występującym dla niepoznaki w przebraniu krowy (Matyldy) lub też baranka (Bronka). Oto dowody:

Od czasu, gdy Młodszy zaczął chodzić do przedszkola, wieczorne zasypianie nabrało w naszym domu zupełnie nowego znaczenia.
Uwielbiane przez panie przedszkolanki leżakowanie (nie, nie, dzieci nie leżakują, ależ skąd! one się tylko kładą grzecznie na materacykach!) skutkuje tym, że Młodszy (od urodzenia nie potrzebujący zbyt dużej ilości snu), o godzinie 22.00 jest rześki jak… baranek:


ewentualnie krowa:



Zaczyna wówczas robić tak:


a zaraz potem tak:

Kiedy nie pomaga, wybiera się na spacer:


Zazwyczaj do łazienki, gdzie nie zażywa jednak ciepłej kąpieli,


tylko robi siku. Raz. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz. I na wszelki wypadek jeszcze raz.

Zawsze jednak kończy się to tak samo:


A kiedy, mniej więcej o północy, Młodszy wreszcie zasypia i Matce, już, już wydaje się, że i ona zaraz zaśnie, do akcji wkracza Starszy:


Co ciekawe, żadne z opisanych tu zdarzeń nigdy nie ma miejsca w czasie wakacji.
Może zdarzy się cud i w tym roku nadejdą one szybciej niż zwykle?

Rob Scotton „Baranek Bronek”, przełożył Jędrzej Polak. Vesper, Poznań 2010.
Alexander Steffensmeier „Krowa Matylda nie może zasnąć”, tłumaczyła Emilia Kledzik. Media Rodzina, Poznań 2013. 

sobota, 11 stycznia 2014

O.Pavel "Śmierć pięknych saren", czyli w cieniu Mariusza Szczygła

Kiedy ostatnio powiedziałam jakiemuś czytającemu znajomemu, że właśnie czytam „Śmierć pięknych saren” Oty Pavla, zapytał: „czy to ta książka, o której ciągle mówi Szczygieł?”

Gdy niedawno odwiedziła mnie babcia, przeczytawszy tytuł odkładanej przeze mnie książki („Śmierć pięknych saren”), wykrzyknęła z oburzeniem: „i znowu ci Zieloni robią ci wodę z mózgu!

Kiedy poprosiłam Młodszego, żeby przyniósł mi z nocnego stolika książkę, która tam leży („Śmierć pięknych saren”), upewnił się: „czy tę o rybach?


Książka Oty Pavla (a właściwie dwie, bo w posiadanym przeze mnie wydaniu zamieszczono zarówno „Śmierć pięknych saren”, jak i „Jak spotkałem się z rybami”) jest niewątpliwie książką o rybach, o której ciągle i niemal wszędzie mówi Mariusz Szczygieł. Nie nadaje się jednak raczej na manifest Zielonych (przykro mi, babciu), bowiem wprawdzie sporo w niej o przyrodzie, a zwłaszcza o rozmaitych ciekach i zbiornikach wodnych, jednak zarazem i krew (rybia) leje się w niej dość obficie, ku radości narratora.

Zdaniem Szczygła, to najbardziej antydepresyjna książka świata, a do tego antidotum na czytelniczy analfabetyzm. Te dwa stwierdzenia (z racji napotykania się na nie niemal przy każdym wirtualnym zetknięciu z Mariuszem Szczygłem) wryły mi się w jaźń na tyle głęboko, że po części popsuły radość z lektury. Zamiast bowiem odkrywać te opowieści samodzielnie, budując sobie własny ich obraz, co najmniej co drugą stronę zastanawiałam się nad trafnością tego, co uważa Mariusz Szczygieł.

Czy to bowiem faktycznie książka antydepresyjna?
No nie wiem.
Mimo tego, że sporo tam pogodnych i zabawnych historyjek z życia Tatusia, który był mężem Mamusi oraz z życia jego rodziny, nad całością niemal od początku ciąży cień. To nie jest książka, przy której można śmiać się do łez, zapominając o własnych zmartwieniach. To jednak książka, która przypomina o tym, co w życiu najważniejsze, czyli o tym wszystkim, co zwykle bagatelizujemy, uważając za takie zwyczajne. Zgadzam się więc z Mariuszem Szczygłem w pełni, że to książka „o tym, że życie można przeżyć jak święto” (to tytuł jego felietonu z Gazety Świątecznej, który znalazł się później w zbiorze „Láska nebeská”).

Czy faktycznie ktoś, kto nigdy w życiu nie przeczytał żadnej książki, gdy sięgnie po „Śmierć pięknych saren”, natychmiast stanie się zagorzałym czytelnikiem?
No nie wiem.
Nie chciałabym wyjść na czytelniczego snoba, który uważa że tylko on najlepiej zna się na książkach i ludziach, ale mam wrażenie, że niewprawionych w czytaniu rybne historie Oty Pavla mogą po prostu śmiertelnie znudzić. Faktem jest jednak, że opowiadanie otwierające zbiór „Śmierć pięknych saren” – „Najdroższa w Europie Środkowej” jest wyjątkowo smakowite, nieodparcie śmieszne i wyjątkowo pozbawione cienia. Daje to pewne nadzieje, choć dalej jest już bardziej rybnie i cieniście, co powoduje że nadzieje, w każdym razie moje, klęsną.

zdjęcie Oty Pavla
z książki A. Kaczorowskiego
"Praski elementarz"
Czytałam „Śmierć pięknych saren” krótko po „Jutro będę miał dwadzieścia lat” i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że te książki – z uwagi na ich konstrukcję – są swoimi negatywami. U Mabanckou bohater wybiegał bowiem myślami w przyszłość, do czasów kiedy będzie już dorosły, podczas gdy zamknięty w szpitalu psychiatrycznym Ota Pavel wraca do swojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Bohater Mabanckou nie wie jeszcze, co go czeka, ale pełen jest optymistycznych wizji, podczas gdy Pavel – ciągle jeszcze teoretycznie w pełni sił witalnych (kiedy to pisał, oscylował w okolicach czterdziestki) – nie ma złudzeń i wie, że to co najpiękniejsze w jego życiu już się zdarzyło. Przeżył już bowiem czas, kiedy jego tatuś, Leo Popper, święcił triumfy jako najlepszy na świecie sprzedawca odkurzaczy marki Elektroluks; kiedy jego tatuś przechytrzył Niemców, sprytnie odławiając im wszystkie karpie ze stawu; kiedy największym w świecie marzeniem było złowienie złotych węgorzy.
Choć z dzisiejszej perspektywy jest to trudne do wyobrażenia, owe złote czasy w życiu Pavla przypadły na czas wojny. Czas, który w mieszanej katolicko-żydowskiej rodzinie, gdzie według ustaw norymberskich ojciec i dwaj starsi bracia Oty byli „krzyżówkami drugiego stopnia”, zaś sam Ota – „krzyżówką trzeciego stopnia”, szczęśliwie nieobrzezaną, był wyjątkowo trudny. Zarówno ojciec, jak i bracia Oty trafili do obozów koncentracyjnych (wszyscy trzej z nich wrócili), sam zaś Ota w wieku trzynastu lat zaczął pracować jako górnik w kopalni koło Kładna. Wszystko to w historii snutej przez zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym Otę schodzi jednak na dalszy plan. Najważniejsze są bowiem ryby.

W mojej rodzinie ryb się nie łowiło. Nie łowił ich dziadek, nie łowił ich ojciec, a w powietrzu unosiła się zawsze – nigdy niewypowiedziana, ale jednak bardzo wyraźna – pogarda dla nierobów, którzy tracą czas, godzinami „mocząc kije”.
Kiedy poznałam mojego męża, zamiłowanego wędkarza (w każdym razie swego czasu), zostałam zmuszona do zweryfikowania słuszności tego poglądu. Po raz pierwszy zetknęłam się bowiem z kimś, dla kogo wędkowanie było pasją, dającą zwykłą, prostą radość. Dzięki niemu dowiedziałam się, że godziny spędzone na pozornie bezproduktywnym wpatrywaniu się w spławik, mogą stać się tymi właśnie, dzięki którym dowiedziałam się o sobie więcej, niż gdybym poświęciła je na cokolwiek innego. Zrozumiałam też, że to jeden z najprostszych sposobów, by choć na chwilę uciec. Od wszystkiego. I choć wędkę w ręku miałam ledwie kilkanaście razy, myślę że dzięki temu mogę teraz powiedzieć, że trochę, odrobinkę rozumiem Otę Pavla.
Mimo że nie rozumiem jego miłości do karpi.

Ota Pavel „Śmierć pięknych saren”, tłumaczenie Andrzej Czcibor-Piotrowski; „Jak spotkałem się z rybami”, tłumaczenie Józef Waczków. Biblioteka Gazety Wyborczej, AGORA SA, Warszawa 2011.

Korzystałam także z felietonu Mariusza Szczygła „O tym, że życie można przeżyć jak święto”, zamieszczonego w książce „Láska nebeská”, AGORA S.A., Warszawa 2012
oraz z poświęconego Ocie Pavlowi rozdziału książki Aleksandra Kaczorowskiego „Praski elementarz”, zatytułowanego „Ryby i ludzie”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012. 

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Książki o liczbach, czyli uczymy się liczyć do siedmiu

Ostatnio liczby odgrywały w naszym życiu sporą rolę.
Najpierw trwało grudniowe odliczanie dni do Gwiazdki, połączone z tradycyjnym łasuchowaniem.


Później liczyliśmy minuty oraz sekundy dzielące nas od początku Nowego Roku. My – jako rodzice – z pewnym ociąganiem i nikłym entuzjazmem (jedno z nas przekroczy w tym roku magiczną barierę wiekową i już sama świadomość tego bardzo boli), natomiast dzieci – z rosnącą ekscytacją.

Zaraz potem obchodziliśmy Bardzo Ważną Rocznicę.


Teraz, w ostatnich godzinach jakie dzielą nas od Wielkiego i Bolesnego Powrotu do Rzeczywistości, wypadałoby wreszcie zerknąć na wagę i szybko obliczyć ilość niezbędnych do wykonania przysiadów.

Zanim jednak nadejdzie ten trudny moment, najpierw krótki przegląd książeczek o cyferkach, przeznaczonych dla dzieci, przedstawianych – a jakże! – według kolejności zajmowanych miejsc. Panie i panowie, przed Wami wybrana siódemka!

Miejsce siódme: książeczka-potworek, niezwykle reprezentatywna przedstawicielka serii „niska cena, niska jakość”, czyli ból zębów na każdą kieszeń.


Koszmarne ilustracje, łopatologiczne rymy. Zdumiewający nadruk na ostatniej stronie: „Certyfikat najwyższej jakości EU”.
Tej pani już dziękujemy.

Miejsce szóste: książka z tylko trochę wyższej półki, na szczęście jakością bijąca poprzedniczkę na głowę.




Wprawdzie obrazki o podobnej jak w przypadku poprzedniej książki „śliczniutkiej” estetyce, jednak możliwe do przełknięcia. Także i wierszyki dużo lżejsze, zaś ten dotyczący „jedynki”, dość długo okupował wysoką pozycję na naszej liście „ulubionych”.

Na początek, jeśli chodzi o bardzo małe dzieci (książka, podobnie jak poprzednia, dziecioodporna, bo sztywnokartkowa), może być.


Miejsce piąte: kolejna z książek wydanych z myślą o mniejszych dzieciach, która wyprzedziła poprzedniczki w zasadzie wyłącznie z uwagi na treść, nie zaś formę.


Wierszyk „Dziesięć bałwanków” Wandy Chotomskiej to bowiem sympatyczna klasyka, oswajająca dzieci zarówno z liczbami, jak i z koniecznością wykazywania się w życiu poczuciem humoru. Tu – wydana przez Wilgę w i tak nie najgorszej, jeśli chodzi o możliwości tego wydawnictwa – taniej serii „Klasyka polska”.
Ilustracje Surena Vardaniana, z którymi mieliśmy okazję oswoić się (co nie znaczy, że polubić) przy okazji lektury kolejnych części cyklu przygód rodziny Ciumków, nie przeszkadzają, choć też i nie zachwycają.
Miło więc było, ale czas się rozstać.

Miejsce czwarte: wspominana już przeze mnie wielokrotnie seria wierszyków Małgorzaty Strzałkowskiej, tym razem o liczbach.


I choć zasadniczo jesteśmy fanami serii, akurat w przypadku tej jej części, która dotyczy liczb, pałamy nieco mniejszym entuzjazmem. Raz bowiem, że - poza książeczką o cyfrze jeden - została zilustrowana przez Piotra Nagina (nie lubimy), zaś dwa, i wierszyki wydają się pisane z jakby mniejszym zapałem i polotem niż te dotyczące literek.
Dziękujemy więc za udział w konkursie, ale nagrodzić medalem nie możemy.

Miejsce trzecie: coś dla zdecydowanie starszych dzieci, w wieku późnoprzedszkolnym.


Książka kupiona przeze mnie w czasach gdy wydawnictwo Olesiejuk miało w swoim repertuarze szereg przyjaznych rozumowi i oczom pozycji, dostępnych nie tylko w hipermarketach.
W odróżnieniu od prezentowanych poprzednio – zdecydowanie nie „zabawowa”, ale raczej „naukowa”. Żadnych wierszyków, tylko informacje. O historii liczenia i liczb, o różnych systemach, o najprostszych matematycznych zasadach. Wszystko poparte przykładami. Plus to, co zapewniło tej książce miejsce na podium: okienka.
Chyba wszystkie dzieci lubią książeczki z okienkami, które można samodzielnie otwierać. Tu jest ich całkiem sporo, a do tego bawiąc, uczą. I odwrotnie.
Naprawdę miło było poznać. Szkoda tylko, że książka jest już w zasadzie niedostępna na rynku, a o jej wznowieniach nie słychać.

Miejsce drugie: wczesne, w całości autorskie, dzieło osoby, o której (na szczęście) mówi się coraz więcej – Iwony Chmielewskiej.


Jakość wydania niestety średnia (miękka okładka, całość zszyta dwoma zszywkami, średnio atrakcyjny lakierowany papier), na szczęście zawartość znacznie poprawia notowania.

Mamy tu bowiem charakterystyczne dla tej autorki wycinanki i wyklejanki, łączenie różnych stylów, specyficzne poczucie humoru i dbałość o to, aby historia z jednej strony płynnie łączyła się z tą opowiedzianą na stronie kolejnej.
O ile Iwona Chmielewska jako autorka wierszyków dla dzieci wypada dobrze, choć nie zachwycająco, to jako graficzka jak zwykle budzi podziw.
Ściskamy więc serdecznie dłoń, gratulując zajęcia tak wysokiej pozycji.


I oto, wreszcie, mam zaszczyt przedstawić zdobywcę pierwszego miejsca!
Panie i panowie, przed Wami, prosto z Hiszpanii, pozornie w bojowym nastroju, jednak faktycznie pacyfistyczna jak rzadko kto, „Wojna liczb”!


Choć na pierwszy rzut oka niewiele uczy, gdyż jej bohaterką jest głównie cyfra 1 (potem także 0), niepostrzeżenie przemyca informacje także o innych cyfrach, ale też i działaniach matematycznych.
Dodatkowo, a właściwie przede wszystkim, opowiada znakomitą historię, przy użyciu niezbyt wielu słów, za to z wykorzystaniem szeregu niezwykle plastycznych, choć prostych, rysunków (także, jak w przypadku książki I. Chmielewskiej, stworzonych przy użyciu techniki kolażu).
Tytułowa wojna toczy się przy tym jak najbardziej serio.
Snutą opowieść można potraktować zarówno jak proste wprowadzenie w świat matematyki (która cyfra jest mniejsza, a która większa, co oznacza odejmowanie, która cyfra w związku z tym „wygrywa”, a która „przegrywa”), jak i skupić się na drugim jej dnie. Tam zaś widać jak na dłoni cały bezsens wojen. Które rodzą się niekiedy po prostu z czyichś kompleksów („Jedynka była bardzo małą liczbą. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Zawsze była sama, a wszyscy inni budzili w niej zawiść – widziała, że są dużo więksi.”), sprytnie wykorzystywanych przez kogoś innego („Pewnego dnia z dalekiego kraju przybył Król MINUS. – Uczynię cię największą spośród liczb! – powiedział do JEDYNKI.”). I których z powodzeniem można by uniknąć, gdyby tylko wcześniej nieco pomyśleć.


Nie mam najmniejszych wątpliwości, że każde dziecko prędzej czy później nauczy się liczyć przynajmniej do 10. To, czy nastąpi to, gdy będzie miało ono trzy czy pięć lat, jest tak naprawdę bez znaczenia (chyba że rozmawiamy o zaspokajaniu ambicji rodziców). Im jednak wcześniej dziecko dowie się, że wojna jest czymś złym i zbędnym, tym lepiej. Dlatego „Wojna liczb” jest dla mnie bezapelacyjnie numerem jeden. A jedynka w tym przypadku znaczy bardzo dużo.

Juan Darién „Wojna liczb”, przekład Filip Łobodziński. Wydawnictwo Tako, Toruń 2012.
Iwona Chmielewska „Lubię cyferki”. GRAFFITI BC, Toruń 1999.
Angela Reinhold „Odkrywamy liczby”, tłumaczenie Magdalena Szpak. Firma Księgarska Jacek i Krzysztof Olesiejuk, Warszawa 2007.
Małgorzata Strzałkowska książeczki z serii "ABC... uczę się!", ilustracje Beata Batorska i Piotr Nagin. Hachette Livre Polska, Warszawa 2007.
Wanda Chotomska „Dziesięć bałwanków”, ilustracje Suren Vardanian. Wydawnictwo WILGA, Warszawa 2007.
Urszula Kozłowska „Liczymy ze zwierzakami”, ilustracje Monika Stolarczyk. Wydawnictwo WILGA, Warszawa 2007.
Małgorzata Gintowt „Kolorowe cyferki”, ilustracje Iwona Walaszek. Wydawnictwo LIWONA, Warszawa 2006.

sobota, 4 stycznia 2014

A.Mabanckou "Jutro skończę dwadzieścia lat", czyli dawno temu, nie tylko w Afryce

Kiedy miałam mniej więcej dziesięć lat, jak każde dziecko snułam wizje dotyczące mnie w przyszłości. Cezury nie stanowił jednak wiek dwudziestu czy osiemnastu lat, ale rok 2000.
Miałam być już wtedy zupełnie i bardzo dorosła.

Kiedy miałam dziesięć, a pewnie nawet i mniej lat, strzygłam uszami na prawo i lewo, usiłując jak najlepiej rozeznać się w wielkim i mało jeszcze mi znanym świecie. Do dziś pamiętam, jak podczas jakiejś imprezy rodzinnej wlazłam z płaczem pod stół biesiadny, gdzie chlipałam w czyjąś nogawkę, przeżywając zasłyszaną właśnie w telewizji informację o wyścigu zbrojeń.

źródło zdjęcia

Bardzo dobrze pamiętam też dzień, w którym katastrofie uległ wahadłowiec „Challenger”; film z jego krótkiej podróży śnił mi się przez szereg kolejnych nocy.
Pierwszy (a potem i drugi) etap reformy gospodarczej, Ronald Reagan i nasz kochany przywódca Leonid Breżniew (ileż to łez wylałam podczas telewizyjnej transmisji z jego pogrzebu!) – oto ówcześni bohaterowie mojej wyobraźni.

źródło zdjęcia



Kiedy miałam mniej więcej dziesięć lat, wydawałam się sobie niezwykle mądra i od wszystkich oczekiwałam tego samego. Bulwersowałam się okropnie, słysząc doniesienia o tym, że oto ten i ów, mieszkaniec takich na przykład Stanów Zjednoczonych (wiadomo, imperialiści!), nie wie, gdzie leży Polska. No doprawdy, jak można tego nie wiedzieć! – mamrotałam pod nosem, przyłączając się natychmiast całym sercem do bojkotu olimpiady w Los Angeles i głaszcząc przed zaśnięciem wiszącą przy moim łóżku makatkę z misiem Miszką, maskotką olimpiady w Moskwie.



Bohater powieści Alaina Mabanckou, Michel, ma mniej więcej dziesięć lat, gumowe ucho i bardzo sprecyzowaną wizję tego, co się wydarzy, gdy będzie miał dwadzieścia lat. 


Mieszka w Kongu, w roku 1979, i z całą pewnością nie wie, gdzie leży Polska. Wie za to sporo o Francji, jej kulturze i politykach, a jeszcze więcej o szachu Iranu i Idim Aminie Dadzie. Jego tok myślenia dla dorosłego czytelnika może być szokujący, ale tylko do momentu, w którym nie przypomni sobie, jak to było, gdy sam miał dziesięć lat.

Opowiadając o szkole i najlepszym uczniu w swojej klasie, Michel na jednym wydechu mówi, że „Kiedy nauczyciel zadaje pytanie, Adriano ma już gotową odpowiedź, jakby śnił o niej całą noc, dokładnie jak zbrodniarz Idi Amin Dada, któremu się przyśniło, co zrobi z Azjatami.”

Poglądy na politykę ma niezwykle sprecyzowane i niewątpliwie dziwnym tylko trafem podobne do poglądów najważniejszej osoby w jego rodzinie, bogatego wujka René.
Nasz prezydent wszystko zrozumiał i dlatego sam postanowił zostać premierem, ministrem obrony i przewodniczącym Kongijskiej Partii Pracy. Jeśli postanowił zostać też przewodniczącym KPP, to dlatego że, jak powtarza wujek René, by zostać prezydentem republiki, trzeba być najpierw szefem KPP, to dziecinnie proste. To właśnie KPP wybiera prezydenta, bo my nie zamierzamy tracić czasu na wybory jak ludzie w Europie, gdzie się każe nawet ludowi wybierać, kto będzie prezydentem republiki. I to ma być poważne podejście do sprawy, hę? Nie będziemy przecież kazali ludziom wybierać prezydenta! A co się stanie, jeśli się pomylą, hę? Kraj mógłby upaść. A członkowie KPP nigdy się nie pomylili. Więc to normalne, że oni wybierają nam prezydenta republiki.

Jest przy tym wrażliwy i ambitny. Kocha zarówno swoich rodziców (a ma nie jedną, lecz dwie matki – dwie żony mężczyzny, którego uważa za ojca, lecz który nie jest nim w rzeczywistości), jak i siostrę najlepszego przyjaciela, Karolinę, z którą będzie miał dwójkę dzieci, czerwony samochód oraz białego psa. Chciałby być dobrym uczniem i przeczytać kiedyś wszystkie książki Marcela Pagnola. Chciałby znaleźć klucz do brzucha swojej mamy Pauliny, dzięki któremu będzie mogła urodzić kolejne dziecko. Choć zdarza mu się chodzić boso, a jego matka zarabia na życie sprzedając najpierw orzeszki ziemne na lokalnym targu, a potem wożąc do stolicy kraju kiście bananów prosto z buszu, w zasadzie nie ma większych pragnień materialnych. Ważniejsze jest co innego.
Chcę robić w życiu wszystko. Chcę być aktorem filmowym, żeby całować hinduskie aktorki, chcę być prezydentem republiki, żeby wygłaszać długie przemówienia na Stadionie Rewolucji i napisać książkę o mojej odważnej walce z wrogami narodu, chcę być taksówkarzem, żeby nie chodzić w południe po rozpalonym asfalcie, chcę być dyrektorem portu morskiego w Pointe-Noire, żeby za darmo brać rzeczy przysłane z Europy, chcę być weterynarzem, tylko nie rolnikiem, z powodu wuja René, który chce ze mnie zrobić rolnika. Chciałbym też pisać wiersze dla Karoliny. Mówię jej to, ona się uśmiecha, przypomina mi, że życie jest za krótkie, żeby dało się  zrobić wszystko. Trzeba robić tylko niektóre rzeczy, ale robić je dobrze.

To piękna i pogodna książka.
Pozwala przypomnieć sobie dawno już minione czasy i marzenia. Europejczykom może jednak niekiedy dawać niezłego kopa w tyłek. Tak bardzo jesteśmy przyzwyczajeni do naszego punktu widzenia, że odwrócenie perspektywy, choć od dawna oczywiste, momentami mocno zaskakuje.
Najinteligentniejszy uczeń w naszej klasie nazywa się Adriano i pochodzi z Angoli. Ma bardzo jasną skórę, bo kiedyś w jego rodzinie kobiety miewały dzieci z Portugalczykami. Dlatego już mu nie dokuczamy z powodu koloru skóry, bo to nie jego wina, tylko Portugalczyków, że nie jest tak samo czarny jak my.

I tylko teraz tak bardzo mi żal, że już dawno skończyłam dwadzieścia lat.

Za możliwość przeniesienia się do Konga bardzo serdecznie dziękuję Bazylowi!

Alain Mabanckou „Jutro skończę dwadzieścia lat”, przełożył Jacek Giszczak. Wydawnictwo Karakter, Kraków 2012.