sobota, 18 marca 2017

M.Krüger "Karolcia", czyli róbmy swoje

Kiedy kilkanaście dni temu czytałam razem z dzieckiem (pierwszy raz w życiu, tak jakoś wyszło) „Karolcię”, wiedziałam, że będę chciała o niej napisać, uważając za nadspodziewanie aktualną.

Późniejsza informacja o śmierci Wojciecha Młynarskiego, felieton Szymona Hołowni przeczytany w którymś z ostatnich numerów „Tygodnika Powszechnego” i wreszcie newsowy materiał o dobrym sercu prezydenta Szczecina i dzielnej sześciolatce sprawiły, że przyspieszyłam. To, jaki jest związek między tymi pozornie ze sobą niezwiązanymi faktami, wyjaśni się już wkrótce.


Do tego ogrodu (…) było bardzo niedaleko. (…) Nie był to bardzo duży ogród, ale miał mnóstwo zalet. Przede wszystkim najważniejsze było to, że dzieci z całej dzielnicy mogły tu w ciepłe dni spędzać czas na powietrzu i doskonale się bawić. Były tam krzewy, w których mogli mieszkać Indianie, były wąskie ścieżki, którymi chodzili wielcy wodzowie Mohikanów i Siuksów, były place, gdzie można było jeździć na rowerze lub hulajnodze, były wreszcie cztery huśtawki, jeden kołobieg, jedna karuzela i dwie zjeżdżalnie, nie mówiąc o dwóch wielkich piaskownicach dla maluchów. Jeśli tak się zdarzyło, że któreś z dzieci nie mogło wyjechać podczas wakacji na wieś, to tu spędzało lato.”

„Karolcia” jest anachroniczna, tak gdy chodzi o dekoracje, jak i o pragnienia czy marzenia dzieci. W każdym razie tych wielkomiejskich (akcja „Karolci” dzieje się w niezidentyfikowanym z nazwy większym mieście).

Nie znam współczesnych ośmiolatków (tyle lat ma Karolcia), którzy bawiliby się w Indian. Spora część dzieci w ciepłe dni może i spędza czas na powietrzu, ale raczej siedząc na ławce lub murku i zużywając baterie w smartfonach niż jeżdżąc na rowerze. O ile oczywiście ich rodzice zaryzykują i puszczą je samopas (znam całkiem sporo wielkomiejskich rodziców, którzy uważają, że dwunastolatek nie jest na tyle odpowiedzialny, by mógł samodzielnie wrócić po szkole do domu).
Ogólnodostępnych ogrodów też jakby coraz mniej, zwłaszcza na nowych osiedlach, gdzie deweloperzy skrupulatnie przeliczają metry kwadratowe na złotówki.

Być może więc współczesne dzieci wcale nie przejęłyby się taką informacją, jaka 14 lipca zawisła na ogrodzeniu ogrodu położonego niedaleko domu Karolci.
Od dnia 15 lipca ogród zostanie zamknięty.
Na placu tym zbudowana będzie wielka restauracja.
Podpisano: Prezydent Miasta
Ba! Nie można wykluczyć, że niejedno urodzone już w XXI wieku dziecię wpadłoby w takiej sytuacji wręcz w euforię, licząc na to, że już za chwilę będzie miało pod oknem McDonalda. (Także zresztą i w „Karolci” „pewien grubasek” zachwycił się tym, że „będzie można wstąpić na dobry obiadek”).
Tymczasem w „Karolci” ta nowina wywołała pewne poruszenie.

„-To co na to poradzimy? – spytała jakaś pani z małym dzieckiem w wózeczku.
- Jak to: co? Trzeba by do Prezydenta pójść i powiedzieć mu to tym! – odpowiedziało kilka osób.
- A gdzie jest ten Prezydent?
- Pewnie w Ratuszu – powiedziała jakaś staruszka, która odprowadzała do ogrodu swojego małego wnuczka.
- Tak, ale czy nas wpuszczą do Ratusza? – spytał jakiś chudy pan w okularach. – Słyszałem, że bardzo trudno jest dostać się do prezydenta.
- Podobno trzeba przejść przez sto siedemnaście pokoi! – poufnie szeptała pewna grubiutka paniusia z dzieckiem na ręku. – (…) W każdym siedzi co najmniej jeden urzędnik, ale często jest ich dwóch albo trzech. Wszyscy oni po kolei pytają, po co się idzie do Prezydenta. Albo nawet każą pisać to na dużym arkuszu papieru.
- Bez kleksów i bez błędów, bo inaczej nie przyjmują – wtrącił chudy pan w okularach.
- Tak a poza tym trzeba, żeby do takiego zapisanego papieru, który nazywa się podaniem, były jeszcze załączniki.(…)
- No dobrze – wtrącił teraz Piotr – jakby już ktoś napisał takie podanie bez błędu za pomocą słownika ortograficznego, to co?
- Jak to: co? – oburzył się ktoś.
- To co by było? Toby Prezydent je przeczytał?
- Aha! Zaraz przeczytał! A przedtem jeszcze jest sekretarz albo sekretarka. A może niejedna! I woźni też są, i w ogóle może akurat być jakieś posiedzenie i Prezydent w ogóle może nie mieć czasu!
- Tak, tak – wszyscy teraz stali zasmuceni i kiwali głowami. Bo co tu zrobić, żeby ten ogród zachować? (…) Wreszcie któraś mama powiedziała:
- Pobawcie się jeszcze, dzieci kochane! Tylko przez dzisiejszy dzień ten ogród jest wasz.”

Wiele rzeczy nas ostatnio porusza. W wielu przypadkach czujemy oburzenie i chęć zrobienia z tym, co nas bulwersuje, porządku. Chęć, która bardzo szybko mija. Zazwyczaj natychmiast po tym, gdy spotkamy się w grupie współoburzonych (jak w „Karolci”) lub klikniemy „Lubię to”, „Wezmę udział” czy cokolwiek się teraz klika na którymkolwiek z portali społecznościowych.
Bo co innego oburzać się, a co innego podjąć konkretne działanie. Bo przecież trzeba napisać podanie (i to bez błędów, i kleksów), gdzieś pójść (przez sto siedemnaście pokoi a może i więcej), z kimś porozmawiać (ale na pewno to się nie uda, bo wcześniej zatrzymają nas i rozdziobią kruki i wrony).

„Karolcia” nie jest tylko książką o magicznym koraliku, dzięki któremu możemy spełniać rozmaite życzenia i zachcianki. To przede wszystkim książka o odpowiedzialności. O tym, że oglądając się na innych, możemy do końca życia dreptać w miejscu, sfrustrowani i nieszczęśliwi. I o tym, że możemy – nie myśląc „a co to da” lub „na pewno się nie uda” – zrobić tyle, ile możemy. Może czasem uda nam się dzięki temu rozwiązać duży problem wielu ludzi, a czasem może nie.

Zapatrzeni w ekrany, wciąż czekamy, aż coś zrobi (albo przestanie robić) jakaś zbiorowość, jakiś rząd, prezydent, partia, jakaś unia, a zapomnieliśmy, że popchnąć świat w stronę dobra może codziennie każdy z nas.”
To Szymon Hołownia (całość tekstu dostępna tutaj).

A Wojciech Młynarski? To samo, tylko dłużej i ładniej:
Ukształtowała nam się raz
Opinia, mówiąc: Kurczę,
Rozsądku krzyny nie ma w was,
Inteligenty twórcze!

Na łeb wam wali się ten kram,
Aż sypią się zeń drzazgi,
O skórze myśleć czas, a wam?
                                           Wam w głowie wciąż drobiazgi!

                                           Opinia sroga to, że hej,
                                           Odpowiadając przeto jej:

                                           Róbmy swoje!
                                           Pewne jest to jedno, że
                                           Róbmy swoje!
                                           Bo jeżeli ciut się chce,
                                           Drobiazgów parę się uchowa:
                                           Kultura, sztuka, wolność słowa - Kochani,
                                           Róbmy swoje! Róbmy swoje!
                                           Może to coś da - kto wie?

Czytajcie „Karolcię”. I róbcie swoje, jako i ja zamierzam. Może to coś da, kto wie.

Maria Krüger „Karolcia”. Ilustrowała Hanna Bielińska. Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 2006.

środa, 8 marca 2017

"Rozdarta zasłona", czyli jak przerobić porządną kobietę na niebezpieczną feministkę

Profesorowa Zofia Szczupaczyńska, z którą przyjemność miałam już tutaj, także w drugiej części serii kryminalnej, której jest bohaterką, wiedzie dobre, spokojne życie. Takie, na jakie zasługuje każda porządna kobieta.

Po pierwsze, jest żoną krakowskiego profesora. Profesorowa Szczupaczyńska brzmi znacznie lepiej niż na przykład woźnicowa Szczupaczyńska, nieprawdaż?
Po drugie, mąż daje jej święty spokój, tzn. nie oczekuje od niej wiele więcej niż, by w schludnym domu dopilnowała tego, aby na czas otrzymał obiad, a także podała co trzeba, dokładnie wtedy, gdy on tego potrzebuje. Poza tym powinna z zaciekawieniem chłonąć każde mężowskie słowo, w tym z uwagą wysłuchiwać odczytywanych przez męża, odpowiednio wyselekcjonowanych (bo nie wszystkie nadają się wszak dla kobiecych uszu) doniesień prasowych, wtrącając - ewentualnie – drobne, nieistotne uwagi.
Po trzecie, może bez przeszkód oddawać się rozrywkom idealnym dla kobiet: organizować zbiórki na cele dobroczynne, wydawać przyjęcia, a nawet hodować rododendrony.
Czy można chcieć więcej?

Dobrze ułożona żona, jaką bez wątpienia jest Zofia Szczupaczyńska, bez najmniejszych wątpliwości zgodzi się też z wypowiedziami mądrzejszych od siebie mężczyzn, zwłaszcza gdy zostaną one poparte naukowymi stwierdzeniami.

Zaiste, „mania kształcenia kobiet”, z jaką świat musi mierzyć się od końca XIX wieku i ciągle nie może się z nią uporać, nie może prowadzić do niczego dobrego!

Czyż nie mają racji ci, którzy twierdzą, że „od tego zaczyna się zwyrodnienie niewiasty; każdy się przecież zgodzi, że więcej warta w społeczeństwie jedna zacna matka, dobra niewiasta niż mierny doktor”?

Poza tym, jak widać również i dzisiaj (patrz: jakieś strajki czy marsze kobiet): „ledwie się dziewczyna trochę czytać i pisać nauczy, już pretensje. (…) A co z tego, że mnożą się talenta do pisania nowelek, kiedy zdolnych i pracowitych szwaczek i przykrawaczek trzeba szukać za granicą?”

Ba! „Niektórzy tegocześni pracują ciągle nad tym, aby zatrzeć naturalne różnice między płciami i zaprowadzić ich bezwzględne zrównanie! Czy można sobie wyobrazić większą niedorzeczność? Przecież nawet w ciele widać zupełnie inne przeznaczone nam zadania! Choćby taki zarost (…) – to przecież dowód samej przyrody na to, że męskiej naturze przyrodzone jest dostojeństwo. Kobiety nie mają bród (…), gdyż nie muszą być tak dostojne, po prostu. To rzecz wiadoma, pisał już o tym Arystoteles.”

Każdy, kto tylko uważnie się przyjrzy, dostrzeże również, że o ile „postać mężczyzny jest wzniesiona i wyprężnie skupiona”, o tyle kobieca – „mniej równomierna, o szerokich biodrach oraz falisto wystających wygięciach piersi, brzucha i biódr. O ile postać męska zdaje się szukać (…) działalności, poczuciowej działalności, o tyle kobieca łatwo wstępuje w stan spokoju i zdaje się znajdować zadowolenie w postawie nieco skierowanej ku przodowi (…), niejako w położeniu poddania.”

Jeśli zaś głębiej pomyśleć nad panującą dziś (ale i nie tylko dziś, czego najlepszym dowodem sama Szczupaczyńska) epidemią bezpłodności, od razu będzie wiadomo, że zamiast szukać ratunku w jakichś czarcich wynalazkach typu in vitro, wystarczy sięgnąć po elementarnie proste rozwiązania.
Dlaczego? Otóż dlatego, że „kiedy u dziewczynek (…) jednostronnie natężamy mózg, gdy w ten sposób wszystką krew kierujemy do tylko jednego bieguna, jak to niestety bywa ciągle w obecnym wychowaniu szkolnym, wtenczas muszą zanikać czynności systemu sympatycznego, następuje osłabienie działalności żołądka (…), kiszek (…), wątroby (…), śledziony (…), a zarazem też zwyrodnienie gruczołów zarodkowych, kończące się (…) bez-płod-noś-cią!”

Tak, Zofia Szczupaczyńska, porządna kobieta, nie uczestniczy w hecach, mających na celu wywrócenie naturalnego porządku świata. Demonstracyjnie nie popiera działań zmierzających do umożliwienia kobietom studiowania na Uniwersytecie Jagiellońskim. Demonstracyjnie nie chodzi na wykłady o Amazonkach. Demonstracyjnie nie pojawia się na otwarciu Czytelni dla Kobiet, zwłaszcza, że natychmiast zlatują się tam „wszystkie te niebezpieczne emancypantki, istne żmijowisko! Nie mówiąc już o braku szacunku dla życia duchowego, bo przecież raptem trzy dni po tym bezeceństwie książę biskup ulicami Krakowa poprowadził procesję z głową świętego Stanisława.”


Ponad sto lat temu Zofii Szczupaczyńskiej przytrafiło się jednak objawienie.
Wyszła dalej niż poza próg własnego, poukładanego świata i dostrzegła rysy na tym, co dotychczas wydawało jej się monolitem oraz brud tam, gdzie dotychczas widziała tylko śnieżną biel.
Początkowo wydawało się jej to trudne do wyobrażenia. Bo „czy to możliwe, żeby w Krakowie, mieście dostojnych profesorów, wspaniałych fundacji, niezliczonych kościołów i klasztorów, nabożnych procesji z relikwiami świętego patrona, kryło się tyle plugastwa?”

Potem nie mogła się uwolnić od przeczytanego w archiwalnym artykule zdania „przez rozdartą zasłonę pozorów uderza nas widok błotnej kałuży”, znajdując je coraz bardziej aktualnym.
Stopniowo zaczęła zachowywać się inaczej niż zwykle, zmieniać swoje zwyczaje, poddawać w wątpliwość to, co do tej pory uważała za pewnik.
Wszystko za sprawą jednego morderstwa, którego ofiarą padła osoba z jej najbliższego otoczenia.

Z okazji Dnia Kobiet życzę wszystkim kobietom, by umiały - jak profesorowa Szczupaczyńska - zdobyć się na rozdarcie tych zasłon, które służą wyłącznie zakryciu hipokryzji i obłudy.
By nie czekały na to, aż zdarzy się coś, co dotknie je osobiście, tylko wcześniej wyszły poza próg swojego poukładanego świata i dostrzegły, że nie wszyscy mają luksus życia w takich warunkach. I uświadomiły sobie, że nic nie jest dane raz na zawsze.

Bo to, co było aktualne ponad sto lat temu, jest równie aktualne dzisiaj, w XXI wieku.

Maryla Szymiczkowa (Jacek Dehnel, Piotr Tarczyński) „Rozdarta zasłona”. Wydawnictwo Znak, Kraków 2016.

A gdyby ktoś miał kontakt z Marylą Szymiczkową, która dawała do zrozumienia, że kontynuowanie pracy twórczej uzależnia od czytelniczego odzewu, proszę jej przekazać, że koniecznie, ale to koniecznie musi pisać dalej!                                  

sobota, 4 marca 2017

"Filharmonia" gra planszowa, czyli skandale, koncerty i emocje

Pisałam tu już o muzyce, o szczecińskiej filharmonii, ale nigdy o grze planszowej.
Nie przypuszczałam, że będę mogła napisać o czymś, co łączy te trzy elementy.
„Filharmonia” to gra planszowa autorstwa Pawła Lorocha, świeżo wydana przez szczecińską filharmonię, w której najważniejszą rolę odgrywa oczywiście muzyka.


Pomysł jest prosty (ale trzeba było na niego wpaść).
Plansza, pionki, kostka oraz nieco komplikacji wywoływanych głównie przez wylosowywane karty – „wydarzenia”.
Celem gry jest zagranie koncertów, dzięki którym zdobywa się 3 (lub 5, zależnie od wariantu, który wybiorą gracze) złote klucze wiolinowe. Sławę i uznanie melomanów również, rzecz jasna.

Wędrując po planszy, nawiązującej nazwami pól oraz rysunkami do szczecińskiej filharmonii (tak do jej budynku i znajdujących się w niej pomieszczeń, jak i grających w niej muzyków, uwiecznionych na rysunkach), można liczyć i na emocje, i na mimowolną edukację.

W wyścigu do złotej lub czarnej sali koncertowej (czyli dwóch sal szczecińskiej filharmonii) nie liczy się bowiem tylko wirtuozeria graczy-wykonawców, ale też spryt, i – o zgrozo! – umiejętność podstawienia we właściwym momencie przeciwnikowi nogi. Kto nie chce, by zwycięstwo umknęło mu sprzed nosa, musi umieć wywołać dla niepoznaki skandal albo podebrać koledze muzykowi kluczowy dla niego instrument. Doprawdy, mam nadzieję, że to tylko fantazja Pawła Lorocha, a nie inspiracja faktycznymi zwyczajami muzyków szczecińskiej filharmonii.

źródło zdjęcia
Żeby był koncert, trzeba też starannie dobrać repertuar. Gracze muszą więc odpowiednio zestawić ze sobą utwór (do dyspozycji jest ich szereg, większość dobrze znanych), wiodący instrument i muzyka (niektórzy są wszechstronni, inni mają dość wąskie specjalizacje, jak na przykład pani Marta, skrzypaczka, która gra wyłącznie utwory Rimskiego-Korsakowa). Chcąc nie chcąc, czytając informacje zamieszczone na poszczególnych wylosowywanych kartach, po kilku rozgrywkach człowiek (choćby był bardzo młody) poszerza swoje muzyczne horyzonty.

Po połowie tegorocznego sezonu koncertowego i udziale w szeregu organizowanych przez szczecińską filharmonię wydarzeń, stwierdzam, że działająca w niej ekipa ma znakomite pomysły, które umie dobrze realizować. Mając na stanie dwójkę całkowicie różnych muzycznie dzieci (jedno muzykę uwielbia, drugie nie znosi), czuję się kompetentna, by wypowiadać się w imieniu szerszego grona odbiorców, przy czym – z racji tematu posta – ograniczę się wyłącznie do tego, co w Szczecinie proponuje się najmłodszym.


Koncerty rodzinne w tym sezonie nie są przegadane i nadmiernie wydumane (a bywało inaczej). Każdemu z nich przyświeca inny pomysł, jak na razie każdy niezły.

Moderująca Agata Kolasińska jest zaraźliwie energiczna i radosna. Zaangażowanie zawodowych aktorów (w tym naszego ulubionego Rafała Hajdukiewicza z Pleciugi) wprowadziło dodatkowe emocje, a także pozwoliło widzom na intensywny trening przepon.

Muzyka jest na swoim miejscu, muzycy również.



Filharmonia korzysta ponadto z – całkiem w tym przypadku dozwolonego – dopingu.

Środkiem stosowanym w październiku był wydany nieco wcześniej (i bardzo według mnie udany) komiks „Bon ton”, poświęcony koncertowemu savoir-vivre’owi, w lutym zaś – właśnie Paweł Loroch i jego gra planszowa.

źródło zdjęcia
Autor gry tak podczas koncertu „Dźwięki zostały rzucone”, który odbył się w Szczecinie 5 lutego, jak i w czasie dwóch premierowych spotkań, w czasie których można było w filharmonii, na specjalnie przygotowanych stolikoplanszach (przydałby się taki i w domu!), rozegrać partyjkę „Filharmonii”, sprawiał wrażenie spokojnego i stonowanego, czym nieco zbił mnie z tropu. Znałam go bowiem dotąd wyłącznie jako prowadzącego onegdaj teleturniej „Ugotowani, czyli bitwa na noże i widelce” i zapamiętałam jako niezłego ekscentryka. Im dalej w las (czyli w rozgrywkę), tym bardziej wychodziło jednak szydło z worka. Wszak czy porządny, poczciwy twórca gry wpadłby na pomysł, by nieszczęśników trafiających pionkiem na pole „wydarzenie” uszczęśliwiać komunikatami o treści: „Wieje dziś od morza bardzo silny wiatr i wyrywa Ci z ręki nuty. Tracisz jedną kartę „Utwór” albo „Ktoś rozsiewa głupie plotki na Twój temat. Jest Ci tak przykro, że siedzisz i pijąc lemoniadę w bufecie, tracąc poczucie czasu. Tracisz kolejkę”?

Wracając do "Filharmonii" jako gry, widzę w zasadzie tylko dwa mankamenty.
Pierwszy to cena. 99 zł to sporo, zwłaszcza jak na planszówkę o tematyce, która i tak z trudem przebija się pod strzechy.
Drugi to brak płyty z utworami pojawiającymi się na kartach. W czasie rozgrywek jakie miały miejsce w filharmonii, akompaniował nam sympatyczny pan pianista, niestety niedołączany do gry (nawet za dopłatą). W domu trzeba więc wspomagać się zasobami kanału You Tube – bez możliwości usłyszenia np. „Bolera” Ravela czy „Błękitnej rapsodii” Gershwina planszowe zmagania wiele tracą. Obiło mi się o uszy, że podobno twórcy myślą o stworzeniu także aplikacji mobilnej. Wprawdzie nie bardzo to sobie wyobrażam, ale z pewnością ten właśnie problem zostanie wtedy rozwiązany.

A poza tym bomba. Kto nie zagra, ten trąb(k)a.

„Filharmonia”. Gra planszowa dla 2-4 graczy w wieku od 7 lat. Filharmonia Szczecin, 2017.