poniedziałek, 12 listopada 2018

M.Szczygielski "Leo i czerwony automat", czyli o tym co się dzieje w naszym Mieście


W moim Mieście domy są jasne i wysokie, a ulice szerokie i czyste. Rosną przy nich drzewa, które wiosną i latem zielenią się nad chodnikami, jesienią zaś zasypują je czerwonymi, żółtymi i brązowymi liśćmi. Nad ulicami przebiegają estakady kolejki, którą bardzo szybko można przejechać z jednej dzielnicy do drugiej. Wagony kolejki raz mkną nad ulicami, a za chwilę zjeżdżają do tuneli wydrążonych pod ziemią i suną w ciemności.
Są u nas place i skwery oraz stawy, jeziora i parki – całe mnóstwo! (…)
W Mieście są centra handlowe, biura szkoły i przedszkola. Kina, teatry, sklepy, urzędy. Wielkie szklane wieżowce i małe drewniane domki. Jest też uniwersytet, ogród zoologiczny, wiele muzeów, galerii – no, słowem, wszystko. (…)
Moje Miasto jest ogromne. Żyje w nim mnóstwo osób.
Kiedy mieszka się w takim Mieście, bardzo łatwo zapomnieć, że istnieje na świecie jeszcze coś poza nim.

Marcin Szczygielski, pisząc swoją najnowszą książkę „Leo i czerwony automat”, chciał uniknąć prostych skojarzeń. Dlatego też akcję tej powieści umieścił w Mieście bez nazwy, zaś jej bohaterom nadał imiona niekojarzące się z żadnym konkretnym krajem czy narodem. Leo, Timur, Fred, Anna – faktycznie, to mieszanka kosmopolityczna.
Mimo to dzisiaj i wczoraj, w dniach, w których wszyscy Polacy powinni być jak jedna, zgodnie machająca biało-czerwonymi flagami rodzina, która na te dwa dni zapomniała, że na świecie istnieje jeszcze coś poza nią, zamiast pisać tu o patriotycznych książeczkach dla dzieci lub dorosłych, pomyślałam właśnie o tej książce.

Szczecin, 11.11.2018
źródło zdjęcia

Książce, która mi wydała się mroczna, przygnębiająca i upiornie prawdziwa. Czytający ją w tym samym czasie znajomy dziesięciolatek nie przejął się jednak specjalnie, uznając ją wyłącznie za tajemniczą.
Jego szczęście, a mój pech. Pech bycia dorosłą.

Miasto jest wspaniałe nie tylko z powodu pięknych domów, szerokich ulic, parków, fontann, pomników i mostów, ale ze względu na mieszkańców. Ludzie z Miasta są życzliwi i sympatyczni – oczywiście jedni bardziej, a inni mniej. Jednym powodzi się lepiej, drugim gorzej; jedni zajmują luksusowe apartamenty lub wille i jeżdżą drogimi autami, a inni mieszkają w małych mieszkankach i stać ich tylko na rower, ale wszystkich łączy życzliwość. Często uśmiechają się do siebie, starają się być grzeczni i pomocni. Oczywiście kłócą się niekiedy i awanturują, ale wiadomo, że prędzej czy później się pogodzą. Po prostu wszystkim w Mieście zależy, aby mieszkańcy mieli dobre życie – nie tylko oni sami, ale też ich sąsiedzi. Tak przynajmniej myślałem do niedawna.”

źródło zdjęcia

W czasie spotkania promującego tę książkę, jakie dwa tygodnie temu odbyło się w szczecińskiej kameralnej księgarni „Fika”, Marcin Szczygielski unikał zdradzania szczegółów fabuły. Fragment książki, który przeczytał w czasie tego spotkania, był humorystyczny, zwiastując – jakżeż mylnie! - raczej lekturę przyjemną niż przygnębiającą.

W czasie kolejnych spotkań z autorem organizowanych w innych miastach, na plan pierwszy – jak wnioskuję z internetowych relacji – wysunęła się poruszona w książce (jednak tylko jako jedna z wielu) kwestia pojawiania się na świecie dzieci, które poczęły się wskutek udanego zabiegu zapłodnienia in vitro. Istotnie, trudno ten wątek pominąć, skoro główny bohater powieści, Leo, przyszedł na świat osiem lat po śmierci swojego ojca.

„Byłem zadowolony, że powstałem w laboratorium, niczym jakiś superbohater z komiksu. To w końcu coś wyjątkowego, a bardzo fajnie myśleć o sobie, że jest się choć trochę wyjątkowym.
Dopiero kiedy poszedłem do szkoły, przekonałem się, że niektórzy uważają takie dzieci jak ja za coś dziwacznego lub wręcz nienormalnego. Bardziej mnie to jednak zaskoczyło niż sprawiło mi przykrość. Bo co to komu przeszkadza, skąd i w jaki sposób się wziąłem? Grunt, że jestem fajny! (…) Mam poczucie humoru, dobrze się uczę, szybko biegam, pomagam mamie, mam wielu kolegów.”

Och, gdybyż „Leo i czerwony automat” była po prostu książką o in vitro! Byłabym naprawdę zachwycona. Z pewnością wówczas nie czytałabym jej z coraz bardziej ściśniętym gardłem, przygnębiona narastającą mroczną atmosferą, z pogłębiającym się przekonaniem, że ukryję ją przed Młodszym, z myślą o którym ją kupiłam (Autor wpisał mu nawet stosowną dedykację).

Bo w moim odbiorze to przede wszystkim książka o nienawiści. Czerwonej jak tytułowy automat. Jak race odpalone podczas wczorajszych marszów. Jak połowa polskiej flagi. Flagi kraju podzielonego również w dniu święta, które powinno łączyć.

Warszawa, 11.11.2018
źródło zdjęcia

„Kiedy to wszystko zaczęło się zmieniać? Miesiąc, dwa miesiące temu? Pół roku? Może rok? Nie wiem. Uświadomiłem sobie na przykład, że dawno już nie widziałem, aby ktoś obcy uśmiechnął się do mnie na ulicy czy w sklepie. Gdy podróżuję kolejką, prawie nie słyszę rozmów – wszyscy siedzą w fotelach ze wzrokiem wbitym w podłogę lub przesuwający się za oknem krajobraz. Na słupach z plakatami jest od pewnego czasu znacznie więcej słów niż rysunków, a w telewizji częściej mówią, niż śpiewają. Ale może tylko mi się wydaje?”

Uchwycenie momentu, w którym TO się zaczyna, nie jest możliwe. Bo to nadchodzi zazwyczaj niepostrzeżenie. A może to my jesteśmy niewystarczająco czujni?

Nie będzie dobrze, bo to jest jak zaraza. Jak zaraza! Roznosi się w powietrzu, przechodzi z człowieka na człowieka. Jest bardziej zaraźliwa niż jakakolwiek inna choroba.”

„Oni są inni, a zarazem nie są. Rozumiesz? Zachowują się tak jak zawsze. Wszystko jest normalnie, aż nagle któreś z nich mówi coś takiego, czego nigdy w życiu bym się po nim nie spodziewała. Wtedy czuję strach. I wiem, że chcą zmienić także mnie.”

„Co możemy zrobić? Jak walczyć z czymś tak gigantycznym? Czy nie byłoby najlepiej zejść na dół i stanąć w tłumie ramię w ramię z resztą mieszkańców Miasta? Zapatrzeć się w tę szkarłatną ścianę i o niczym nie myśleć? A potem pozwolić się jej wchłonąć i stać się jej częścią. Częścią całości…”


Ta lektura boli i przeraża. W dużej mierze dlatego, że Marcin Szczygielski jest uważnym obserwatorem otaczającej go rzeczywistości. 
Nie uważam przy tym, aby była to jego najlepsza książka - jest na to zbyt nierówna, tak jakby autor mniej więcej w połowie sam przestraszył się mroku i przypomniał sobie, że jednak pisze dla dzieci. Pewnie stąd sięgnięcie po rozwiązania lekko fantastyczne i niekoniecznie (w każdym razie mnie) przekonywujące. Na szczęście, mimo tej zadyszki, finał jest bardzo porządny i zaskakujący.
A czy optymistyczny? To trzeba sprawdzić samemu.

Może kogoś ciekawi jednak dlaczego i dziś, i wczoraj myślałam właśnie o tej książce?
To w sumie proste.
Dlatego, że myślę podobnie jak Marzena Żylińska, która wczoraj, na swoim fejsbukowym profilu napisała tak:
Jaka będzie Polska za sto lat? Nas już wtedy nie będzie, ale w kolejnych pokoleniach przetrwają nasze idee i wartości, które dziś przekazujemy młodym. Od nas rodziców i nauczycieli tak wiele zależy. Dlatego powinniśmy zadać sobie pytanie, jakiej Polski chcemy, jakiej Ojczyzny? I jeśli chcemy lepszej, to przestańmy narzekać, a zacznijmy się zastanawiać, co zrobić, byśmy byli lepsi i zacznijmy działać. Bo nie można być dobrym Polakiem, jeśli nie jest się dobrym człowiekiem. A ile dziś dobra wokół nas? Ile dziś radosnych, uśmiechniętych twarzy i wyciągniętych do zgody rąk, ale ile pychy i zaciśniętych pięści? Ile prawdy, nawet trudnej, a ile kłamstwa i ludzi, którzy wolą chodzić na skróty?

Ślepa wiara we własną nieomylność, pycha i buta to siostry nienawiści. One właśnie doprowadzają ludzi do upadku.” – taką diagnozę stawia jeden z bohaterów książki Marcina Szczygielskiego.
Czy trafną? Moim zdaniem tak. Choć to oczywiście tylko część przyczyn tego, co dzieje się wokół.
Czy jest na to lekarstwo? Owszem. 

W spotkaniu z autorem, które zostało zorganizowane w szczecińskiej Fice, uczestniczyła także mama Marcina Szczygielskiego. Która wychowała swojego syna w taki a nie inny sposób, pokazała mu świat i wpłynęła na sposób, w jaki go postrzega.
Brali w nim udział również nauczyciele. Którzy także kształtują dzieci i młodzież, spędzając z nimi nierzadko więcej czasu niż ich rodzice.
Narzędzia i pomoce, z których mogą korzystać, są dostępne, na przykład tutaj, trzeba tylko po nie sięgnąć. W porę.
Najlepiej zacząć już od jutra.

Marcin Szczygielski „Leo i czerwony automat”. Ilustracje Dorota Wojciechowska-Danek. Instytut Wydawniczy Latarnik im. Zygmunta Kałużyńskiego, Warszawa 2018.