środa, 28 grudnia 2016

Simons i Szymiczkowa, czyli dlaczego czterdziestolatki zasługują na więcej niż stolnicę

Gdy pisanie postów na bloga staje się zajęciem wpisywanym na ostatnią pozycję na liście „do zrobienia”, nie wróży to niczego dobrego.
Bo kiedy już człowiek weźmie i usiądzie do komputera, nie bacząc ni to na ilość innych prac do wykonania, ni to na kręgosłup, który wziął się i wygiął bardziej niż zwykle, zmuszając do częstszego niż zwykle przybierania pozycji leżącej, pierwsze pytanie, na które musi odpowiedzieć, brzmi: „to o czym tu by najpierw napisać?

Na liście „do opisania” mam już kilkadziesiąt pozycji. Ba! Mam już szkice co najmniej kilkunastu postów. Niektóre z nich dotyczą książek, inne nie (od pewnego czasu nie mogę pozbyć się myśli, że powinnam zacząć pisać o rzeczach bardzo ważnych, by nie napisać – naprawdę ważnych, gdyż za chwilę może być na to za późno). Mam nadzieję, że kiedyś ujrzą one internetowe światło dzienne, jednak nie nastąpi to dzisiaj. Dzisiaj bowiem post całkiem nowy, wprost spod nerwowo przebierających po klawiaturze palców.

Paullina Simons i Maryla Szymiczkowa. Czy ktoś wpadł już na pomysł, by postawić je obie w jednym szeregu, do tego blisko stolnicy? Jeśli nie, zamierzam być pierwsza. Co więcej, posiadam dowody na to, że takie zestawienie nie jest pozbawione sensu. Oto one.

Szymiczkowa (a tak naprawdę Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński) bohaterką swojej debiutanckiej książki „Tajemnica domu Heclów” uczyniła Zofię Szczupaczyńską, dobiegającą czterdziestej wiosny żonę profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, Ignacego Telesfora Szczupaczyńskiego, kobietę bezdzietną, wyglądającą – mimo wieku (co podkreślają autorzy, a co wydaje mi się wyłącznie złośliwą promocją młodości) – wcale urodziwie. Przy pierwszym spotkaniu wydaje się, z przeproszeniem, zwykłym pustakiem. Jej myśli zaprzątają bowiem głównie kwestie towarzyskie, związane z uprawianą od szeregu lat konsekwentną wspinaczką po stopniach krakowskiej socjety. Męża, jak się wydaje, traktuje wyłącznie użytkowo. To dzięki niemu istnieje w krakowskim towarzyskim świecie i mimo nie najlepszego, bo przemyskiego, pochodzenia może cieszyć się udziałem w najświetniejszych wydarzeniach kulturalno-towarzyskich jakie mają miejsce w stolicy Galicji. Wie, gdzie bywać powinna i w jaki sposób trzeba tam dotrzeć (dorożką, zawsze dorożką). Kiedy trzeba, potrafi być przymilna (w stosunkach z bardziej od siebie znaczącymi), w innych okolicznościach – wymagająca i kapryśna (wobec tych, których nie poważa lub którzy wydają się jej nieprzydatni). O jej wcześniejszym życiu nie wiemy zbyt wiele, ale niewątpliwie już gdy miała lat kilkanaście, w głowie miała dokładnie ułożony plan na następną dziesięciolatkę: zdobyć odpowiednio ustosunkowanego męża i następnie mocno się go trzymać, aż do śmierci.
Reasumując, niekoniecznie miałabym z nią o czym gadać.


Z kolei Simons (ponoć autorka wyciskających ostatnią łzę bestsellerów – nie wiem, nie czytałam, książka o której niżej piszę, jest moim Simonsowym debiutem), pierwszoplanową bohaterką „Pieśni o poranku” uczyniła Larissę Stark, czterdziestolatkę, żonę legitymującego się tytułem MBA i znakomicie zarabiającego Jareda, matkę trójki dzieci. Piękna i bogata, wolna od trosk innych niż te związane ze zorganizowaniem rodzinnego życia, znakomicie ubrana i uczesana, wyposażona w odpowiednią liczbę koleżanek i znajomych, z którymi można umówić się na kawę, zakupy, ewentualnie poplotkować w czasie robienia manicure. Kiedyś studiowała teatr na Uniwersytecie Nowojorskim, czytała dużo książek, a jej rodzice bezwarunkowo wspierali ją we wszystkich, choćby najbardziej szalonych, planach. Teraz jest troskliwa, spokojna, nie narzeka, lubi biżuterię i sprzęty kuchenne. Znakomicie gotuje, spędza sobotnie wieczory z mężem i przyjaciółmi, lubi Bacha, kocha swoje dzieci. Męża w zasadzie chyba też.
Wydaje się, że bez specjalnego zmuszania się mogłabym zamienić z nią kilka słów. O ile oczywiście nie wymagałaby ode mnie wspólnego robienia manicure.


Po tym krótkim wprowadzeniu czas na rozwinięcie. Pozornie, najtrafniej byłoby zatytułować je: „znajdź różnice”, zaznaczając zarazem, że będzie to zadanie dla początkujących. Bo też:

1)   akcja „Pieśni o poranku” dzieje się współcześnie, w małym miasteczku Summit w stanie New Jersey w USA, zaś „Tajemnicy domu Helclów” w 1893 roku, w Krakowie;

2)   książka Szymiczkowej jest powieścią raczej kryminalną, zaś Simmons – obyczajową;

3)   bohaterki obu książek mają kontakt z wieloma mężczyznami, także młodszymi i przystojniejszymi niż własny mąż, jednak tylko jednej z nich przychodzi do głowy, by zrobić z tego użytek;

4)   amerykańska autorka pisze z rozmachem („Pieśń o poranku” liczy sobie 687 stron, z których co najmniej dwieście można byłoby bez żalu wyrzucić), podczas gdy polska (miło jest wierzyć w istnienie Szymiczkowej, wdowy po prenumeratorze „Przekroju” w twardej oprawie) mimo niezwykłej dbałości o szczegóły, równie mocno troszczy się o zwięzłość i jędrność opowieści (która dzięki temu zmieściła się na ledwie 283 stronach, licząc z epilogiem);

5)   Szymiczkowa – choć trupów u niej nie brakuje, troszczy się o to, by nie ścieliły się one zbyt gęsto, tj. by jedna umarła sztuka trafiała się nie częściej niż co osiemdziesiąt stron. Na sercu leży też tej autorce dobry humor czytelnika, którego nie chce pozostawiać w ponurym i nadmiernie nostalgicznym nastroju. Z pewnością dlatego ostatnie zdanie napisanej przez nią powieści (licząc bez epilogu) brzmi: „Była szczęśliwa jak bąbelek w szampanie” i jest jednym z najbardziej uroczych prawie-ostatnich-zdań, jakie kiedykolwiek czytałam.
Simmons tymczasem – znieczuliwszy czytelnika wcześniejszą nieco monotonną pisaniną, łupie go następnie między oczy wszystkim, co ma pod ręką (a co uprzednio starannie zgromadziła, działając niewątpliwie z premedytacją, co poczytałabym w tym przypadku za okoliczność obciążającą). Efektem jest czytelnik, którym po przeczytaniu ostatniego zdania miotają na przemian torsje (od nadmiaru wstrząsających swą kiczowatością i oczywistością scen) i wściekłość (na samego siebie, że zmarnował tyle czasu i jeszcze przypuszczał, że za tym wszystkim będzie stało głębokie przesłanie).

Mogłabym tak jeszcze długo (niczym Simons), jednak jako że po tak długiej przerwie w pisaniu każde zdanie wyszarpuję z głębi trzewi, krwawiąc przy tym obficie, przejdę czym prędzej do puenty.

Otóż:
kobieta około czterdziestoletnia to postać, która żyje na tyle już długo, by mieć ochotę na zmiany; idealnie nadaje się więc do tego, by jej, związane z tym, perypetie opisać w książce. Choć wydawało się, że nikt nie zrobi tego lepiej niż inna kobieta, do tego taka, która sama nie tak dawno miała 40 lat (Paullina Simons w dacie pierwszego wydania „Pieśni o poranku” liczyła ich sobie 46), to jednak z zadaniem lepiej poradziło sobie dwóch znacznie od niej młodszych mężczyzn.

Dlaczego? Dlatego, że wiedzą, iż historia, którą pokochają czytelnicy musi być niczym czterdziestoletnia kobieta, taka jak wiele zyskująca przy bliższym poznaniu Zofia Szczupaczyńska:

Ignacy, każda kobieta, która chce być kochana przez męża, musi zachować odrobinę tajemniczości. W przeciwnym razie robi się płaska jak stolnica i nudna jak flaki z olejem.

Maryla Szymiczkowa „Tajemnica domu Helclów”. Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2015.
Paullina Simons „Pieśń o poranku”, z angielskiego przełożyła Katarzyna Malita. Świat Książki, Warszawa 2013. 

sobota, 19 listopada 2016

Spotkanie z Katarzyną Kłosińską, czyli Mrs Hyde powraca

Z umiejętnością poprawnego używania języka polskiego nie jest dobrze.
Z jednej strony narzekamy na jego wulgaryzację i zaśmiecanie słowami bezmyślnie kopiowanymi z innych języków.
Z drugiej, rośnie grupa osób pozornie wykształconych, które niestrudzenie włanczają światło i blombują zęby (osobiście znam kilka, wszystkie z tytułem magistra, a niektóre nawet doktora habilitowanego, wcale nie nauk ścisłych).  

W sytuacjach, w których uszy nam więdną, a ręce opadają, często czujemy się zagubieni. Bo co jest lepsze? Zwrócić uwagę, ryzykując, że nasz rozmówca śmiertelnie się obrazi, czy zignorować, godząc się tym samym na to, że wirus językowy będzie się rozprzestrzeniał, atakując kolejne ofiary?

Jeszcze gorzej dzieje się, gdy sięgamy po pisma urzędowe.

Na jednym biegunie znajdują się teksty napisane językiem, którego nie da się zrozumieć, jeśli nie ma się ukończonego choćby podstawowego kursu kryptologicznego.
Dla przykładu jedno zdanie autorstwa sędziego Sądu Najwyższego, osoby niewątpliwie bardzo wykształconej: „Oznacza to, że rozstrzygnięcie Sądu Najwyższego powinno zostać osadzone w stanie faktycznym odzwierciedlonym przez Sąd odwoławczy, a wszelkie modyfikacje postulowane przez skarżącego nie są nośne.
Jeśli o mnie chodzi, jedyne co potrafię z siebie wydusić po bezowocnej próbie przeczytania tego tekstu ze zrozumieniem, to „hę?”

Na biegunie przeciwnym mieszkają ci, którzy bardzo się starają. Tak bardzo, że czasem przekraczają granice własnych możliwości.
Cytat tylko z jednego bardzo urzędowego pisma, które trafiło w moje ręce w ciągu minionego tygodnia: „Biegły nie wziął pod uwagę dokumentów złożonych przez powoda, a tym samym wykazał się ignorancją.”
Miałam ochotę odpisać, parafrazując znaną prawniczą paremię, „ignorantio lingua nocet”, ale się powstrzymałam, gdyż moja znajomość łaciny, a w szczególności zasad deklinacji, jest na poziomie zbliżonym do tego, w jakim językiem polskim włada autor krytykowanego przeze mnie pisma.

Przeżywając takie rozterki, chętnie skorzystałam z możliwości spotkania z profesor Katarzyną Kłosińską, które odbyło się wczoraj w ProMedia, jednej z filii Miejskiej Biblioteki Publicznej w Szczecinie, a które poprowadziła dziennikarka Marta Zabłocka.

źródło zdjęcia

Wrażenia? Było umiarkowanie porywająco. Nie mogłam niestety wziąć udziału w poprzedzających otwarte spotkanie warsztatach z frazeologii, które podobno były atrakcyjniejsze; być może wtedy, uskrzydlona emocjami, byłabym bardziej entuzjastyczna.

Profesor Kłosińska jest bardzo sympatyczną, otwartą, a do tego niezwykle mądrą osobą, perfekcyjnie posługującą się piękną polszczyzną. W zasadzie to powinno wystarczyć, by wytrzymać dwie godziny na niewygodnych krzesełkach. Czegoś jednak zabrakło, choć nie do końca wiem czego.
Może moderacji? Może wiodącego tematu? A może w ogóle pomysłu na ciekawą rozmowę?
Nie dowiedziałam się niczego nowego, nie rozwiązałam żadnego językowego problemu; po prostu spędziłam piątkowy wieczór w towarzystwie interesującej osoby. Może za wiele oczekuję, może to powinno wystarczyć, nie wykluczam.

Jeśli chodzi o moje problemy, do nierozwiązanych językowych doszedł jednak niestety jeszcze jeden, całkiem innej natury.

Od wczoraj nie wiem bowiem, czy naprawdę zainteresowanie czystością języka wyklucza zainteresowanie czystością własnych butów i schludnością ubioru?

źródło zdjęcia

Na szczęście siedziałam w jednym z dalszych rzędów, dlatego nie musiałam stale wpatrywać się w brudne buty, dżinsowe spodnie i zgrzebny sweter prowadzącej. Mimo to jednak nie do końca mogłam skupić się na wypowiedziach profesor Kłosińskiej. Zastanawiałam się bowiem nad tym, jak to jest, że dorosłej kobiecie, poproszonej o poprowadzenie spotkania z „pracownikiem naukowym na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, doktorem habilitowanym językoznawstwa, (…) sekretarzem naukowym Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN, [zajmującą się] w pracy naukowej (…) m. in. kulturą języka polskiego oraz językiem polityki i językoznawstwem kulturowym” (cytuję za informacją zamieszczoną na facebookowym profilu MBP w Szczecinie), nie przyszło do głowy, by ubrać się adekwatnie do okoliczności, a – przede wszystkim – by wyczyścić buty?!

Co jest ważniejsze? Wygląd czy sposób wyrażania się? To co na człowieku, czy to co ma w środku?
Czy można być kulturalnym niechlujem?
Czy to w ogóle ma znaczenie?

Doprawdy, trzeba było mi zostać w domu, oszczędzając tak cenny ostatnio czas.
Nie dość bowiem, że od wczoraj próbuję znaleźć odpowiedzi na postawione wyżej pytania, to jeszcze przerwałam blogowe milczenie w taki akurat, nie do końca dla wszystkich sympatyczny, sposób.
Ech!

niedziela, 2 października 2016

"Przekrój" nr 1021/1966, czyli 50 lat temu (odc. 13)

„Przekrój” datowany na 2 października 1966 roku sporo miejsca poświęcił książkom.




Poza stałym cyklem „Czytać albo nie czytać”, prezentującym wydawnicze nowości (tym razem nic ciekawego, poza nieznanym mi dziełem Antoniego Słonimskiego „Jawa i mrzonka”), całą stronę zajęła ankieta skierowana przez redaktorów „Przekroju” do dyrektorów czterech największych ówcześnie polskich wydawnictw, tj. Państwowego Instytutu Wydawniczego, Książki i Wiedzy, Czytelnika oraz Państwowego Wydawnictwa Naukowego. Każdy z nich miał odpowiedzieć na pięć pytań, w tym o wysokość nakładów i ilość zatrudnianych osób, najbardziej rozchwytywaną przez czytelników książkę, książkę uważaną za najwybitniejsze osiągnięcie wydawnictwa, wschodzącą młodą gwiazdę polskiej literatury oraz ulubioną książkę dyrektora wydawnictwa.


Po zapoznaniu się z treścią odpowiedzi popadłam w głęboką zadumę, by nie powiedzieć: w stupor dysocjacyjny.
Taką reakcję wywołały u mnie głównie podawane w tekście liczby.

Adam Ostrowski z PIWu wyznał bowiem, że jego wydawnictwo w każdym roku publikowało wówczas 220 książek w łącznym nakładzie 4 milionów egzemplarzy! Z kolei „Czytelnik” w roku 1966, licząc do lipca, wydał 5200 tytułów w nakładzie, phi!, ledwie 90 milionów egzemplarzy. Każde z wydawnictw zatrudniało zarazem imponującą liczbę pracowników: PIW – 158 osób, w tym 50 redaktorów i 19 korektorów („prawie wszyscy z wyższym wykształceniem, przeważnie polonistycznym”); „Książka i Wiedza” – 226 osób, w tym 92 redaktorów; „Czytelnik” – 145 osób, w tym 52 redaktorów, zaś PWN – 848 pracowników, w tym 298 redaktorów.
W stupor można popaść, rozważając każdą z tych kwestii z osobna, by nie wspomnieć o wszystkich naraz. Nie mam wprawdzie dostępu do jakichkolwiek aktualnych danych dotyczących jakichkolwiek wydawnictw, ale śmiem postawić tezę, że milionowych nakładów (nieważne: w przypadku pojedynczej książki czy wszystkich wydawanych łącznie) żadne z nich na oczy nie widziało. Zaryzykowałabym także uwagę, że gdyby zapytać obecnie o liczbę zatrudnianych osób, oczekując wyłącznie danych dotyczących osób zatrudnianych w oparciu o umowy o pracę (w 1966 nikt nie słyszał o „śmieciówkach” czy też o konieczności założenia własnej działalności gospodarczej), dane byłyby raczej nędzne (mam przy tym wrażenie, że niektóre ze współczesnych wydawnictw nigdy nie wpadły na możliwość zatrudnienia jakiegokolwiek redaktora, a słowo „korektor” kojarzy im się wyłącznie z przyrządem piśmienniczym).

Dalsza lektura tej ankiety dostarcza kolejnych wstrząsów, kto wie, czy jeszcze nie groźniejszych dla zdrowia.
Dyrektor PIW-u, Adam Ostrowski, wyznaje bowiem oto: „Niemal wszystkie książki PIWu znikają błyskawicznie z księgarń, a większość z nich sprzedaje się praktycznie spod lady. Od wielu lat sprzedajemy ok. 95% naszych książek już w roku ich wydania, co jest oczywiście zjawiskiem anormalnym i niezdrowym, gdyż książki powinny znajdować się w księgarniach w niektórych wypadkach nawet po 10 latach od wydania.

Czy widział ktoś dyrektora, menadżera z prawdziwego zdarzenia, który chciałby sprzedawać swój towar w ciągu 10 lat?

Czy widział ktoś książkę, która jest w stanie przeleżeć cierpliwie 10 lat na księgarnianej półce?
Łatwiej chyba bezpańskiemu psu z Nowego Jorku umknąć ze szponów rakarza (tak, byłam z dziećmi w kinie na „Sekretnym życiu zwierzaków domowych”), niż współczesnej książce uniknąć skierowania na przemiał po ledwie kilku latach od jej wydania.

Jeszcze gorzej robi się czytającemu, gdy zapozna się z dalszym wyjaśnieniem dyrektora Ostrowskiego, odnoszącym się do tej samej kwestii (tj. zbyt szybkiego znikania książek z półek).
Tłumaczy on bowiem tak: „Przyczyny tego stanu są ogólnie znane: ciągle jeszcze mamy zbyt mało papieru, a ponadto – co obecnie jeszcze bardziej daje się we znaki – nasz zacofany przemysł poligraficzny nie jest w stanie zaspokoić potrzeb wydawców”.

Czyli: gdyby było więcej papieru, a przemysł poligraficzny nie był zacofany, nakłady w roku 1966 byłyby jeszcze wyższe?
Doprawdy, zwykłe westchnięcie (choćby głębokie) nie pozwala na danie upustu emocjom.

Na szczęście (w każdym razie z punktu widzenia czytającego ten tekst w roku 2016), także w roku 1966 nie wszystko udawało się tak, jak sobie to panowie dyrektorzy wyobrażali.
Stanisław Wroński z „Książki i Wiedzy”, opowiadając o najwybitniejszym, jego zdaniem, osiągnięciu wydawnictwa, twierdził bowiem tak: „mogę wymienić dwutomowy album pt. „Polska 1944-1965”. Do tego co o nim napisał Karol Małcużyński, prof. Konstanty Grzybowski, dyr. R. Tomaszewski i wielu innych, mógłbym dodać moje osobiste przypuszczenie, iż w miarę upływu czasu będzie on coraz bardziej interesujący. Za lat 20 czy 50 pożółkłe jego kartki przeglądane przez nowych czytelników będą swego rodzaju przenośnikiem chwili historycznej, atmosfery przeszłości, której rangę właściwą nada dopiero odległa przyszłość.”

Obawiam się, że dziś, czyli 50 lat później, pożółkłych kartek tego albumu nie przegląda niemal nikt (i to mimo że bez problemu, za całkiem małe pieniądze, można go kupić czy to na allegro, czy to w antykwariatach), toteż i nikt nie jest w stanie poczuć zapowiadanej atmosfery przeszłości we właściwej randze. Gdyby jednak ktoś był gotów podjąć to wyzwanie, proszę donieść o wrażeniach. Jeśli nie uda się dziś, to może za kolejnych 50 lat?

PS. Szanownych PT Czytelników tego bloga pragnę w tym miejscu poinformować, że mimo wszelkich starań nie jestem w stanie obiecać, że kolejne wpisy będą pojawiały się w miarę regularnie. Co więcej, nie jestem w stanie obiecać, że będę mogła czytać cokolwiek, co pojawia się na innych, zacnych i wielce przeze mnie cenionych, blogach. Borykam się ostatnio z szeregiem problemów, natury znacznie poważniejszej niż brak weny i brak czasu. Czy i kiedy uda mi się je rozwiązać, nie wiem. Zapewniam jednak, że nie ustaję w wysiłkach:)

piątek, 2 września 2016

Oczy masz, mówią mi, czyli (jeszcze) żyję

Dla wszystkich, którzy zastanawiają się gdzie jestem i co robię, dzisiejszy dialog z mojego domu.
Pole do interpretacji szeroko otwarte:)

Matka (do Młodszego, zadumana): Wiesz co? Masz oczy zupełnie takie jak ja.
Młodszy (ze zgrozą): Czerwone?!

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

J.Moyes "Ostatni list od kochanka", czyli jednocześnie irytując i intrygując

Z Jojo Moyes mam problem.
Jej książki – a przeczytałam do tej pory trzy („Razem będzie lepiej”, „Ostatni list od kochanka” oraz „Zanim się pojawiłeś”)  – z jednej strony mnie irytują, z drugiej zaś przyciągają.
Wszystkie czytałam niemal na jednym wydechu, choć przyznaję, że gdy robiłam to w miejscach publicznych, starałam się w jakiś sposób zakryć ich – jedna w jedną kiczowate – okładki (wyróżniała się tylko „Razem będzie lepiej”, jednak w nowym wydaniu dołączyła do koleżanek).


W każdym razie.
To co przyciąga mnie do książek Moyes to jej umiejętność zgrabnego przemycania poważnych tematów i lekkość pióra.
W „Razem będzie lepiej” kluczowym był temat samotnego rodzicielstwa (właściwie: macierzyństwa), ze szczególnym uwzględnieniem a) problemów finansowych z jakimi zazwyczaj boryka się taki rodzic; b) problemów logistycznych, jakie musi rozwiązywać niemal co dnia, próbując pogodzić pracę i życie domowe; c) przyczyn, dla których osoby niepłacące alimentów na swoje dzieci powinny spotykać się z ostracyzmem społecznym.
W „Zanim się pojawiłeś” wątków jest jeszcze więcej, jeśli dobrze poszukać. Zaczynając od największego kalibru mamy tu bowiem do czynienia z próbą wywołania dyskusji na temat a) eutanazji; b) problemów z jakimi muszą na co dzień borykać się osoby niepełnosprawne; c) roli rodzica dorosłego dziecka; d) oczekiwań wobec życia i związków.

To co mnie irytuje, to fakt, że autorka idzie na łatwiznę. Wiem, za wiele wymagam. Czytając „Zanim się pojawiłeś” nie mogłam się jednak oprzeć wrażeniu, że gdyby niepełnosprawny główny bohater nie był superprzystojnym i megainteligentnym synem bardzo bogatych rodziców, posiadającym do tego spory kapitał własny, czyli gdyby nie należał do grupy stanowiącej (na moje oko) ledwie 0,01% wszystkich niepełnosprawnych na całym świecie, cała akcja przebiegałaby nieco mniej składnie niż to sobie pani Moyes wymyśliła, by nie powiedzieć brutalnie: wszystko by się rypło.
Także i konstrukcja fabuły „Razem będzie lepiej” oparta jest na założeniu, że jeśli już Kopciuszek ma spotkać swojego księcia, to nie może być on byle biedakiem. Tylko odpowiednio duża ilość gotówki gwarantuje bowiem odpowiednio szczęśliwe zakończenie. Cóż, nie od dziś wiadomo, że bogatemu nawet byk się ocieli. Nasze babcie potrafiły ująć to w jednym zdaniu, pani Jojo potrzebowała aż całej książki.

Wbrew pozorom, ten post nie ma mieć jednak charakteru prześmiewczego.
Nawet osadzając akcję w oderwanych od rzeczywistości realiach i wymyślając sytuacje, które raczej nigdy nie przytrafią się przeciętnej kobiecie (a polskiej to już na pewno), Jojo Moyes umie bowiem dotknąć sedna.


„Ostatni list od kochanka” można czytać po prostu tylko jako rozgrywającą się poniekąd równolegle historię dwóch romansów.
Pierwszy z nich to historia z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku.
Ona: piękna, młoda i – jakżeby inaczej! – bogata blondynka. Pytana o to, czym się zajmuje, odpowiada: „Wydaję koktajle i przyjęcia. Upiększam otoczenie. Wyglądam dekoracyjnie. (…) Robię to, co czego mnie przygotowano. Upolowałam bogatego męża i staram się, żeby był szczęśliwy.” Według mężczyzn jest „śliczna jak brzoskwinia, ale bez ani jednej oryginalnej myśli w głowie.”
On: nonszalancki dziennikarz, nadużywający alkoholu i kobiet. Pozornie bezczelny i arogancki, ale skrywający pod tą powłoką – tak, tak, dobrze się domyślacie! – wrażliwą i szlachetną duszę oraz serce gotowe do największych uniesień.
Historia tych dwojga to opowieść o miłości nieszczęśliwej, bo niespełnionej, okupionej cierpieniem, łzami i bólem. Drugoplanowe role grają fałszywi przyjaciele, hipokryzja, nieszczęśliwe wypadki i nawet – jak szaleć, to szaleć! – amnezja.
Szczyty kiczu, tony zużytych chusteczek. Oklaski.

Drugi romans to rozgrywająca się współcześnie opowieść o trzydziestodwuletniej londyńskiej dziennikarce i jej żonatym kochanku.
Ellie Haworth ma życie jak marzenie. Często to sobie powtarza, budząc się rano z kacem po wypiciu zbyt dużej ilości białego wina, czując przypływ melancholii, w swoim idealnym mieszkanku, w którym nikt nie nabałagani pod jej nieobecność. (Czasem w skrytości ducha chciałaby mieć kota, ale obawia się, że stanie się banalna.) Pracuje jako publicystka w ogólnokrajowej gazecie, ma dobrze układające się włosy, jej ciało jest tam, gdzie trzeba, pulchne, a tam, gdzie należy, szczupłe. Jest wystarczająco ładna, żeby przyciągać uwagę – i wciąż udaje, że ją to obraża. Ma ostry język – według jej matki, zbyt ostry – nie traci rezonu. Posiada kilka kart kredytowych i mały samochód, z którym radzi sobie bez męskiej pomocy. Znajomi ze szkolnych czasów zazdroszczą jej, gdy opisuje swoje życie: jeszcze nie osiągnęła wieku, w którym brak męża lub dzieci mógłby zostać uznany za porażkę. Kiedy spotyka mężczyzn, widzi, że odhaczają jej cechy – świetna praca, dobre ciuchy, umie się bawić – jak gdyby była nagrodą do wygrania.
Ellie nie myśli o żonie swojego kochanka, a jeśli myśli, to źle i nie czuje się winna. Uważa, „że to by się nie stało, gdyby byli szczęśliwi”.
On to pisarz, „autor thrillerów, który zbił majątek, kiedy porzucił bardziej ambitną literaturę. (…) Wysoki, opalony mężczyzna; (…) szczupły i piegowaty, przypominał ogorzałego farmera z Afryki Południowej. Był zabawny, czarujący, autoironiczny i uważny.”
W tle: zdradzana żona, wredna naczelna gazety, wyciskająca z pracowników wszystkie soki i składanie, niczym z puzzli, przypadkowo odkrytej historii bohaterów nr 1.
Jak nietrudno się domyślić, w finale ukazuje się nam cały obrazek, numer jeden łączy się z numerem drugim w nadspodziewanie spójną całość, a wszyscy tańczą, trzymając się za ręce. Przesadziłam tylko trochę, jednak chyba nikt, kto zamierza zabrać się za czytanie takiej książki ani przez chwilę nie przypuszcza, że mogłaby się ona skończyć inaczej?

I gdyby chodziło tylko o to, mogłabym w tym miejscu złośliwie zachichotać, puentując całość jednym, zgrabnym acz wrednym, zdaniem.

Tak się jednak składa, że gdy trochę się skupić, można dostrzec w tym wszystkim także drugie dno.
A jest nim opowieść o kobietach, które, czasem przez swoją głupotę, a czasem dlatego, że świat jest poukładany tak a nie inaczej, zazwyczaj mają pod górkę.
O kobietach, które czasem są ranione przez mężczyzn, czasem to one same ich ranią (przez swoją głupotę, bezmyślność, a niekiedy także z wyrachowania), ale zdarza się, wcale nierzadko, że nóż w plecy wbijają im inne kobiety. Które potem także płacą za to wysoką cenę.
O kobietach, dla których życie – jakżeż inne od scenariuszy powieści Jojo Moyes – nie przewidziało dobrego wyjścia. Żadnych cudownych zbiegów okoliczności, szczęśliwych trafów, uśmiechów losu. Tylko konieczność dokonania wyboru między mniejszym a większym złem. Bo dzieci, bo opinia innych, a czasem dlatego, że okazało się, że własnymi rękami spaliły wszystkie mosty, myśląc że tak trzeba.
One też, niezależnie od tego jak bardzo są silne, potrzebują przytulenia. Moyes to wie.
Mimo wszystko, dzięki Jojo.

Jojo Moyes „Razem będzie lepiej”, tłumaczenie Nina Dzierżawska. Między Słowami, Kraków 2015.
Jojo Moyes „Zanim się pojawiłeś”, przełożyła Dominika Cieśla-Szymańska. Świat Książki, Warszawa 2016.
Jojo Moyes „Ostatni list od kochanka”, przełożyła Urszula Smerecka. Świat Książki, Warszawa 2014.  

czwartek, 11 sierpnia 2016

H.Nesser "Człowiek bez psa", czyli kryminał mający w sobie wszystko (poza psem)

Nie jest sztuką napisać byle książkę. Dziś potrafi to niemal każdy, a straszne tego skutki widać w Empikach (nie mylić z księgarnią).
Sztuką jest napisać książkę, która nie będzie tylko głupim czytadłem, ale pozostawi w sobie jakiś ślad w głowach czytelników. Po którą sięgnie wiele osób, bo mądrych książek, których nikt nie czyta mamy już dosyć. Która, będąc pozornie tylko rozrywką w sam raz do pociągu albo na plażę, zmusi do postawienia sobie kilku pytań.

Nie spodziewałam się tego po „Człowieku bez psa”, naprawdę. Tym bardziej, że kryminały o charakterystycznych czarnych okładkach omijałam dotychczas szerokim łukiem, uznając, że seria, której czołową autorką jest Camilla Låckberg, nie może być dobra.
Nesser to jednak całkiem inna liga.

Jedna rodzina. Zwyczajna, jakich wiele zarówno w Szwecji, jak i w Polsce, a i w każdym innym kraju pewnie też.
Starsi już rodzice (ojca poznajemy tuż przed jego sześćdziesiątymi piątymi urodzinami), trójka dorosłych dzieci i wnuki. Pozornie wszystko wszystkim układa się znakomicie – oboje rodzice zakończyli właśnie aktywność zawodową i planują przeprowadzić się do słonecznej Hiszpanii. Ich dzieci (poza jednym – zakałą rodu, cóż taka zdarza się nawet w najlepszej rodzinie) są ustabilizowane życiowo, w trwałych związkach. Wnuki dają nadzieję na to, że w przyszłości będzie się kim chwalić. Rodzinne spotkanie zaplanowane z okazji urodzin, które w tym samym dniu obchodzi zarówno ojciec, jak i jedna z córek, może okazać się więc tylko szeregiem pięknych i szczęśliwych chwil.
Nic bardziej mylnego.

Jasne, jest w tej książce zbrodnia i to niejedna. Nie dążenie do rozwiązania zagadki jest jednak najważniejsze, zwłaszcza że autor niemal od początku celowo naprowadza na jego trop.
O czym więc Nesser chciał napisać? Na to pytanie można odpowiedzieć sobie według własnego uznania.
Poniżej parę pomysłów.

O banalności.
Zło jest banalne. Zło czai się wszędzie. Każdy może stać się zły – to tylko kwestia znalezienia się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. I wyboru. Bo zazwyczaj, niemal zawsze, wybór jest. I to tylko od nas zależy, co wybierzemy.
To jedna z tych chwil, kiedy ludzie dokonują wyborów, którymi rujnują sobie życie, pomyślała.
Co ciekawe, jest to tak głęboko ludzkie.
(…) Gdyby wszystko dobrze się skończyło, a powinno… to może, on i ona (…) za jakiś czas będą się z tego śmiać i będzie to dla nich miłe wspomnienie. Słodka tajemnica, tylko ich, którą do końca życia będą mogli nosić pod sercem. I wyjmować jedynie na krótkie, wybrane chwile.
Tylko w tym roku wyczytałam coś takiego w trzech książkach i pięciu kolorowych gazetach, pomyślała.
Te zdania, wyrwane z kontekstu, wydają się płytkie i banalne. Takie, jak sądzę, miały być. Bo życie złożone jest z pozornie banalnych sytuacji. Które jednak zazwyczaj mogą zakończyć się co najmniej na dwa sposoby. Można pójść drogą na wprost, ale można też skręcić w tę, na początku której stoi znak „zakaz wjazdu”. Czasem prowadzi to do odkrycia nieznanego dotąd przejścia do nowego, wspaniałego świata, a czasem jest wstępem na drogę do piekła. Kto nigdy nie był ciekaw, co pojawi się za zakazem, nie zrozumie. Kto zawsze dokonuje właściwych wyborów, niech nie czyta. U mnie ta akurat, zacytowana wyżej, bohaterka i jej wybory poruszyły jedne z najczulszych ostatnio strun.

O fasadowości.
Ludziom zależy na opinii innych. To stwierdzenie tak samo banalne jak wszystkie zamieszczone akapit wyżej. Wiele rzeczy robimy wbrew sobie, tylko dlatego, że tak wypada, albo inni uważają, że powinniśmy to zrobić. Jeśli ktoś postępuje inaczej, a jego zachowanie ma wpływ na nasz wizerunek, wstydzimy się za niego i siebie samych. Niektórzy z bohaterów Nessera zdają się wstydzić bez granic, do tego stopnia, że gotowi są odciąć się choćby i od własnych dzieci.
Fasadowe są też relacje wewnątrz rodziny głównych bohaterów. Nic nie pomoże tłumaczenie, że mowa przecież o zimnych Skandynawach, a oni są dziwni, w odróżnieniu od nas. Będące osią akcji spotkanie rodzinne większość jego uczestników traktuje jako przymusowe trzy dni w piekle. Wykonują gesty, które należy wykonać w takiej sytuacji, wymieniają uprzejme uwagi, wyrażają pozorne zainteresowanie, modląc się o to, by rozmówca nie pociągnął wątku. Ci, którzy są w oczach świata najlepsi, w finale okazują się największymi przegranymi. Chociaż nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę.

O relacjach.
To łączy się z tym co napisałam wyżej. Ze sztucznością. Z przerażającą klęską rodziny, która jest w istocie niczym innym jak tylko wydmuszką. Nesser niczego nie nazywa przy tym wprost, on tylko opisuje. W sposób, który mrozi. Scena, w której jeden z najmłodszych bohaterów rozmawia ze swoją matką, idealną kobietą sukcesu, która nawet rozmowy z dziećmi przeprowadza według najlepszych, polecanych przez specjalistów, schematów, będzie stała mi przed oczami chyba zawsze, ilekroć będę chciała przeprowadzić poważną rozmowę z którymś z moich synów.
Wyglądała teraz na zmartwioną, autentycznie zmartwioną. No przytul mnie, do kurwy nędzy, pomyślał. I tak nigdy nie spełnię twoich oczekiwań. Przytul mnie i olejmy sprawę.
- Chciałem tylko spróbować… tak mi się wydaje.
- Czego spróbować?
- Jak to jest.
- Co?
- Pić i palić, do kurwy nędzy. Skończ już, nie widzisz, że nie mogę…
Płacz i zrezygnowanie wezbrały w nim gwałtowniej i szybciej, niż się spodziewał; w pewnym sensie był z tego zadowolony. Skulił się nad stołem z twarzą wtuloną w rękaw i płakał. Ona jednak się nie poruszyła i nic nie powiedziała. Po minucie czy dwóch uspokoił się, wstał i poszedł urwać znad zlewu jakieś pół metra papierowego ręcznika. Wydmuchał nos i wrócił do stołu.
Siedzieli jeszcze przez chwilę w ciszy i pomału dotarło do niego, że naprawdę nie zamierza go przytulić. (…) Wymieniliby mnie, gdyby mogli, pomyślał (…). Tak, dawno już wymieniliby mnie na kogoś innego.”

O gliniarzu po czterdziestce.
Tak, to już wiele razy było. Rozwiedziony policjant rozwiązujący mroczne zagadki kryminalne. Nie czytałam zbyt wielu współczesnych powieści kryminalnych, być może dlatego Gunnara Barbarottiego postrzegam jako postać świeżą. Jest zdecydowanie porządniejszy niż Wallander z powieści Henninga Mankella, w każdym razie dużo mniej niż on pije. Jest też zdecydowanie bardziej od niego odważny, jeśli chodzi o branie własnych spraw w swoje ręce. No i te jego zakłady z Bogiem!
Istniało tak wiele nędznych dowodów na istnienie Boga, co do tego Gunnar Barbarotti i Nasz Pan byli całkowicie zgodni. (…) Gunnar poszukiwał – i Bóg zdawał się to całkowicie rozumieć – czegoś solidniejszego. Prostej i racjonalnej metody, która rozstrzygnęłaby kwestię raz na zawsze. (…)
Przedział czasowy ustalono na dziesięć lat. W tym okresie Gunnar Barbarotti będzie sprawdzał rzekome istnienie Pana, kierując do niego modlitwy tak często, jak będzie się to wydawało odpowiednie i uprawnione, a później – w specjalnie do tego celu założonym zeszycie – notował, czy zostały spełnione, czy też nie. (…)
- All right – powiedział Bóg.
- We have a deal – odparł Gunnar, tak jakby ubogi język szwedzki nie był w stanie właściwie wyrazić czy pomieścić w sobie porozumienia tego kalibru.

Tak, „Człowiek bez psa” zostawia ślad, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. A Håkan Nesser to facet, który żyje wystarczająco długo, by wiele zaobserwować, sporo zrozumieć i który do tego umie świetnie pisać.

Håkan Nesser „Człowiek bez psa”, przełożył Maciej Muszalski. Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012.

wtorek, 2 sierpnia 2016

M. Ziomecki "Umierasz i cię nie ma", czyli prośba o usprawiedliwienie

Ja, niżej podpisana, zwracam się z uprzejmą prośbą o usprawiedliwienie mojej nieobecności na zajęciach Klubu Czytelników Zachwyconych Nowym Kryminałem Mariusza Ziomeckiego.


Na wstępie podkreślam, że bardzo chciałam wziąć w nich udział, zwłaszcza że dotychczasowym ich uczestnikom dobrze z oczu patrzy (o, tu patrzą, tam patrzą i jeszcze tutaj). Nastawiłam się odpowiednio, odświeżyłam w pamięci dobre wrażenia z lektury „Mr Pebble i Grudy”, co chwilę rzucałam okiem na blurba na okładce głoszącego, że oto mam w ręku „początek rewelacyjnego cyklu kryminałów”. Naprawdę bardzo przepraszam, nie wiem czemu nie wyszło.

Kiedy na początku dałam się zaciekawić, myślałam że będzie dobrze. Polskie realia, bohaterowie z krwi i kości, tematyka poniekąd mi bliska. Ba, był nawet seks małżeński, opisany w sposób, powiedziałabym, zaraźliwy. Tym bardziej nie wiem, nie rozumiem, tak bardzo mi przykro.

Elektrownia Wodna Dębe
źródło zdjęcia
Ja wiem, to żadne usprawiedliwienie, ale bardzo nie lubię książek, w których autor mruga do czytelnika okiem tak, że pod koniec dostaje od tego nerwowego tiku. Gdyby chodziło tylko o to, że akcja dzieje się w Rocku nad Zalewem Zegrzyńskim, z pewnością dałabym radę. I to nawet mimo tego, że wszystko dzieje się niedaleko zapory w Dębem, którą ostatnio widuję całkiem regularnie i bardzo nie lubię. Zniosłabym może też i niezweryfikowanego w roku 1990 Brunera, właściciela dobrze prosperującej firmy ochroniarskiej Smerf Security. Senator Złotokłos, paskudny typ, okazał się jednak ponad moje siły. Wiem, powinnam wytrzymać, wystarczyło tylko chcieć. Przepraszam.

Sędzia Dredd
źródło zdjęcia
W tym miejscu pragnęłabym jednak nadmienić, że próbowałam skupić się na postaci głównego bohatera. Wprawdzie Roman Medyna brzmi znacznie gorzej niż James Bond, ale nie zwykłam zniechęcać się na początku, zwłaszcza gdy chodzi o szczupłego faceta w wieku zbliżonym do mojego – takich bowiem ze świecą teraz szukać. Ze zrozumieniem przyjęłam więc, że jest to mężczyzna po przejściach, na wskroś uczciwy, nie konformistyczny, o złotym sercu (uratuje każdą niewiastę w potrzebie), wierny ukochanej żonie niczym pies, pełen pomysłów, a do tego wysportowany, zwinny i sprytny (wywinie się z każdej, no, prawie każdej, opresji) i do tego prezentujący się „w czarnym skórzanym motocyklowym kombinezonie i pełnym kasku z wizjerem jak filmowy Sędzia Dredd”. Niestety, zupełnie nie wiem dlaczego, ale przy Dredzie mnie zemdliło. Jeszcze raz przepraszam.

Wiem, że to głupio zabrzmi, ale naprawdę bardzo próbowałam znaleźć światełko w tym tunelu. Pomyślałam sobie: może zbrodnia? Skup się na zbrodni, a będzie dobrze. Ja nie wiem, może to ze mną jest coś nie tak, ale oczy mi tak latały z wątku na wątek, że ledwo dawałam radę czytać. Nie wiedziałam czy skupiać się na płatnych zabójcach ze Wschodu, femme fatale, szajce pedofilów, czy okrutnym, niezwykle krwawym morderstwie. Gdy już się prawie zdecydowałam, okazało się, że powinnam dostrzec także lokalne sitwy, zaginione dzieci, krzywdzone dzieci, hipokryzję, wykorzystywanie seksualne, przekupnych gliniarzy, korupcję i kumoterstwo na najwyższym szczeblu, a do tego wizję ekologicznej katastrofy. Ja rozumiem, świat jest zły, ludzie podli a życie brutalne, ale żeby aż tak?

Wreszcie, pomyślałam sobie, że to może pastisz, tylko nie zauważyłam, głupia. Bo okładka jak z westernu, ten Roman niczym miłości omam i w ogóle to wszystko nie może przecież być na serio. Potem jednak pomyślałam, że chyba jednak jest. Bo te dzieci, to absolutnie nie jest coś, z czego można żartować. A jeśli można, to tym bardziej nie chcę brać udziału w tych zajęciach.

Mając więc powyższe na uwadze, jeszcze raz zwracam się z prośbą jak na wstępie.
W razie pozytywnego jej rozpatrzenia, obiecuję, że kolejnej części tego cyklu nie wezmę do ręki. 

Mariusz Ziomecki „Umierasz i cię nie ma”. Wydawnictwo Akurat, Warszawa 2015.

niedziela, 31 lipca 2016

"Przekrój" nr 1112/1966, czyli 50 lat temu (odc. 12)

„Przekrój” datowany na ostatni dzień lipca 1966 roku sporo uwagi poświęcał kobietom.


Już na pierwszej stronie Kajetan Kotowicz w poświęconym wędkowaniu tekście „Wszystkie rybki” z uznaniem opisywał wędkarskie przygody własnej żony. Odnotował przy tym, że Polski Związek Wędkarski liczył w owym czasie 269.793 członków, w tym tylko 1.182 kobiety (raptem 0,44% spośród wszystkich zrzeszonych w tym czasie w PZW osób). 
Patrząc na zdjęcia zamieszczane obecnie na internetowej stronie PZW, przypuszczam, że ów procent nie wzrósł jakoś bardzo znacząco. Z drugiej jednak strony, jeśli kobiety zabierają się za wędkowanie, zazwyczaj wkładają w to całe serce. Nie wątpię, że o niejakiej pani Beacie Radeckiej, która tydzień temu wygrała nocne zawody wędkarskie zorganizowane w Krapkowicach, można by napisać co najmniej to samo, co pół wieku napisał pan Kotowicz o swojej małżonce:
„(…) jeśli ta kobieta, która mdleje na widok karalucha, pieczołowicie faszeruje białe robaczki czosnkiem, to sami rozumiecie." 

Clementine Churchill
źródło zdjęcia
Połowę jednej ze stron poświęcono także żonie Winstona Churchilla, lady Clementine. Przyznam szczerze, tekst czytałam z rosnącym podziwem. Od dawna wiem jednak, że dyplomacja (również małżeńska) nie jest moją najmocniejszą stroną.
Nieznany autor zamieszczonego w "Przekroju" artykułu tak opisywał niektóre tylko z wielu wyzwań, jakie na co dzień stawały przed panią Churchillową:
Churchill był człowiekiem raczej uciążliwym w życiu codziennym. Miał pewne przyzwyczajenia, z których nie chciał rezygnować za żadną cenę. Takim przyzwyczajeniem były jego uroczyste niemal kąpiele. Brał ich co dzień dwie. W południe i koło wpół do ósmej wieczorem. Przez pięćdziesiąt kilka lat małżeństwa lady Churchill nigdy nie udało się go nakłonić do wcześniejszego wyjścia z wanny (siedział w niej strasznie długo), nawet jeśli na kolacji byli goście. W wannie recytował bez końca Szekspira albo powtarzał przemówienia, które wygłosić miał w Izbie Gmin.(…)
Churchill był człowiekiem niepunktualnym i… wielkim smakoszem. (…) [Lady Churchill] obliczyła, że w ciągu ich małżeństwa przygotowała ponad dziesięć tysięcy wykwintnych obiadów. Ulubionym daniem sir Winstona był kawior, wołowina, owoce w marcepanie. Tracił jednak wszelką miarę na widok bitej śmietany. (…) Oczywiście tył. Tu jednak lady Churchill była bezsilna. Równie bezowocna była jej walka z alkoholem. Osiągnęła tylko jedno, że sir Winston przesunął godzinę pierwszej whisky. Zwykle pijał ją o wpół do dziesiątej. Drogą kompromisu ustalono, że wypijać ją będzie o godzinę później.

Kobiece nawiązania (w tym razem klasycznym stylu) pojawiły się nawet w rubryce „Słuchać czy nie słuchać”, w tym numerze poświęconej omówieniu szeregu płyt z nagraniami Antoniego Dworzaka.
Nie wiem kto tworzył tę rubrykę, ale z pewnością gdyby osoby odpowiedzialne dziś za promocję muzyki poważnej przeczytały z uwagą wszystkie jego teksty, wyciągając stosowne wnioski, z pewnością od jutra filharmonie stałyby się najbardziej obleganymi miejscami w tym kraju. Ot, taka choćby wzmianka:
Czy zdarzyło ci się wracać wieczorkiem do domu, trochę skwaszonym – że nudno, że w domu nic ciekawego, kolacja z resztek obiadu, żona z wydatkami, którą znasz, zbyt dobrze wszystko znasz? (…) Otóż jeśli, ku twemu zdziwieniu, w pustym mieszkaniu zastaniesz kartkę od żony: „Wyjechałam na 3 dni z Zosią, cielęcina w lodówce”, oraz kopertę z nadrukiem a wewnątrz zawiadomienie, że na twoją ćwiartkę padło 125 tysięcy, a na dobitek w łazience będzie się kąpała szwedzka gwiazda filmowa Ursula Andress, bo w hotelu nie było pokoju, możesz śmiało zawołać: NIESPODZIANKA!
Otóż równie wielką niespodzianką będzie dla ciebie zapoznanie się z twórczością DWORZAKA Antoniego (1841-1904). Jak rzep przyczepiono mu określenie „epigon Brahmsa”. Jeśli nawet Brahms był artystą jeszcze wyższego lotu, to z tego nie wynika, że słuchanie Dworzaka nie da ci ogromnych rozkoszy.

Także redagowana przez niejaką Aleksandrę stała rubryka „Listy o filmie” poświęcona była premierom filmów, w których główne role grały kobiety. Polskim filmem, który wchodził latem 1966 roku na ekrany kin (premiera miała miejsce 20 lipca) był jeden z moich ulubionych filmów wszechczasów – „Lekarstwo na miłość”, adaptacja „Klinu” Joanny Chmielewskiej z będącą wówczas w rozkwicie urody Kaliną Jędrusik w roli głównej.
Nie będzie przesadą gdy napiszę, że to ten właśnie film stworzył (obowiązujący do dziś) mój wzorzec kobiety. To po jego obejrzeniu ukształtowały się moje wyobrażenia dotyczące tak typu urody, fryzury czy makijażu, jak i strojów.
Swego czasu na blogu „Agnieszka o modzie” zamieszczono świetną analizę tego filmu, dokonaną właśnie pod kątem mody. Szczerze polecam i tekst, i film.


By pozostać przy filmie: w „Mieszance firmowej” donoszono, iż „reżyser Jerzy Hoffman przygotowuje się do realizacji historycznego superfilmu „Pan Wołodyjowski” (kolor, szeroki ekran). Początkowo kandydatami do roli tytułowej byli Michnikowski i Łomnicki. Wydaje się jednak, że tych dwóch świetnych aktorów pogodzi amator, tyle że znakomicie władający szablą: Wojciech Zabłocki, jeden z naszych czołowych szermierzy.
Jak wiadomo, reżyser ostatecznie zdecydował się na Tadeusza Łomnickiego. I chyba dobrze, bo – szczerze powiedziawszy – nijak nie jestem w sobie w stanie wyobrazić Wiesława Michnikowskiego w roli Małego Rycerza.


Na zakończenie literackie doniesienia o nowościach sprzed półwiecza.
Jak zwykle sporo wśród nich pozycji dotyczących II wojny światowej. Dwadzieścia lat od zakończenia wojny to był zdaje się odpowiedni czas, by pewne historie dojrzały do tego, by je z siebie wyrzucić. W lipcu 1966 ukazały się więc (obie tak samo mi nieznane): „Dolina Jozafata” Małgorzaty Hołyńskiej („o grupie dziewcząt różnych narodowości; po przejściach więzienno-obozowych wywieźli je Niemcy do pracy we Francji i Niemczech. Przeżycia, często tragiczne, ale przez pryzmat młodości. Czasem i humor. Wartka akcja.”) oraz „Czysta krew” Salomona Strausa-Marko („Jedna z niezwykłych wojenno-okupacyjnych historii. Autor wspomnień, Żyd, przedzierzgnął się w Ukraińca i doszedł nawet do dość eksponowanego stanowiska w hitlerowskiej machinie wojennej. Spryt i odwaga pozwoliły mu przeżyć, mimo że prowadzi cały czas niebezpieczną grę, współpracując z ruchem oporu. Dokumentalne zdjęcia.”).



W rubryce znalazły się ponadto wzmianki o kilku innych - jak się wydaje, interesujących - książkach:
Waldemar Babinicz (czy ktoś kiedykolwiek słyszał o takim autorze?) „Ludzie to powiedzieli” – „5 opowiadań; oprócz jednego wszystkie o tematyce współczesnej, umieszczone w realiach wsi i jej obyczajów. Pisane trochę z przymrużeniem oka; w konwencji typowego dla wsi (autor zna ją dobrze) dobrotliwie żartobliwego patrzenia na życie.”
„Kryształowy sześcian Wenus” – „Wybór 12 opowiadań fantastyczno-naukowych, dający przegląd tego rodzaju najnowszej twórczości amerykańskiej. Czołówka autorska tego gatunku. Kto lubi – ma pasjonującą lekturę. Wybór i wstęp J. Stawińskiego.”



I wreszcie jedyna w tym zestawie książka, którą mam (co wcale nie znaczy, że czytałam) – „Ikar” Jana Józefa Szczepańskiego: „Temat i bohater – wzięci z historii: 20-letni emigrant Antoni Berezowski, który dokonał zamachu na cara przebywającego z wizytą w Paryżu (1867) skazany na dożywotnie galery w Nowej Kaledonii. Proza b. współczesna. Czyta się.

Wówczas (wydanie I) „Ikar” został wydany przez „Czytelnika” w nakładzie 10 tysięcy egzemplarzy; blisko 30 lat później, w roku 1982 ten sam wydawca do „Ikara” dorzucił jeszcze „Wyspę” (być może dlatego nie mogę się za to zabrać – grubość mnie odstrasza!), a nakład zwiększył do 30.320 egzemplarzy. Ech!