wtorek, 29 lipca 2014

Anons prawie matrymonialny, czyli rozpaczliwe wołanie o pomoc

Po słodkim liście do przyjaciółki Ani, pora na rzeczowy anons.

Zrozpaczona czytelniczka usilnie poszukuje lampy do czytania!

Podaję rysopis:
 - tania,
- ładna (nie mylić z „designerska”!),
- możliwa do zamocowania w sypialni, przy łóżku, którego wezgłowie będzie stało przy skosie (zaczynającym się na wysokości ok. 90 cm, z niewielkim kątem nachylenia),
- z żarówką dającą światło o mocy odpowiadającej 60 W.

Wyłącznie poważne oferty i propozycje proszę słać w komentarzach.
Mile widziane linki ze zdjęciami:)
Uwaga, bardzo pilne!

niedziela, 27 lipca 2014

L.M.Montgomery "Ania z Zielonego Wzgórza", czyli droga przyjaciółko!

Najdroższa Aniu!

Na początek mam dla Ciebie zagadkę. Czy pamiętasz ten dialog?

Aniu, (…) koniec z noszeniem książek do szkoły. I tak już czytasz za dużo powieści. Jak byłam w twoim wieku, nie wolno mi było nawet spojrzeć na powieść.
- Och, jak możesz nazywać Ben Hura powieścią? To przecież książka religijna! – zaprotestowała Ania. – Oczywiście na czytanie w niedzielę jest trochę zbyt wciągająca, ale ja ją czytam tylko w dni powszednie.”

Tak, dobrze Ci się wydaje. To Twoja rozmowa z Marylą. Czy wiesz, że ja nigdy nie przeczytałam „Ben Hura”? Dzisiaj jednak niedziela, dlatego pozwól, że odłożę tę lekturę na inny dzień. W niedziele takie jak dzisiaj, gdy w powietrzu z powodzeniem można powiesić siekierę, żadna lektura – również niewciągająca - nie wydaje się zresztą odpowiednia. Być może na Wyspie Księcia Edwarda panują dziś bardziej przyjazne temperatury, ale gdybyś wybierała się na Pomorze Zachodnie, stanowczo odradzam!

Muszę Ci wyznać, że trochę bałam się naszego ponownego spotkania. W końcu ostatni raz widziałyśmy się, gdy byłam znacznie młodsza i – nie oszukujmy się – głupsza. Pamiętam jak Twoja ukochana nauczycielka przekonywała Cię, że prawdziwie ukształtowana będziesz w wieku dwudziestu lat. Cóż, mi zajęło to chyba nieco więcej czasu, ale obecnie dzieło wydaje się już skończone.
W każdym razie, śpieszę donieść, że – mimo usilnych starań ilustratorki, Sylwii Kaczmarskiej (narysowanych przez nią Twoich włosów nijak nie można określić mianem „kasztanowatych”!) – nie dostrzegłam w Tobie upiora z przeszłości, lecz dawno niewidzianą przyjaciółkę, za którą bardzo się stęskniłam. Choć doskonale pamiętałam historie, które mi opowiadałaś (przyznam się jednak, że te z okresu sprzed Twojego pobytu na uniwersytecie zlały mi się w jedną całość), z radością znów zanurzyłam się w Twoim staroświeckim i mającym nieodparty urok świecie. Pragnę jednak w tym miejscu zwrócić Twoją uwagę na trzymającego się w cieniu tłumacza, Pawła Beręsewicza. Nie chcę Ci niczego ujmować, ale pamiętaj, że czas nie oszczędza nikogo (sama doskonale wiem, co widzę w lustrze każdego ranka!), więc nawet na Twojej twarzy z pewnością musiało się już pojawić sporo zmarszczek i bruzd. Tymczasem on, sobie tylko znanymi sposobami, ponaciągał Cię tu i ówdzie, tak że wyglądasz zupełnie jak lata temu. Gdyby udało Ci się z niego wyciągnąć to, jak to zrobił, czym prędzej daj znać! Jestem więcej niż zainteresowana!

Wiem jak to zabrzmi, ale gdybym spotkała Cię dziś w realnym świecie, starałabym się trzymać od Ciebie na dystans. Nie przepadam za osobami gadatliwymi, nie jestem specjalnie wylewna, ani – pora wyłożyć karty na stół - romantyczna. Naprawdę nie wiem więc dlaczego, ale tak samo jak dwadzieścia parę lat temu, tak i teraz czuję że jest między nami jakieś pokrewieństwo dusz. Błagam, Aniu! Powiedz, że i Ty czujesz to samo! Jeśli zaprzeczysz, zranisz mnie na wskroś!

Muszę Cię zapewnić, że bardzo mi Ciebie brakowało. Zrozumiesz z pewnością jak bardzo, gdy wyznam, że sporo czasu spędzam ostatnio w okolicznym lesie, odkrywając w nim liczne urokliwe, nieznane mi dotychczas, miejsca. Z czasów, gdy trzymałyśmy się razem, pamiętam że bardzo ważną rzeczą jest nadanie im właściwej nazwy. Starałam się więc wielce, wspięłam się na wyżyny swoich umiejętności, ale i tak nie wymyśliłam dla zagajnika, w którym co najmniej dwa razy w tygodniu spotykam stado dzików, lepszej nazwy niż „Dzikowy Zakątek”… Ratuj Aniu, w Tobie cała nadzieja!

Gdybyś chciała wiedzieć, co w międzyczasie zmieniło się w świecie, śpieszę donieść, że okazało się, że zazwyczaj miewałaś rację. Nie wiem, czy pamiętasz taką oto wymianę zdań:
W każdym człowieku kryje się dobro, tylko trzeba umieć je dostrzec. Od tego właśnie jest nauczyciel, żeby to dobro wydobyć na powierzchnię i rozwinąć. (…) Uważacie, że tłukąc dzieciaka rózgą, znajdziecie w nim jakiekolwiek dobro? (…) O wiele ważniejsze od uczenia pisania, czytania i rachunków jest wskazanie dziecku właściwego kierunku.
- Ale zauważ, że inspektor będzie ich egzaminował z pisania, czytania i rachunków, a jeżeli nie stwierdzi zadowalających efektów, nie wypisze ci pozytywnej opinii – upierała się Jane.
- Dla mnie jest ważniejsze to, żeby moi uczniowie mnie kochali i mieli świadomość, że im pomogłam w życiu, niż żeby się znaleźć na honorowej liście – dobitnie oświadczyła Ania.
Tak, dobrze pamiętasz, rozmawiałaś wówczas z Janką Andrews. Janki będą istnieć na świecie chyba aż do jego końca, jednak obecnie mają się coraz gorzej. Ich teorie o tym, że uczniów należy bić, już dawno odesłano bowiem do lamusa. Gdzieniegdzie (ok, może nawet więcej niż gdzieniegdzie) wierzą jeszcze w to, że najważniejsza jest pozytywna opinia inspektora, ale spokojnie, poczekajmy jeszcze kolejnych sto lat, a i to uda się wyplenić.

Poza tym muszę Ci powiedzieć, że sporo zmieniło się też, jeśli chodzi o sytuację kobiet. Pamiętasz, co opowiadałaś Maryli?

Jane i Ruby chcą się uczyć na nauczycielki. To szczyt ich ambicji. Ruby mówi, że po studiach będzie uczyła tylko przez dwa lata, a potem zamierza wyjść za mąż. Jane chce całe życie poświęcić uczeniu i mówi, że nigdy, przenigdy nie wyjdzie za mąż, bo nauczycielki dostają pensję, a mąż ci nic nie płaci i nawet marudzi, jak go prosisz, żeby się podzielił pieniędzmi za jajka i mleko.

Nie, nie chcę powiedzieć, że takich kobiet i takich mężów już wcale nie ma. Ale wiesz, Aniu, gdybyś dziś skończyła naukę na uniwersytecie z tak dobrą lokatą jak ta, którą swego czasu uzyskałaś, myślę że Twoja dalsza historia (ta, której jeszcze nie zdążyłaś mi przypomnieć) brzmiałaby zupełnie inaczej. Szczerze Ci wyznam, że trochę się ociągam, by ją ponownie usłyszeć. O ile pamiętam, pobrzmiewa w niej zbyt dużo nut granych w tonacji „poświęcenie” i „kobieca dola”, opatrzonych gdzieniegdzie krzyżykami „mąż robi karierę” oraz bemolami „gdzie moje marzenia”. Może się mylę, ale mam wrażenie, że tym razem nawet lifting dokonany dłońmi cudotwórcy Beręsewicza niewiele pomoże.

Nie wykluczam jednak, że będziesz potrafiła przekonać mnie do swojej narracji. Musisz jednak spojrzeć na mnie oczami jak gwiazdy, obracając się ku mnie policzkami płonącymi rumieńcem podniecenia.
Chociaż dla mnie i tak jest już chyba za późno.

Całuję Cię mocno, Aniu, najdroższa przyjaciółko!

Twoja na zawsze momarta

Lucy Maud Montgomery „Ania z Zielonego Wzgórza”, tłumaczenie Paweł Beręsewicz, ilustracje Sylwia Kaczmarska. Wydawnictwo Skrzat, Kraków 2012.
Lucy Maud Montgomery „Ania z Avonlea”, tłumaczenie Paweł Beręsewicz, ilustracje Sylwia Kaczmarska. Wydawnictwo Skrzat, Kraków 2013.
Lucy Maud Montgomery „Ania na uniwersytecie”, przełożyła Janina Zawisza-Krasucka, ilustrował Bogdan Zieleniec. Nasza Księgarnia, Warszawa 1998.

PS. Całkiem zapomniałabym dodać, że nasze spotkanie zawdzięczamy Agnieszce K., która dała mi Twój aktualny adres (pożyczyła mi pierwszą część książki o Tobie). Jestem jej za to ogromnie wdzięczna i polecam ją Twojej uwadze. Sądzę, że odnajdziesz w niej pokrewną duszę! 

wtorek, 22 lipca 2014

M.Szczygielski "Les farfocles", czyli niełatwo jest dobrze wybrać wakacyjną lekturę

Wybór idealnej wakacyjnej lektury na pozór wydaje się łatwiejszy niż wybór męża. O ile bowiem idealny mąż (dalej jako: IM) musi spełniać setki, o ile nie tysiące warunków sine qua non, o tyle idealna wakacyjna lektura (dalej jako: IWL) w zasadzie powinna być tylko lekka, łatwa i przyjemna.

Wybierając tegoroczną IWL myślałam, że strzeliłam w dziesiątkę. W końcu, jeśli chodzi o czytelnictwo mam już ponad trzydziestoletni staż, powinnam więc doskonale wiedzieć, czego mi potrzeba, a czego muszę unikać. Mój staż małżeński jest zaś ledwie kilkunastoletni, co każe przypuszczać, że w tym zakresie mogę działać ciągle jeszcze z pewnym – dotychczas nieujawnionym - marginesem błędu.

Na tegoroczny urlopowy wyjazd jako IWL zabrałam „Les farfocles” Marcina Szczygielskiego.
A także trzy koleżanki, do których na weekend dojechali ich mężowie. W charakterze IM, rzecz jasna.


O „Les farfocles” (na które składają się dwie, wydane wcześniej samodzielnie, powieści: „Nasturcje i ćwoki” oraz „Farfocle namiętności”) słyszałam same dobre rzeczy. Mój samodzielny wcześniejszy kontakt z autorem (przy okazji lektury dorosłego „Pocztu królowych polskich” oraz dziecięcej „Czarownicy piętro niżej”) był więcej niż udany. Pobieżne przejrzenie ilustracji do książki (stanowiących – jak wynika z krótkiego autorskiego posłowia – „collage z pism modowych z przełomu lat 40. i 50.”) wprawiło mnie w zachwyt. To nie mogło się nie udać!
A jednak.

Kiedy przebrnęłam w bólach przez pierwsze trzydzieści stron, domyśliłam się że pierwsza część („Nasturcje i ćwoki”) ma być zabawna. W napięciu wypatrywałam więc pojawienia się na mojej twarzy uśmiechu. Doczekałam się dopiero gdzieś w okolicach strony sześćdziesiątej. Niestety, natychmiast zaginął bez wieści.
W międzyczasie (mniej więcej przy stronie czterdziestej) odkryłam, że powieść jest nadto ironiczna. Do tego czasu zdążyłam jednak także skonstatować, że jej bohaterkami są dwie niesympatyczne idiotki, których perypetie ani trochę mnie nie obchodzą. Podobnie jak naśmiewanie się z nich.
W powyższej sytuacji, gdy w okolicach strony sto pięćdziesiątej historia skręciła w stronę kryminału, wzruszyłam tylko ramionami. Natychmiast zresztą okazało się, iż napięcia jest w nim tyle, co w baterii AAA.

Z informacji zamieszczonej na stronie wydawcy - Instytutu Wydawniczego LATARNIK, dowiedziałam się dziś, że miałam do czynienia z „humorystyczną historią sercowych perypetii stylistki jednego z popularnych kobiecych magazynów”, która „przypadkowo wplątuje się w sensacyjną aferę, w której niebagatelną rolę odgrywa tajemniczy pustostan oraz pewien hydraulik”. Zwrócono tam nadto moją uwagę na zbagatelizowany przez mnie poważny problem, z którym musiała mierzyć się główna bohaterka, sprowadzający się do znalezienia odpowiedzi na pytanie „jak znaleźć na to wszystko czas i siły, kiedy praca zajmuje dwanaście godzin na dobę, a despotyczna szefowa zmusza do coraz bardziej karkołomnych wysiłków w zdobywaniu kolejnych "prezentów dla czytelniczek" dołączanych do pisma?”
Być może, gdyby autor napisał swoją książkę w taki sposób, jak owo streszczenie, stałaby się ona prawdziwą IWL. Niestety, po rozum do głowy poszedł dopiero w części drugiej („Farfocle namiętności”), kiedy to odkrył, że polubił swoje bohaterki, co sprawiło – jak pisze w posłowiu – że „chęć wyśmiania ich została (…) zastąpiona przez przyjaźń i rodzaj czułości”.


Na stronie Latarnika można przeczytać, że Farfocle to „współczesna opowieść o miłości, zdradzie w epoce internetu i dorastaniu, na które nigdy nie jest za późno”. W zasadzie trafnie, choć ujęłabym to w mniej patetyczny sposób. Być może dzięki wyrażanej przez autora czułości, a może z całkiem innego powodu, okazało się jednak, że mimo iż nadal nie znalazłam jakichkolwiek łączników między mną a obiema bohaterkami, ich losy zaczęły mnie interesować. Książka stała się faktycznie zabawna, a zarazem wzruszająca – w dobrze dobranych proporcjach. Kilkadziesiąt ostatnich stron okazało się zaś wręcz wciągających. Nie wystarczyło to jednak, by całkiem zatrzeć fatalne wrażenie po lekturze pierwszej części, a także - przede wszystkim - by móc szczerze polecić Farfocle jako IWL.

Być może niektórzy zastanawiają się teraz jaki z tego wszystkiego płynie wniosek.
Moim zdaniem taki, że idealnej wakacyjnej lektury nie nauczyłam się dotąd wybierać, mimo trzydziestokilkukrotnych prób, podejmowanych po gruntownej analizie aktualnych trendów i mód. Natomiast mąż – wybrany od pierwszego kopa i całkiem niemodny, gdyż pochodzący sprzed kilkunastu sezonów – udał mi się znakomicie. Tak bardzo, że nie zamieniłabym go na żadnego z mężów, których przyszło mi w ostatnim czasie oglądać.

Marcin Szczygielski „Les farfocles”. Instytut Wydawniczy Latarnik im. Zygmunta Kałużyńskiego, Warszawa 2009.

sobota, 12 lipca 2014

Archiwalny niezbędnik urlopowicza, czyli pomocna dłoń miesięcznika "Ty i ja"

No i nadszedł! Wymarzony, wytęskniony.
Urlop.
Poprzedniego dnia obudziłam się o świcie zlana zimnym potem, ze świadomością, że oto nadszedł Ostatni Dzień W Pracy Przed Urlopem. Dzień, w którym trzeba było zrobić wszystko, czego nie zrobiło się przez ostatnie miesiące, a oprócz tego odpowiedzieć na liczne maile i pisma, rozesłać setki następnych, przekazać obowiązki… To dzień, który trwał dłużej niż wszystkie inne, będąc zarazem co najmniej o 24 godziny za krótkim.
Gdy obudziłam się następnego dnia, bladym świtem, bo przez ostatnie tygodnie weszło mi to w krew, najpierw rozpromieniłam swe oblicze („nie idę do pracy, hura!”), a zaraz potem oblałam się zimnym potem („rany julek, jutro wyjeżdżam, muszę się spakować!”).
Ze zgrozą w oczach rozejrzałam się wokół, rozpaczliwie wypatrując pomocnej dłoni. Wysunęła się z archiwalnego numeru miesięcznika „Ty i ja”, z lipca 1965 roku.


Dzięki niemu przypomniałam sobie, że tak samo jak pięćdziesiąt lat temu, tak i dzisiaj w walizce prawdziwej kobiety nie może zabraknąć odpowiedniego kostiumu kąpielowego.




Do wyboru: „klasyczny kostium pływacki (…) wykonany ściegiem pończochowym, który dobrze obciska sylwetkę wpływając podobno na jej optyczne wyszczuplenie



oraz kostiumy służące do „zabawy w chowanego za pomocą intarsji koronkowych, siatkowych z helanko”.

Niestety, w mojej szafie brak zarówno helanko (czymkolwiek by ono było), jak i tkanin wykonanych ściegiem pończochowym. Może uda mi się jednak przez noc wydziergać cokolwiek szydełkiem, pocieszając się przy tym, że nie tylko – jak pięćdziesiąt lat temu – „minęła bezpowrotnie moda na ogromne, strojne czepki pływackie”, ale i niemodne stały się czepki „tradycyjne, sportowe, ale bardzo wesołe w kolorach: w groszki, w paski, w kratkę.

Dzięki syrence z reklamy zamieszczonej na drugiej stronie miesięcznika wiem też, że wybierając się na plażę nie mogę zapomnieć zabrać ze sobą olejku do opalania „SOLEX”. Anna Lechicka w felietonie kosmetycznym ze strony pięćdziesiątej piątej zwróciła ponadto moją uwagę na fakt, że „człowiek kieruje się zespołem złożonych uczuć. Umiar, umiarem, ale dochodzi do tego absolutna konieczność wywołania silnego wrażenia po powrocie do miasta. Chodzi o te wszystkie okrzyki: „Ach, co za wspaniały koloryt!” Również w samotne godziny przyjemnie zajrzeć do lusterka i stwierdzić, że wita nas w nim brązowa dziewczyna w niczym niepodobna do tej zimowej, przedwiosennej czy nawet wiosennej. To wzmacnia na duchu. (…) Niestety, ta euforia odchodzi wraz z łuszczącą się skórą, dobre jednak i tyle”.

Niestety, zarówno syrenka, jak i pani Lechicka nie udzielają żadnych porad osobom, które – jak ja – jednoczesny kontakt ze słońcem i słoną wodą przypłacają silną reakcją alergiczną. Choć może za takową można uznać uwagę, że „w tych warunkach potrzebny jest fetysz, który doda pewności siebie, ułatwi przejście z grupy zalęknionych i nieśmiałych do grupy zdobywczej.
Nie wiem, czy uda mi się jednocześnie dziergać i szukać, ale będę się starać.

Zadanie mam ułatwione, bo mogę nie kłopotać się przynajmniej ostatnim punktem programu.
Najcenniejszą pamiątką z urlopu, wycieczki czy uroczystości rodzinnej są ładne zdjęcia” przypomina redakcja „Ty i Ja”, dodając że „korzystając z usług ORS możesz zakupić na dogodnych warunkach ratalnych aparaty fotograficzne produkcji krajowej (…) wpłacając tylko 10% wartości gotówką”. Z kolei „aparaty fotograficzne z importu (…) zakupisz, wpłacając zaledwie 20% wartości gotówką”.
Jako posiadaczka aparatu fotograficznego z importu (swoją drogą, dziś nie ma chyba innych?), nabytego w całości za gotówkę, czuję się prawie jakby bogata.
Obiecuję więc, że na urlopie będę robić wyłącznie ładne zdjęcia. A kiedy wrócę, kto wie, może zdam relację z fetyszowych poszukiwań?

Bądźcie czujni!

wtorek, 8 lipca 2014

W. Chotomska "Leonek i lew", czyli w wakacje odwiedź muzeum

Los muzealnych eksponatów jest nie do pozazdroszczenia. Owszem, przez pewien czas cieszą się zainteresowaniem, jednak później żółkną, blakną, a wreszcie pokrywają się grubą warstwą kurzu.
Z tego powodu w muzeum nie do przecenienia bywa rola kustosza. Najprostsze z jego zadań sprowadza się do starcia kurzu, ewentualnie przepolerowania eksponatu. Najtrudniejsze polega na tym, by znów tchnąć weń życie.


„Leonek i lew” Wandy Chotomskiej od pewnego czasu stał na bibliotecznych półkach raczej tylko w roli historycznego eksponatu. Kolory poprzednich wydań dawno już bowiem wyblakły, a i sama historyjka wydawała się mocno przestarzała. W czasach globalizacji, internetu, łączy satelitarnych i technologii 3D opowieść o wystraszonym chłopcu ze wsi, który pierwszy raz przyjeżdża do wielkiego miasta i wszystkiego się boi, raczej nie wzbudzała entuzjazmu kolejnych pokoleń młodych czytelników.
Wydawnictwo Muza okazało się jednak znakomitym kustoszem Muzeum Książki Dziecięcej. Mimo że w nowym wydaniu „Leonka…” w porównaniu z oryginałem nie zmieniono bodajże ani przecinka, jawi się ono zaskakująco współcześnie.

Okazało się, że wystarczyło przywrócić kolory pięknym ilustracjom Teresy Wilbik oraz nieco podrasować okładkę (skrząca się grzywa lwa robi wrażenie!), by zatrzeć – przeszkadzające dotąd w lekturze – wrażenie archaiczności i zwrócić uwagę na przekaz tej, przeznaczonej dla kilkulatków, historii.
Bo może w XXI wieku żadne, albo prawie żadne, wiejskie dziecko nie boi się już miasta, ani – oglądanego po wielekroć w telewizji – lwa. Wiele z tych dzieci, także mieszkających w dużych i mniejszych miastach, styka się jednak – tak samo jak bohater książki, mały Leonek – z drwiną i szyderstwem.
Może też – w dobie powszechnej trójwymiarowej animacji i systemu Dolby Surround – niektórym z dzieci, nawet jeśli mają tylko kilka lat, wydaje się, że wszystko co analogowe jest zbędne. Bardzo prawdopodobne, że zmienią zdanie już w czasie pierwszej dłuższej przerwy w dostawie prądu, kiedy to okaże się, że nie ma to jak stara, dobra wyobraźnia. Wyobraźnia, dzięki której możemy uciec od problemów, ale być może także i znaleźć ich rozwiązania. Wypisz, wymaluj jak Leonek, który najpierw narysował lwa, potem go ożywił, zaś później… Cóż, później okazało się, że jego imię bardzo do niego pasuje.

„Leonek i lew” to książka niedzisiejsza. Napisana prostym, bardzo poprawnym językiem, z niespieszną, przeplataną rymowanymi wierszykami, narracją. Wypisz, wymaluj, muzealny eksponat obok którego za pierwszym razem może i przejdziemy obojętnie, uznając że nie może niczym nas zainteresować. Jednak jeśli damy mu drugą szansę i zaczniemy przyglądać się szczegółom, może okazać się wart znacznie więcej niż szereg współczesnych gadżetów.

A kiedy czytam gazety i przyglądam się wydarzeniom ostatnich kilku tygodni, mam wrażenie że i dorosłym bardzo brakuje takich lektur. Bo chyba zapomnieliśmy, że prawda i dobro lubią prostotę i spokój.

Wanda Chotomska "Leonek i lew", ilustracje Teresa Wilbik. MUZA SA, Warszawa 2014.

Niniejszy tekst ukazał się pierwotnie na portalu SzczecinCzyta.pl. 

piątek, 4 lipca 2014

Gazeta Wyborcza o mobbingu, czyli jak przerobić gazetę na tabloid

Dwa posty temu pisałam między innymi o prawdzie i rzetelności dziennikarskiej.
Jeden post temu o sędziach.
Wczoraj zaś (tj. w czwartek 3 lipca 2014r.) „Gazeta Wyborcza” zrobiła mi prezent. Na pierwszej stronie wydrukowała bowiem tekst, dzięki któremu mogłam napisać post trzeci.
O prawdzie, rzetelności dziennikarskiej oraz sędziach.
A dodatkowo o tym, że trafił mnie szlag.

MOBBING NASZ POLSKI” krzyczała wielkimi literami tytułowa strona Wyborczej. Pod spodem zaś – wytłuszczonym i powiększonym drukiem – informowała:
W Polsce prawo nie chroni ofiar mobbingu w pracy, a sądy nie potrafią prowadzić takich spraw.
Na korzystny wyrok może liczyć tylko kilka procent poszkodowanych pracowników.”


Tekst – opatrzony nazwiskami Bartosza Sendrowicza i Marcina Wójcika – stanowił zapowiedź reportażu Marcina Wójcika zamieszczonego w załączonym do tego numeru magazynu reporterów „Duży Format”. Reportażu jakich wiele, poruszającego ważny problem mobbingu w pracy, traktującego o konkretnej sytuacji w konkretnym zakładzie pracy, jednak – moim zdaniem – nawet nie zahaczającego o to, co naprawdę w tej sprawie istotne i wykraczające poza jednostkowy przypadek.

Wróćmy jednak do szlagu, który mnie trafił. Najlepiej będzie wrócić poprzez pytanie.
Pytanie o to, czym Wyborcza różni się od tabloidu.
Moim zdaniem w tym numerze niczym.
Cóż bowiem wyróżnia tabloid? Zazwyczaj m.in. chwytliwy tytuł, który potem nie znajduje żadnego uzasadnienia w tekście.
Wyborcza sięgnęła dokładnie po ten sam chwyt.
Sądy nie potrafią prowadzić takich spraw” pisze, a ja rzucam się do lektury, by znaleźć dane i dowody potwierdzające tę śmiałą tezę.
Jedyne co znalazłam w tekście z pierwszej strony (w samym, obszernym, reportażu Wójcika o sądach nie ma ani słowa), to krótka wypowiedź adwokata, Waldemara Gujskiego (specjalizującego się w prawie pracy), choć być może jest to tylko to, co przedstawiono jako jego wypowiedź (tekst jest sformułowany tak, że nie wiadomo, czy czytamy słowa wypowiedziane przez pana Gujskiego, czy też mamy do czynienia ze swobodną dziennikarską interpretacją jego wypowiedzi). Fragment ten brzmi tak:
         „Mec. Gujski uważa też, że ze względu na niewielką liczbę procesów sądy nie umieją prowadzić takich spraw. – Panuje przekonanie, że mobbing jest nieszkodliwym i raczej rzadkim zjawiskiem, a tak nie jest. – dodaje.
I tyle. Ani słowa więcej.
Zdaniem jednego z największych polskich dzienników, aspirującego do miana porządnego i opiniotwórczego, wystarczy by arbitralnie stwierdzić, że „sądy nie potrafią prowadzić takich spraw”.

Chcę myśleć, że współpracujący z Gazetą Wyborczą cenieni przeze mnie i uważani za rzetelnych reporterzy, wstydzą się za to, co zrobiła gazeta, z którą są kojarzeni. I nie chodzi tu o to, że uważam polskie sądy i sędziów za twory bez skazy; przeciwnie, jak uważni czytelnicy tego bloga mogli się przekonać, kilkakrotnie zdarzało mi się zwracać uwagę na pewne nieprawidłowości i wypaczenia, które moim zdaniem nie powinny mieć miejsca. Nie mogę się jednak nie oburzyć, gdy widzę tak jaskrawy przykład generalizowania i obrzucania błotem w celu zwiększenia zainteresowania czytelników, promowany bez cienia zażenowania na pierwszej stronie.

Dla autorów tekstu i redaktorów odpowiedzialnych za puszczenie go na okładce (redaktorem prowadzącym był tego dnia Rafał Zakrzewski) mam parę dobrych rad.

Po pierwsze, postaraj się zrozumieć to, co sam napisałeś.
„W Polsce prawo nie chroni ofiar mobbingu w pracy” – tak brzmi pierwsza część podtytułu, w tekście częściowo rozwinięta (zresztą w sposób tylko połowicznie zgodny z prawdą). Jeśli więc nie chroni (a tak jest w istocie, przepisy są wyjątkowo niekorzystne dla pracownika), to może nie jest winą sądów to, że – jak głosi dalsza część podtytułu – „na korzystny wyrok może liczyć tylko kilka procent poszkodowanych pracowników”?

Po drugie, zanim napiszesz, sprawdź.
Zapraszam obu panów dziennikarzy na sale rozpraw. Najlepiej do rejonowego sądu pracy (do sądów okręgowych w pierwszej instancji trafiają tylko sprawy, w których strona domaga się zapłaty sumy wyższej niż 75.000 zł, a takich jest bardzo mało, pewnie promil). Proszę pojawić się na kilku, może kilkunastu rozprawach i zobaczyć jak wygląda proces w sprawie o mobbing. Okaże się wtedy, że jest to proces, w którym ustawodawca nie przewidział dla pracownika żadnych ułatwień. Ei incumbit probatio, qui dicit, non qui negat – głosi stara łacińska paremia, ciągle aktualna. Dowód obciąża tego, kto twierdzi, nie zaś tego, kto zaprzecza – taka jest zasada postępowań przed sądami, także sądami pracy w sprawach o mobbing i każdy sąd, który potrafi dobrze prowadzić takie sprawy, ma obowiązek się do tej zasady zastosować.
Gdyby więc panowie dziennikarze przyszli na choćby jedną rozprawę, zobaczyliby starcie Dawida z Goliatem. Po jednej stronie pracownik – niechby nawet i „uzbrojony” w profesjonalnego pełnomocnika – po drugiej pracodawca. Ofiara mobbingu, często ciągle jeszcze liżąca rany (roszczenia w związku z mobbingiem w pracy przedawniają się w ciągu trzech lat, więc nie ma zbyt wiele czasu na zastanawianie się i rekonwalescencję), kontra mobber, czyli ktoś, kto nie miał oporów by przez dłuższy okres (istotą mobbingu jest długotrwałość) niszczyć drugiego człowieka, w związku z czym nie należy oczekiwać, że nagle przeżyje moralną przemianę, stając przed obliczem Wysokiego Sądu.
Być może panowie dziennikarze zobaczyliby też wówczas, jak na salę rozpraw przychodzą w charakterze świadków kolejni przedstawiciele polskiego arcykatolickiego społeczeństwa, dla którego Dekalog jest najwyższą wartością (przypominam, ósme: nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu), z których każdy po kolei zeznaje, że nic nie widział, nic nie słyszał, a w ogóle to ta koleżanka (to o osobie występującej z pozwem) zawsze była jakaś dziwna.
Gdyby byli bardziej wytrwali, niewykluczone że doczekaliby i rozprawy, na której domniemana ofiara mobbingu odpowiada na pytania, które dotykają najbardziej intymnych sfer jej życia. Obowiązkiem sądu jest bowiem m.in. zbadanie, czy w tym konkretnym przypadku reakcja ofiary na wywołany mobbingiem stres nie była aby nieproporcjonalna i czy na jej rozmiar nie wpłynęły inne czynniki. Można więc spodziewać się zadania przez stronę przeciwną na przykład pytania o to, czy przypadkiem w czasie, gdy miał pan rzekomo być poddawany mobbingowi, nie dowiedział się pan o zdradzie żony? A może pani dziecko zachorowało na ciężką chorobę? Albo zmarła matka? Gdy ofiara zaprzeczy, nie zaszkodzi powołać świadków, którzy zeznają – w tym przypadku zazwyczaj ochoczo i zgodnie – że słyszeli, jak koleżanka siedząc w pracy rozmawiała z mężem przez telefon, wyzywając go od dziwkarzy, a potem mówiła, że ona to jeszcze tej lafiryndzie pokaże.
Po takiej rozprawie być może panowie dziennikarze zastanowiliby się nad tym, czy oni sami podołaliby takiemu procesowi. Czy potrafiliby znieść kolejne upokorzenia zadawane w majestacie prawa, dążąc do uzyskania korzystnego dla siebie wyroku?

Po trzecie, zamiast iść w tani tabloidowy sukces, zastanów się czy z tej historii płynie jakiś ogólny wniosek.
Nie negując tego, że może i tekst w Wyborczej doprowadzi do zmian w konkretnym, opisanym w nim zakładzie pracy, twierdzę, że na pewno nie sprawi on, że zjawisko mobbingu zniknie, albo zacznie być skutecznie zwalczane. Tymczasem warto byłoby się zastanowić dlaczego nie umiemy przeciwstawiać się presji pracodawcy i osób działających w jego imieniu. Dlaczego jako pracownicy mamy tak niskie poczucie własnej wartości? Dlaczego nie istnieje coś takiego jak społeczność pracownicza, która będzie potrafiła zbiorowo wyrazić swoje słuszne racje, protestując przeciwko niewłaściwemu jej zdaniem traktowaniu? Dlaczego uważamy, że tak musi być? Pytania te nasuwają się zresztą po lekturze wspomnianego reportażu, którego bohaterki – młode i jak sądzę atrakcyjne, bo takie osoby zatrudnia się w tego rodzaju sklepach, pracownice sieciowego sklepu wolnocłowego z kosmetykami – tkwią w beznadziei, mimo że widzą, jak sypie im się życie prywatne. Ten wątek nie został jednak pociągnięty. W sumie nie powinno to dziwić, nie jest przecież tak chwytliwy jak wątek głupich sądów i podłych pracodawców.


Najprościej zjawisko opisać, zwłaszcza gdy nie dba się zbytnio o prawdę. Znacznie trudniej spróbować zrozumieć jego przyczyny. Jeszcze trudniej odzyskać czytelnika, którego zaufanie się zawiodło.

"Mobbing nasz polski" Bartosz Sendrowicz, Marcin Wójcik. Gazeta Wyborcza, czwartek 3 lipca 2014, nr 152 (8184).

środa, 2 lipca 2014

Krzywicka o typach sędziów, czyli cytaty dla prawników

Gdy czytałam reportaże sądowe Ireny Krzywickiej, zebrane w zbiorze „Sąd idzie”, towarzyszyły mi różne uczucia. Najczęściej zdumienie.
Że osoba niebędąca prawnikiem może być tak spostrzegawcza i tak umiejętnie wydobywać to, co istotne. Że taka osoba widzi często znacznie więcej niż ktoś, kto skupia się na literze prawa. Że mimo upływu lat, spora część poczynionych przez autorkę obserwacji jest nadal tak aktualna. 

„Wydaje mi się, że istnieją trzy zasadnicze typy sędziów grodzkich.
Sędzia-urzędnik – przeważnie młody człowiek, który tę funkcję uważa za pierwszy etap swojej kariery. Nie przejmuje się, nie wsłuchuje się zbytnio, śpieszy się. Jest dokładny, sumienny i choć sumaryczny, niczym jednak nie rażący, prawie automat, ale automat działający sprawnie.
Typ drugi: sędzia-sadysta. Tacy są prawie w każdym fachu, wymagającym zetknięcia z ludźmi, niesprawiedliwe więc byłoby obarczanie odpowiedzialnością za nich zawodu sędziowskiego. Bywają sadyści-nauczyciele, wojskowi, majstrzy, biuraliści, słowem różni. Sędzia-sadysta tym się wyróżnia od innych, że upaja się legalnością. Wszystko, co postanowi, jest przecież z góry przewidziane w kodeksie, wszystko ma sankcję prawną. Wolno mu, wolno, robi to, co mu wolno, a tym, co stoją za stołem – nie wolno. To go wprowadza w stan narkotycznego oszołomienia. Drobne torturki, jakie zadaje, to ostatecznie nic ważnego, jego szyderstwa, gromy nie są w gruncie rzeczy groźne, a jeżeli jaka nędzarka ugnie się pod ciężarem dziesięciu złotych grzywny, któż by mu robił zarzut z powodu tak śmiesznej sumy? To są sadyści w miniaturowym, kieszonkowym wydaniu. Ale oni awansują. Tak, niestety, awansują.
Czemu natomiast nie awansował ten oto starszy, już dobrze starszy sędzia, wysoki i zgarbiony, siwiejący, o smutnych, jakby załzawionych oczach? Z każdego jego ruchu wyziera dobroć jak kwiatek z pączka. To jest ten trzeci typ, bo i taki bywa. Z ust jego gęsto pada słowo „uniewinnić”, a jeżeli wymierza kary i grzywny, to z takim wahaniem, z takim bólem i wstrętem, że większe współczucie ogarnia dla niego niż dla skazanego.
Ach, jest podobno i czwarty typ: sędzia-głupiec. Tak słyszałam. Nadęty i senny, siedzi i nad niczym się nie zastanawia, nic go nie obchodzi, wyrokuje, jak popadnie, i namaszczonym tonem, wkładając biret, powiada: „sąd udaje się na naradę”, i samotny, nie zrozumiany i nie rozumiejący, wychodzi z sali. Ale, oczywiście, na własne oczy nigdy takiego sędziego nie widziałam.”