sobota, 30 marca 2013

Świątecznie


W tych ostatnich godzinach oczekiwania
na święta, które są symbolem przejścia
ze śmierci w życie,
z zimy w wiosnę,
i w cokolwiek innego w co wierzycie,
wszystkim bez wyjątku
na najbliższe dni
życzę
radości, refleksji i rozleniwienia.

Alleluja!

środa, 27 marca 2013

B. Ostrowicka "Ale ja tak chcę!", czyli dla dorosłych i dla dzieci


Czyż jest rodzic, który we własnym życiu nie obejrzał na żywo scen jak z „Superniani”, okraszonych wrzaskami, płaczami, tupaniem?
- Masz mi to kupić! Ja to chcę!!!
- Pograj ze mną w piotrusia! Teraz!!!
- Nie chcę ryżu, chcę frytki! Daj mi frytki!!! Daj mi, słyszysz?! Jesteś głupia, nie kocham Cię, idź sobie!”

To, co zrozumiałe u dwulatka, dziwi u starszych dzieci; niepokoi gdy chodzi o młodzież szkolną.
Jeśli jednak tak zachowuje się dorosły, niektórzy inni dorośli co najwyżej wzruszą ramionami, inni zaś powiedzą parę mądrych słów o prawie do szczęścia i samostanowienia o sobie. Coś na temat dobrego wychowania i umiejętności współżycia z innymi, szanowania ich poglądów? Phi, to takie staromodne!


„Zabawodrzewiak mówił, że Nowy to dziwak, bo nie chciał bawić się z nim.
A skoro ktoś nie lubi bawić się, to nie może być dobry.
I mówił, że Nowy jest bardzo silny.
A skoro jest silny, to przecież może komuś zrobić krzywdę.
Czyli Nowy jest niebezpieczny.
A przede wszystkim nie jest ani zwierzęciem, ani drzewiakiem!
Zarozumiałodrzewianka mówiła, że Nowy nie zna się na pięknie.
A skoro nie wie, co piękne, to nie może być dobry.
A skoro tak, to można spodziewać się po nim najgorszego.
Czyli Nowy jest niebezpieczny.
A przede wszystkim nie jest ani zwierzęciem, ani drzewiakiem!
Ale żadne z nich nie powiedziało głośno, że tak naprawdę chodziło o to, że Nowy nie chciał tego, czego chciało każde z nich.”

Beata Ostrowicka napisała króciutką opowiastkę dla dzieci, którą powinien przeczytać każdy dorosły.

Otóż w przewróconym buku żyły sobie drzewiaki – każdy „własnym życiem i własnymi sprawami. Niby razem, bo w jednym drzewie, ale tak naprawdę osobno.”
Był wśród nich Zabawodrzewiak, który najlepiej ze wszystkich wiedział jak się dobrze bawić i chciał, aby inni robili to razem z nim, wówczas gdy przyjdzie mu na to ochota.
Była także Zarozumiałodrzewianka, która doskonale wiedziała co jest piękne, a już najlepiej ze wszystkich znała się na modzie, wobec czego oczekiwała, że inni będą z zachwytem chłonąć łaskawie udzielane im w tym zakresie rady.
Mieszkał tam również Psikusodrzewiak - chichoczący, opowiadający śmieszne dowcipy i robiący psikusy, z których – to oczywiste – wszyscy powinni naśmiewać się do rozpuku.
Byli też inni – sami najlepsi z najlepszych, elita elit, każdy najmądrzejszy, najspecjalniejszy specjalista w swojej dziedzinie.
I był Nowy. O ciemnych kudłach, ciemnej i chropowatej barwie głosu. Miał wprawdzie także wielkie zielone ślepia, w których błyszczała radość, jednak nikt tego nie zauważał. Był zbyt inny, żeby inni mieli zwracać uwagę na takie drobiazgi. Nie chciał robić tego, co proponowały mu drzewiaki, choć przecież to one najlepiej wiedziały, co Nowy powinien robić w danym momencie.
- Ale ja tak chcę! – tupały nogami, jednak Nowy nic sobie z tego nie robił.

„- Musi stąd odejść – powiedział poważnie Pracodrzewiak. – I to koniecznie.
-Słuszna decyzja – pokiwał głową Zabawodrzewiak i zaczął podskakiwać w miejscu. – Nic tu po nim – dodał, a drzewiaki przytaknęły.”

Och, gdybyż można było wprowadzić lekturę obowiązkową dla każdego Polaka – ta nadawałaby się znakomicie!
Krótki tekst, znakomite ilustracje (niezawodna Krystyna Lipka-Sztarbałło), a potem obowiązkowa minuta ciszy. Nie żałobna, lecz kontemplacyjna. Swoim dzieciom zadawałam pytania naprowadzające, nie mieli problemów z udzielaniem odpowiedzi. Dorośli też powinni więc sobie poradzić. Ach, gdybyż tak wtedy choć co dziesiąty zrozumiał!

Moje, mojsze i najmojsze.
Ależ jestem tolerancyjny, proszę bardzo, niech sobie żyją, tylko nie tutaj, niech sobie idą gdzie indziej. Jeśli nie chcą robić tego, co robić powinni, bo ja im tak mówię, bo ja tak chcę, bo ja najlepiej wiem, co jest dobre, a co niedobre, proszę bardzo, mogą robić sobie co innego, ale gdzie indziej i żebym tego nie widział.
Nie?
- ALE JA TAK CHCĘ!

Beata Ostrowicka „Ale ja tak chcę!”, ilustracje Krystyna Lipka-Sztarbałło. Wydawnictwo Literatura, Łódź 2006. 

niedziela, 24 marca 2013

T. Chevalier "Dziewczyna z muszlą", czyli dzięki, dziewczyny!


Dziewczyna z perłą, dziewczyna z portretu, dziewczyna z poczty, dziewczyna z tatuażem, dziewczyna bez zęba na przedzie. Czemu nie miałoby być i dziewczyny z muszlą?
Tak pewnie pomyślał sobie polski wydawca, decydując się na wprowadzenie na polski rynek książki Tracy Chevalier „Remarkable creatures”.
W sumie sprytnie. Gdy dodać do tego okładkę z fotografią jakby wprost przeniesioną z filmu „Fortepian”, od razu – jeśli chodzi o potencjalnych czytelników - rysuje się nam całkiem przyjemna grupa docelowa.


Kobiety. Te, które lubią romantyczne historie w kostiumach sprzed dwóch, trzech wieków. Te, które kibicowały Elizabeth Bennett w rozgrywce, w której główną nagrodą był Colin Firth, pardon Mark Darcy i te same, które z pałającym licem obejrzały filmową wersję „Dziewczyny z perłą”, skupiając się przede wszystkim na odtwórcy głównej roli męskiej.
Tak, ja też jestem w tej grupie. Przyznaję szczerze, wszystkie zastosowane przez wydawcę sztuczki zadziałały wybornie i bez zarzutu. Gdyby jednak książka była mizerna, stanowiąc marną podróbkę powieści Jane Austen, zapału starczyłoby mi może na pięćdziesiąt stron. Tymczasem, z dużą przyjemnością doczytałam do końca.

Tracy Chevalier i Camilla Läckberg. Coś je łączy.
Obie piszą. Obie uczyły się „kreatywnego pisania” – pierwsza w Anglii, druga w Szwecji. Obie głównymi bohaterkami swoich powieści czynią kobiety. Obie świetnie na pisaniu zarabiają.
Są jednak między nimi i istotne różnice.
Pierwsza pisze powieści historyczne, druga – kryminalne. Jeśli chodzi o „kreatywne pisanie” pierwsza ukończyła studia magisterskie, druga – tylko kurs korespondencyjny. Konsekwencje tego są poważne, bowiem pierwsza potrafi dobrze pisać, zaś druga… Cóż, to dobrze dla Camilli, że to nie ona jest bohaterką tego posta.

amonit jurajski (źródło zdjęcia)
Chevalier w „Dziewczynie z muszlą” pisze lekko, wciągająco, niekiedy zabawnie, choć tematyka wydaje się umiarkowanie atrakcyjna. Skamieliny – szczątki żyjących przed tysiącami lat stworzeń, szkielety ichtiozaura i plezjozaura, oto co zajmuje bohaterów powieści, którzy spędzają długie godziny na skalistej plaży w Lyme Regis w Anglii. Nie będę udawała, że zajmuje to także i mnie. Pomimo to nie odczuwałam znużenia, kiedy strona za stroną, po raz dziesiąty i pięćdziesiąty czytałam o amonitach, belemnitach i krągach. Wszystko dlatego, że książkę Chevalier można czytać na kilku płaszczyznach. Początkujący paleontolodzy mogą skupić się na zdobywaniu historycznej wiedzy na temat pierwszych odkryć, dzięki którym stan naszej obecnej wiedzy może być taki a nie inny; wielbicielki melodramatów znajdą tu wątki romansowe i dramatyczne, zaś cała reszta dowie się o istnieniu prostej, niewykształconej Angielki – Mary Anning, która na początku XIX wieku, nie mając jakiegokolwiek wykształcenia i zajmując najniższą z możliwych pozycję społeczną, robiła swoje, oddając się zaszczepionej przez ojca pasji i dając początek rewolucyjnym zmianom, także w sposobie myślenia o początkach życia na Ziemi.

Dla mnie „Remarkable creatures” to jednak przede wszystkim kapitalna powieść obyczajowa. Autorka, posługując się perspektywą dwóch kobiecych narratorek – wspomnianej już Mary Anning oraz niezamożnej starej panny ze średnich sfer Elizabeth Philpot, pokazuje jak bardzo zmienił się świat przez ostatnie dwieście lat. Świat, w którym żyły Philpot i Anning to bowiem świat, w którym rola kobiety była ograniczona do pełnienia funkcji dodatku do mężczyzny, w którym odmawiano im prawa do samodzielności, zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Próby życia w inny sposób musiały zostać okupione wysoką ceną – życie ze stygmatem dziwaczki także i dziś nie należy do łatwych, zaś wówczas oznaczało konieczność niemal codziennego toczenia walki ze wszystkimi o wszystko. Niemal zawsze pozbawiało też kobiety szansy na założenie rodziny.

Elizabeth Philpot, jak na dziwaczkę przystało, lubiła klasyfikować ludzi podług ich wiodącej części ciała.
źródło zdjęcia: wikipedia
„Frances jako jedyna z sióstr Philpot wyszła za mąż i u niej wiodący jest biust – co, jak sądzę, wyjaśnia ten fakt. (…)
Zawsze najbardziej podziwiałam ludzi, u których wiodące są oczy, jak u Mary Anning, ci bowiem zwracają największą uwagę na to, jak przejawia się i funkcjonuje świat. Z tego względu najłatwiej mi znaleźć porozumienie z najstarszą siostrą, Louise. Ma szare oczy, jak wszyscy Philpotowie, i jest małomówna, ale gdy padnie na ciebie jej wzrok, natychmiast to poczujesz.
Ja też zawsze chciałam mieć wiodące oczy, ale nie dopisało mi szczęście. Mam wydatną żuchwę  i gdy zaciskam zęby – częściej niż powinnam, albowiem drażni mnie ten świat – twardnieje i nabiera ostrości, przypominając ostrze siekiery. Pewnego razu na balu usłyszałam przypadkiem, jak potencjalny konkurent mówi, iż nie śmie prosić mnie do tańca w obawie, że skaleczy się o moją twarz. W istocie nigdy nie przebolałam tego stwierdzenia. To tłumaczy, dlaczego jestem panną i dlaczego tak rzadko tańczę.”

Moja żuchwa do wydatnych nie należy. Jeśli chodzi tylko o wygląd zewnętrzny, dla wielu osób moją wiodącą cechą są oczy. Nie mam jednak wątpliwości, że Elizabeth Philpot nie zwróciłaby na nie najmniejszej uwagi, a zamiast tego skupiłaby się wyłącznie na języku. Niezbyt dokładnie wyparzonym. Jak sądzę, przez niego - gdybym żyła w XIX wieku - prawdopodobnie podzieliłabym jej los. Dlatego jestem wdzięczna zarówno jej, jak i Mary Anning, że odwaliły za mnie kawał ciężkiej roboty, dzięki czemu mogę być obecnie tym, kim jestem. Tracy Chevalier dziękuję zaś, że zechciała mi o tym przypomnieć.

Tracy Chevalier „Dziewczyna z muszlą”, przełożyła Maria Olejniczak-Skarsgård. Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2011.  

środa, 20 marca 2013

P. Beręsewicz "Zawodowcy", czyli pomyśl o przyszłości młody człowieku

W czasach, w których do renomowanych placówek oświatowych zapisuje się dzieci jeszcze przed ich urodzeniem; w świecie, w którym małoletni już w trzecim roku życia wkraczają na ściśle wytyczoną ścieżkę kariery (basen, balet, lepienie z gliny, szkoła muzyczna, kuźnia talentów), dobór dziecięcych lektur nie może być przypadkowy.
Książki powinny bowiem edukować, umoralniać, przynosić korzyści i poszerzać horyzonty. Najlepiej gdy zastępują zmęczonego rodzica, objaśniając dzieciom świat i dostarczając pożytecznych rad i wskazówek. Czcza rozrywka nie wchodzi w grę, o nie!
Tak, w tych trudnych czasach żaden wiek nie wydaje się zbyt wczesny, by rozpocząć rozmowę o przyszłości. Tradycyjne pytanie „a kim chciałbyś/chciałabyś zostać?” nabiera bowiem nowych znaczeń. Wszak na nasze dzieci czekają tłumy przyszłych emerytów, liczących na zapewnienie im środków utrzymania; wszak w dobie informatyzacji, robotyzacji i globalizacji przetrwają tylko najlepsi i najtańsi, wszak…


Paweł Beręsewicz ma jednak to wszystko, drodzy rodzice, głęboko w nosie. Owszem, w swojej książce przedstawia dzieciom szereg zawodów, jednak czyni to nie dbając o najnowsze trendy, a do tego w sposób wyraźnie niepoważny. Zdaje się nie dostrzegać, że oto na wyższych uczelniach otwierają się nowe, przyszłościowe kierunki, jak chociażby stosowana psychologia zwierząt czy zarządzanie parafiami, bowiem proponuje młodej nadziei świata tak nudne i staroświeckie zawody jak piekarz, aktor, lekarz, kucharz, sędzia, budowniczy, nauczyciel, przewodnik, ochroniarz czy wreszcie – o zgrozo! – pisarz. Dorzucenie do tej listy strongmana czy informatyczki doprawdy wiosny nie czyni.

Nie można też nie odnotować, iż opisywani przez niego bohaterowie nie sprawiają wrażenia ludzi sukcesu. Weźmy taką lekarkę Lidkę – etat w przychodni, w kółko tylko „grypy, ospy, zadrapania i lekkie zatrucia – nuda, nuda i nuda.” Z kolei nauczycielka Natalia nie radzi sobie nie tylko z pierwszoklasistami, którym nie potrafi wtłoczyć do głów elementarnej wiedzy, ale i z własnym życiem, bowiem w celu rozwiązania piętrzących się w nim problemów udaje się do nikogo innego, jak tylko do wróżki, do tego jeszcze rejonowej. Przewodniczka Patrycja ugrzęzła w podrzędnym zamku opowiadając w kółko te same dowcipy, zaś ochroniarzowi Olgierdowi o szerokich barach co noc ktoś bezczelnie wypija sok stojący w jego własnej lodówce.


Owszem, trzeba przyznać że ostatecznie każdemu z tych bohaterów przydarza się jakaś – bardziej lub mniej niezwykła – przygoda, jednak w książce brak jest informacji o tym, by pociągała ona za sobą wzrost prestiżu czy choćby banalną podwyżkę pensji. Przygody te trzeba zresztą rozpatrywać raczej w kategorii porażek niż sukcesów zawodowych. Wszak piekarz ratując się przed kompromitacją musi wycofać ze sklepów całą partię pieczywa, sędzia nie umie poradzić sobie z rozstrzygnięciem sporu powstałego między przedszkolakami, a informatyczka…, nie, nie mogę o tym pisać! To bowiem, że można było zrobić coś takiego jak informatyczka Irenka, nie mieści się w mojej głowie.


Na szczęście ja od dawna mam sprawę przemyślaną i załatwioną. Jeden z moich synów zostanie geriatrą, zaś drugi cybernetykiem. Wprawdzie jeszcze o tym nie wiedzą, jednak to bez znaczenia.
Dlatego też z czystym sumieniem przeczytałam im „Zawodowców”. Uśmialiśmy się przy tym niekiedy do łez. Kiedy jednak ma się tak konkretne plany jak my, można czasem pozwolić sobie na chwilę relaksu. Ciśnie się jednak na usta, powtarzane przez autora na końcu każdego rozdziału, pytanie:
„A wy? Zastanawialiście się już, kim chcielibyście zostać, kiedy dorośniecie? (…) Radzę wam, zastanówcie się dobrze. Na waszym miejscu w ogóle bym nie dorastał.”

Paweł Beręsewicz „Zawodowcy”, zilustrowała Jona Jung. Wydawnictwo Literatura, Łódź 2011.

niedziela, 17 marca 2013

M. Szejnert "My, właściciele Teksasu", czyli od szczegółu do ogółu


Jeśli do tej pory ktoś, a zwłaszcza ja, łudził się że jest inaczej, nadszedł czas by spojrzeć prawdzie w oczy.
Reportaże. To jest ta forma literacka, którą momarty lubią najbardziej.
Życie, nie zmyślenie. Fakty, nie fikcje. Człowiek z krwi i kości, nie jego fantom.

Lubię ludzi. Jestem ich ciekawa. Mam to szczęście, że pracuję z nimi na co dzień, że kontaktuję się z przedstawicielami wszystkich warstw społecznych, wszystkich zawodów, wyznań i płci, którzy muszą, ale często i chcą opowiedzieć mi swoje historie. Lubię ich słuchać, lubię kiedy czasem w oku zapala się błysk, bo czują, że są słuchani, że ktoś jest ich ciekawy, choć przecież, oni przecież nie są nikim nadzwyczajnym, takie tam, panie, zwykłe ludzie.

Małgorzata Szejnert lubi zwykłych ludzi. Do tego posiadła umiejętność pisania o nich w sposób, który sprawia, że ich zwyczajność wydaje się nadzwyczajna. Jest z nimi, słucha i chce usłyszeć. A że jej warsztat jest najwyższej próby, czytelnik jak zahipnotyzowany podąża wraz z nią tropem kolejnych zwykłych historii.

O tej książce trudno napisać. Najprościej byłoby przepisać napisany przez Mariusza Szczygła wstęp, ale jakoś nie wypada. Powtórzę więc tylko to, co niezbędne.
Choć to zbiór reportaży z PRL-u, nie zestarzał się ani trochę. To nie jest tylko powtórka z rozrywki, repetytorium. Autorka, opowiadając o konkretnych ludziach w konkretnym czasie (w zasadzie w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku), zamknęła bowiem w tych historiach coś jeszcze. Bonus. Prawdę. O nich, ale i o nas.
Spodziewałam się, że kiedy przeczytam poświęcony adopcjom reportaż „Jeśli się odnajdziemy, to cudownie”, nie będę mogła zasnąć. Wszak oglądałam nakręcony na jego podstawie film, wszak jestem matką. I owszem, stało się tak jak oczekiwałam.
Nie spodziewałam się jednak, że nie będę mogła zasnąć także po przeczytaniu reportażu „Kraków nieznany”. Reportażu niby o Krakowie, który jako miasto z niebywałymi historycznymi tradycjami oczywiście ma miejsce w moim sercu, ale takie malutkie. Ja wszak Pomorzanka, a moi przodkowie raczej z kręgu pruskiego niż austrowęgierskiego. Tymczasem okazało się, że ta historia jest o czymś zupełnie innym. O nas. O naszej małości i miałkości. O tym, że przez 35 lat nic się nie zmieniło, że ciągle jesteśmy tacy sami. Beznadziejni. Ja też.

Reportaże w zbiorze zostały podzielone na cztery części, które niewątpliwie mają wspólny mianownik. Nie wiem, czy dobrze je odkodowuję, ale tak właśnie mi zagrały w duszy.

Część pierwsza – obrazki sentymentalne i nostalgiczne.

Przodownicy pracy wczoraj i dziś. Sklep spożywczy i jego dzielny personel. Idziemy „na stołówkę” coś zjeść. My, robotnicy i nasze zwykłe życie.
Gdyby poprzestać na płytkiej lekturze pierwszej części, byłoby  typowo. „Bo za Gierka, wtedy to było życie…” Ilekroć słucham ludzi, dla których lata siedemdziesiąte były najlepszymi latami w życiu (a to ci sami, którzy teraz przechodzą na emerytury), nie mogę się nadziwić, jak to możliwe że TAKA POLSKA upadła. Że ktokolwiek chciał, żeby było inaczej niż wówczas. Bo przecież było tak pięknie.
A jednak. Jeśli poskrobać, jeśli skupić się na lekturze, można znaleźć klucz do odpowiedzi czemu nie wyszło.

Część druga – inność spowodowana brakiem.

Brakiem któregoś ze zmysłów (słuchu, wzroku), brakiem przeciętności i chęci dążenia do życia „jak wszyscy”, czy wreszcie – brakiem dzieci.
To, co na pierwszy rzut oka wydaje się skazą, okazuje się darem, szansą. Niepełnosprawni umieją żyć pełniej niż zdrowi.
To, czego braku nie widać na pierwszy rzut oka, boli bardziej niż fizyczne kalectwo. 
Chyba w tej części najbardziej ujawniają się nasze ludzkie słabości, małości, ale i – paradoksalnie – siła. Człowiek może wiele. I dobrego, i złego. Jeśli chce.

Część trzecia -  pasje, indywidualności.

Od pozytywistycznego zapału dziewiętnastowiecznego społecznika Brzostowskiego do współczesnego badylarza o duszy poety. Architekci-urbaniści, pasjonaci, tworzący niemal od zera Tychy, domy dla tysięcy ludzi i architekt-wielbiciel tralek i obrazów z jeleniami, posiadacz wypchanego portfela, z silnym poczuciem własnej tożsamości i odrębności. Hodowca róż i strelicji pozostawiających wyłącznie ulotne wrażenia, pozwalających cieszyć się chwilą i wizjoner, który marzył o stworzeniu czegoś trwałego, konkretnego, namacalnego, co w realny sposób uczyni życie ludzi łatwiejszym, co da im pracę i zapewni porządne bytowanie.

Część czwarta – najtrudniejsza dla mnie do jednoznacznego zdefiniowania. Czy to o polskości? Czy raczej o patriotyzmie, także tym małoojczyźnianym? A może o sile jednostki?

Im dalej w las, tym trudniej, głębiej. To już nie czysta rozrywka, żartobliwe dykteryjki o dostawie szynki. Tym razem głównie pytania i brak prostych odpowiedzi. Opowieści o ludziach niezwykle silnych, choć szerzej nieznanych. Michał Więcko ze wsi Pomygacze, który nie ukończył ani jednej klasy, a cieszy się autorytetem większym niż niejeden profesor. Dyrektor gimnazjum w Kwidzynie Władysław Gębik – człowiek o którym reportaż powinien przeczytać każdy, absolutnie każdy pedagog w tym kraju. Hejda Stank-Macoch – Mazurka, ni to Niemka, ni Polka, w której losach skupiło się to, co w powojennej Polsce było najtrudniejsze, a o czym teraz pamiętają tylko niektórzy. Wreszcie Mecenas, adwokat o znanym nazwisku, które w napisanym w roku 1977 reportażu nie pada, jednak bez problemów można obecnie ustalić, że chodzi o Władysława Ryńcę – nie wiadomo, prawnika-krwiopijcę czy dobroczyńcę, działającego samodzielnie czy na czyjeś zlecenie. W tym reportażu jest wszystko: jednostka kontra państwo, polska mitomania przeciwko trudnym do jednoznacznego ustalenia faktom, oszuści i wyłudzacze naprzeciwko rzeczywistych spadkobierców, przy czym jedni i drudzy wydają się tak samo nierealni. O wielkości tego reportażu (który dał tytuł całemu zbiorowi) najlepiej chyba świadczy fakt, że po upływie 36 lat od jego publikacji, sprawa nadal jest żywa i wywołuje takie same emocje. Niestety, to nie Małgorzata Szejnert zajmuje się tym tematem, stąd i serwowany obecnie przekaz idealnie wpisuje się w to, co autorka pisząc o „sprawie teksańskiej” chciała nam powiedzieć o nas.

To nie jest zbiór do jednorazowego przeczytania. Nie są to też tylko, jak u Ryszarda Kapuścińskiego w zbiorze „Busz po polsku”, migawki, zdjęcia rzeczywistości, która już nie istnieje. „My, właściciele Teksasu”, to książka, którą trzeba mieć na podorędziu, by móc do niej sięgać znów i znów. W roku 2013 nie różnimy się bowiem wiele od tych, pozornie historycznych, postaci opisanych przez M. Szejnert i całkiem sporo nadal możemy się od nich nauczyć.

Małgorzata Szejnert „My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u”. Wydawnictwo Znak, Kraków 2013. 

czwartek, 14 marca 2013

W. Erlbruch "Straszna piątka", czyli hiena radzi


Matką chłopcom będąc, sądziłam że temat dziecięcej urody i jej ewentualnego braku nie będzie spędzał mi snu z powiek.
Mylić się jest rzeczą ludzką.

- Mamo, czy ja jestem przystojny? – zapytał Starszy po pięciu minutach spędzonych przed lustrem, w czasie których przybierał rozmaite pozy oraz przymierzał szereg min.
- Yyyyy? – odpowiedziałam, być może głupio, jednak nie zdążyłam przygotować żadnej mądrzejszej odpowiedzi.
- Bo wiesz, Filip odbił mi już dwie dziewczyny – informacja dla czytających z doskoku: ilość narzeczonych Starszego waha się od czterech do pięciua on przecież jest łysy i ma pryszcze.


„Straszna piątka” Wolfa Erlbrucha jest w zasadzie właśnie o tym. Krótki rzut oka na okładkę nie pozostawia wątpliwości – czego jak czego, ale urody to natura głównym bohaterom poskąpiła. Hiena, ropucha, szczur, nietoperz i pająk – oto, wydawałoby się żałosna, kompanija (kto nie piszczy z obrzydzenia na widok szczurów, nietoperzy, ropuch i pająków, ręka do góry?! Uff, jakie to szczęście, że hien u nas nie ma!). A jednak…
Nie, nie ma tu nic o odbijaniu narzeczonych ani o pryszczach (choć guzki u ropuchy wymagałyby dermatologicznej obserwacji); jest natomiast to i owo o tym, że nawet największa paskuda kryje w sobie nieoczekiwane talenta oraz o tym, że owszem, może i można zrobić sobie operację plastyczną, a nie mając na nią pieniędzy, siedzieć w ciemnym kącie i rozpaczać, jednak znacznie prościej i praktyczniej jest mieć to w nosie i po prostu coś robić. Dla siebie … i dla innych. Liczą się bowiem czyny.
Tako rzecze hiena, a ja po przeczytaniu książki wierzę jej bezgranicznie. Starszy ciągle jeszcze trawi jej słowa, jestem jednak dobrej myśli.

Wolf Erlbruch źródło zdjęcia
Autor książki Wolf Erlbruch to literacki człowiek-orkiestra. Nie tylko bowiem pisze, ale i to co pisze, sam ilustruje. Ilustracje mocno charakterystyczne i sugestywne, podobnież zresztą jak niektóre dzieła, zwłaszcza to krecie, któremu ktoś narobił na głowę. Ja i moje dzieci jego twórczości mówimy: tak!

źródło zdjęcia
Dzień zamieszczenia tego wpisu nie jest przypadkowy.
Dziś bowiem TVP Kultura powtórzyła prastary odcinek „Bajkonurra”, w którym tę właśnie książkę przeczytała pani Stanisława Celińska.
Odkąd dowiedziałam się o Bajkonurrowych powtórkach, staram się oglądać kolejne odcinki razem z dziećmi. Idzie nam jak po grudzie, a ja coraz częściej wykazuję w trakcie zapędy terrorystyczne. Dzieci wprawdzie przyzwyczajone do czytania, jednak do oglądania czytania niekoniecznie. Wiercą się, kręcą, jęczą, wzdychają. Nie da się zresztą oszukiwać, niektórzy czytający to wersja zdecydowanie dla wytrwałych.
Dziś jednak było inaczej. Po pierwsze, po drugie i po trzecie: nie mogłabym sobie wyobrazić lepszego doboru lektora – z każdego powodu. Pani Stanisława Celińska była w tej roli po prostu genialna i to tyle mądrego, co mogę z siebie na ten temat wykrzesać. Po czwarte, piąte i szóste: znacznie lepiej słucha się czegoś, co już się zna, zwłaszcza gdy można samodzielnie przewracać strony, nadążając za zwrotami telewizyjnej akcji. Aż żal, że nie mamy większości czytanych w Bajkonurrze książek. Na szczęście do „Strasznej piątki” będziemy mogli wrócić za każdym razem, gdy tylko sytuacja i Filip z jego pryszczami będą tego wymagać.

Wolf Erlbruch „Straszna piątka”, tłumaczenie: Łukasz Żebrowski. Wydawnictwo Hokus-Pokus, Warszawa 2007. 

wtorek, 12 marca 2013

J. Updike "Po kres czasu", czyli gdybym była starszym mężczyzną...

Gdybym była starszym mężczyzną, być może spodobałaby mi się historia o innym starszym mężczyźnie, który jeszcze może (choć i on tylko do czasu). 
Główny bohater powieści ma bowiem lat 66, zaś jego partnerki znacznie mniej, żeby nie powiedzieć: coraz mniej.
Nie jest to jednak książka o seksie. A przynajmniej nie tylko o seksie.


Gdybym była mężczyzną, może spodobałaby mi się opowieść zakotwiczona jedną nogą na polu golfowym, w świecie finansjery i pękatych portfeli, drugą zaś oparta o całkiem inne, bardziej pierwotne atrybuty męskości, jak strzelba i zbudowany w lesie szałas.
Główny bohater, pomimo że ma dostęp do każdej z wyżej wymienionych rzeczy, robi jednak na mnie wrażenie życiowego nieudacznika, którego losami nie jestem w stanie zainteresować się w żaden sposób. Ani go lubię, ani nie lubię, umiarkowanie mnie też ciekawi, co się z nim stanie. To niedobrze, skoro mówimy o literaturze i głównej postaci, wokół której osadzona jest akcja.


Nie jestem znawczynią twórczości Johna Updike’a. W latach późnolicealnych przeczytałam na pewno coś jego autorstwa, jednak za nic nie jestem sobie w stanie przypomnieć co. Którąś z książek o Króliku? Może. Nie umiem więc odnieść się, zrobić porównania, wyciągnąć całokształtowych wniosków.
Ta powieść robi na mnie wrażenie quasi-rozliczeniowej. Kompletnie jednak nie wiem, co z niej wynika, poza tym, że jest męcząca. Czytając ją zdecydowanie zbyt długo jak na niecałe 300 stron, zmęczyłam się niczym górnik na przodku.

Updike niewątpliwie miał jakiś zamysł. Istotną rolę w jego książce pełni bowiem przyroda i czas. Akcja zaczyna się pod koniec listopada jednego roku, zaś kończy w grudniu kolejnego. W międzyczasie autor serwuje nam szereg opisów natury, która jest kolejno uśpiona, rozkwitająca, żyjąca pełną piersią, więdnąca i ponownie usypiająca. Całość osadzona jest w niby realnym świecie, w USA w roku 2021, tuż po zakończeniu amerykańsko-chińskiego konfliktu nuklearnego. Gdy dodać do tego parę (bodajże trzy) zaskakujące i erudycyjne wstawki, w których autor raczy nas opowieściami snutymi m.in. przez starożytnego Egipcjanina czy towarzysza wędrówki świętego Pawła z Tarsu, wydawać by się mogło, że mamy do czynienia z lekturą niezwykłą, która na długo pozostanie w pamięci.
Może i pozostanie, jednak na pewno nie w mojej.
Nie wiem, co autor miał na myśli i do czego zmierzał (poza pokazaniem nieuchronności przemijania i miałkości człowieka, ale akurat o tym parę innych osób napisało znacznie lepiej i ciekawiej). Nie mam pojęcia, czemu służyły zabiegi rodem z literatury science-fiction, że przykładowo wskażę tylko na zagadkowo znikające postaci czy wprowadzenie do akcji wszystkożernych metalowych („nieorganicznych”, jak twierdzi autor) żyjątek. Ba! Tak naprawdę nie wiem nawet, jak ta książka się skończyła i dlaczego.
Może gdybym była starszym mężczyzną, wszystko byłoby dla mnie jasne. A może nie. Nie zamierzam się jednak tym specjalnie przejmować i zamartwiać. Panie Updike, czuję się dumna że poświęciłam panu aż tyle czasu. Każdą kolejną minutę, którą będę się zajmować tą książką będę jednak uważać za straconą. Pan wybaczy.

Jeśli ktoś po przeczytaniu powyższych słów odkrył w sobie duszę starszego mężczyzny, chętnie umożliwię mu skonfrontowanie się z tym rozpoznaniem, przesyłając książkę w prezencie (egzemplarz nówka sztuka, sztywna oprawa, śnieżnobiałe strony). Wystarczy wyrazić gotowość w komentarzu.

John Updike „Po kres czasu”, przełożyła Magdalena Konikowska. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999. 

niedziela, 10 marca 2013

M. Szejnert "Ozdobić życie", czyli cytaty dla prawników

Po śmierci 2,5-letniej Dominiki szykują zmiany w prawie!
W 2014 roku polskie więzienia zaczną opuszczać mordercy, których przed 1989 roku skazano na karę śmierci, a potem zamieniono ją na 25 lat więzienia. Są wśród nich tacy, którzy zapowiadają, że po wyjściu na wolność nadal będą zabijać. Zmiany w Kodeksie karnym i ustawach o zdrowiu psychicznym mają sprawić, że groźni wielokrotni przestępcy po odbyciu wyroku nie będą wychodzić na wolność”.

To parę doniesień medialnych z ostatnich dni.
A z wcześniejszych, o nieco mniejszym kalibrze?


Liczba mediacji prowadzonych przez opolską prokuraturę pozostaje na dramatycznie niskim poziomie. W zeszłym roku było ich tylko siedem, z czego sześć zakończyło się ugodą. Rok wcześniej było ich sześć i tylko w przypadku dwóch doszło do porozumienia. Warto dodać, że w zeszłym roku opolska prokuratura prowadziła prawie 30 tysięcy spraw” – donosiło w październiku ubiegłego roku Radio Opole.

§
Wiara w to, że wszystko da się unormować przy pomocy przepisów i paragrafów ma się dobrze. Kto wie, może niedługo powstanie w naszym kraju Kościół Świętego Paragrafa? Stawiam na to, że liczba wyznawców w krótkim czasie osiągnie wynik co najmniej sześciocyfrowy.

Podpadłeś, krzywo spojrzałeś, o ty taki i owaki! Do sądu cię podam! Nie będziesz mi tu podskakiwał!
Sąd wydał wyrok nie po mojej myśli? O nie! Do Strasburga pójdę, tak, do Strasburga! I wygram!!!

Kobieta lat 50. Pracowała przez 10 lat u tego samego pracodawcy, w małej rodzinnej firmie. Tylko ona, on i jego córka. Wszystko było dobrze do momentu, w którym ona stwierdziła, że chce pójść "na swoje". Już, zaraz, teraz. On zgodził się, ale po upływie zwykłego okresu wypowiedzenia. Ona nie chciała czekać. Znalazła pretekst. Dostała pensję jedenastego, a nie dziesiątego. Bo dziesiątego pracodawca nie zdążył wrócić z terenu przed zamknięciem zakładu. Dwunastego przyniosła pismo o natychmiastowym rozwiązaniu umowy z winy pracodawcy z powodu ciężkiego naruszenia jego podstawowych obowiązków, polegającego na opóźnieniu w wypłacie wynagrodzenia.
Kiedy już postawiła na swoim, postanowiła jeszcze zarobić. Złożyła w sądzie pozew o odszkodowanie. Z paragrafu wynika, że jej przysługuje.

Ona i on. Małżeństwo po rozwodzie. Staż w związku był ponad dwudziestoletni. Majątek typowy, ale trzeba podzielić. Proces toczy się już czwarty rok. Kością niezgody jest m.in. figurka strzelca z pieskiem. Z miśnieńskiej porcelany. Żadne nie ustąpi.


Małgorzata Szejnert w wydanym ostatnio zbiorze reportaży z PRL-u „My, właściciele Teksasu” zamieściła i taki oto, pochodzący z roku 1975 a dotyczący jedynej w swoim rodzaju willi, stojącej w Łodzi przy ulicy Krakowskiej, dziele rąk własnych pana K. Wieżyczki, tarasy wyłożone mozaikowymi wzorami, balustrady o białych balaskach (1460 tralek), złocenia, ozdobne klamki z mosiądzu, w garażu obraz przedstawiający jelenia z wieńcem, obok domu oranżeria.
W gazecie pojawił się krótki tekst zatytułowany „Cudowna willa”, który „był podpisany przez znanego w Łodzi artystę plastyka K. (...) Informował on, że Willa jest kiczem najgorszego rodzaju i że – jak podają przygodni informatorzy – zbudowana została za amerykański spadek i według amerykańskich projektów. Proponował redaktorowi „Dziennika”, by wybrał się na Krakowską: „... radzę z dobrego serca, niech Pan weźmie ze sobą dobrego chirurga z igłą i nićmi i jeszcze lepszego mechanika z nitkami, aparatem spawalniczym i drutem. Chirurga, aby, gdy Pan na widok Willi pęknie ze śmiechu, zaraz Pana zeszył, a mechanika po to, aby rozpękniętą z wesołości warszawę zanitował, pościągał drutem i pospawał w miejscach bardziej rozdziawionych.”
(...)
Po tej historii pan K. ochronił siatką stratowany trawnik publiczny przy swojej ulicy i ustawił na nim tabliczkę: Nie deptać trawników, szanuj zieleń! Sprawę zaś wniósł do sądu. Notatka drugiego pana K. – argumentował – „podrywa moją opinię, szkaluje mnie i polską sztukę oraz polskie pomysły architektoniczne, a ponadto stawia mnie pod bardzo ciężkimi zarzutami czerpania funduszów zagranicznych”.
I wygrał. Sąd uznał, że zdrowa różnica poglądów nie może prowadzić do szkodliwych społecznie szyderstw publicznych, i skazał szydercę na dwa miesiące aresztu z zawieszeniem na dwa lata.
Po upływie tego terminu w salonie plastyków przy ulicy Piotrkowskiej otwarto odwetową wystawę prac przegranej strony.
Pan K. opowiada:
- Na pierwszym rysunku był dom w rodzaju mojego, ale zamiast wieżyczki moja fizjonomia, z takimi nozdrzami, z takimi zębami, taka przerażająco zrobiona. Na drugim znowuż była fontanna ogrodowa, przy której wyrzeźbiłem syrenkę, ślimaka i raka, a trochę dalej lwa, grotę i skały z cementu. Pod fontanną leży moja żona, tak złośliwie ujęta, pani wybaczy, taka gruba i niech się pani nie gniewa, pupa taka wypięta. W jedną połowę sroka dziobie, drugą ja całuję. Na trzecim rysunku była willa namalowana jak kobieta albo kobieta jak willa, tu wcięta, tam naddana, ja się do niej przytulam i wołam – moja najukochańsza willo!”

I jaki z tego morał?
Możesz iść ze wszystkim do sądu, możesz nawet wygrać. Pytanie, czy zyskasz? Niekoniecznie. Od roku 1975 nic się w tym zakresie nie zmieniło.
Jak dla mnie, lepiej pomyśleć zanim, powściągnąć emocje, dać na luz, spróbować się dogadać, choćby kosztem ustępstw, oszczędzając jednak nerwy swoje i innych. Ale co ja się tam znam...

Małgorzata Szejnert reportaż "Ozdobić życie" ze zbioru "My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u". Wydawnictwo Znak, Kraków 2013.

piątek, 8 marca 2013

"Histerie miłosne", czyli tłum szaleje

Wcale nie zamierzałam pisać o tym, o czym napiszę poniżej.
Zobaczywszy jednak na własne oczy, że są w internecie osoby, które zaliczają mój blog do kategorii „kultura i sztuka”, odchrząknąwszy i otarłszy łzę wzruszenia, postanowiłam sprostać.

Popadłam przy tym w sprzeczność wewnętrzną. To, o czym będę pisać, tylko teoretycznie należy bowiem nazywać sztuką. Co więcej, wstydzę się bardzo tego, co zrobiłam, czyli tego, że Tam byłam i To widziałam. Rozważam zakup włosienicy, ale najpierw wyznam swoje grzechy.


Tak, to zdjęcie oznacza, że byłam na tym czymś w teatrze.
Skusiły mnie względy wyłącznie pozamerytoryczne, które przemilczę, bowiem za pokutę dostałam włosienicę solo, nie zaś w pakiecie z biczowaniem.
Nie spodziewałam się niczego głębokiego, wiedziałam że to czysta rozrywka.
Nie domyśliłam się jednak, że aby była rozrywka, trzeba najpierw do przełyku zapodać czystą.

Na stronach poświęconych spektaklowi, który miał premierę w listopadzie w warszawskim teatrze Studio Buffo, napisano iż „łączy on w sobie elementy absurdalnego humoru i klasycznej farsy. Czarny humor miesza się tu z grozą, a bohaterowie stając na życiowych zakrętach są tym śmieszniejsi im trudniejsze jest ich położenie.”
Poniekąd się zgadza.
Absurd niewątpliwie był – absurdalnym pomysłem było bowiem wydać na to coś 110 złotych polskich (słownie: sto dziesięć złotych). Teraz zaś, kiedy to przeczytaliście, czyż nie powiało grozą?
Pojawił się również czarny humor. Po pierwszym akcie byłam załamana i przygnębiona; nie wyszłam tylko z uwagi na wydatkowane 110 (sto dziesięć) złotych, uznałam że muszę chociaż w zamian pozużywać teatralny fotel. Kiedy jednak usłyszałam jak pan obok (lat około 55) mówi do smutnej pani (lat około 50): „chyba jakoś wytrzymamy do końca, co?”, uznałam że to nawet zabawne. 

Napisano także, że "producenci przedstawienia postanowili "odkurzyć" wersję sprzed pół wieku i na nowo przełożyć tekst sztuki", czym zajął się Bartosz Wierzbięta. Zdaniem twórców "powstała genialna adaptacja bliska współczesnemu widzowi."
Nie mam pojęcia, jak brzmiało pierwotne tłumaczenie, ale zakładam że nie najgorzej, skoro w roku 1993 w spektaklu udział brali Joanna Trzepiecińska, Zbigniew Zamachowski i Wojciech Malajkat. Nowa wersja jest natomiast śmieszna, czy wszyscy słyszeli? śmieszna!!! Tak, to do pani z dziewiątego rzędu! Powtarzam, JEST ŚMIESZNIE, czemu Pani się nie śmieje?!
Ze skruchą wyznaję: śmiałam się na pierwszym Shreku do rozpuku. Gdybym wówczas spotkała Bartosza Wierzbiętę, byłabym w stanie obdarzyć go jedynie pociągłym, pełnym uwielbienia spojrzeniem. 
Przy Shreku 2 śmiałam się jakby nieco mniej. Shreka Trzeciego, po usłyszeniu próbki ominęłam z daleka i to był chyba koniec mojej miłości do pana Bartosza.
Tanie chwyty, tanie teksty, nadmierna kolokwialność (a oczekiwałam wyłącznie tego, że będą mówić prozą!), za dużo jak na moją wytrzymałość nawiązań do tego, czym żyją przeciętni Polacy.

źródło zdjęcia
Dokładnie to samo (tanie chwyty, gra pod publiczkę) mogę niestety powiedzieć o grze aktorskiej. Wprawdzie Bartłomiej Topa ma u mnie spory kredyt zaufania (i nie jest to zasługa wyłącznie "Drogówki"), ale nawet on nie robił wrażenia, jakby specjalnie przejmował się jakością występu. Zdarzały mu się, owszem, przebłyski, ale 1,5 minuty na każde 10 minut to stanowczo za mało. Magdalena Boczarska miała niezłą drugą połowę, jednak moja irytacja po pierwszej była zbyt duża, bym mogła to docenić. Szymon Bobrowski? Tak, wiem. To taka rola. Ale czy naprawdę nie można dać szansy inteligencji widzów?

Dawno nie wyszłam znikąd tak zażenowana i zdegustowana. Byłam jednak w zdecydowanej mniejszości, bowiem szczecińska publiczność na zakończenie zgotowała aktorom ("spektakl w gwiazdorskiej obsadzie!") owację na stojąco. To zażenowało mnie chyba jeszcze bardziej.

W sumie to rozumiem twórców i odtwórców spektaklu. Takie krajowe tournée to ciężka praca. Po co się więc męczyć, skoro przy pomocy paru min i serialowych nawiązań można zdobyć poklask?

Z drugiej strony, kiedy zobaczyłam pełną salę (na drugi ze spektakli wszystkie bilety także zostały wyprzedane) oraz stojące przed teatrem busy, które zwiozły ludzi z całego województwa, zaczęłam zastanawiać się, czy może to nie dobrze, że ludzie przyszli do teatru i im się spodobało? Bo może wrócą na coś innego?
Ja wrócę, ale na tego typu spektakl gościnny przez bardzo długi czas nikt nie zaciągnie mnie nawet wołami.

"Histerie miłosne" reżyseria Piotr Jędrzejas, scenografia Marcin Chlanda, muzyka Michał Górczyński.
Występują: Magdalena Boczarska, Szymon Bobrowski, Bartłomiej Topa.Nie 

poniedziałek, 4 marca 2013

G. Urban "Niebieski piesek", czyli nieco surrealistycznie o inności

Inny, obcy, to temat wielokrotnie już eksploatowany przez literaturę, kino, czy teatr.
Brzydkie kaczątko czy Filonek Bezogonek to pierwsze dwa przykłady, jakie przyszły mi teraz do głowy, choć znalazłoby się ich wiele więcej, niekoniecznie tylko w literaturze dziecięcej.
Strach przez innością, niechęć wobec tych, którzy różnią się od ogółu, to uczucia wpisane w ludzką naturę. Dlatego, mimo że to już było, ciągle nie jest dość.

-         Dlaczego nie chcesz zaprosić na swoje urodziny Piotrka? – pytam Starszego.
-         Bo go nie lubię. – odpowiada krótko.
-         A czemu go nie lubisz? Jest dla Ciebie niemiły? – drążę.
-         Nie. On po prostu jest taki, no, taki okropny, ble! – wyjaśnia.

Piotrek jest gruby. Bardzo gruby, wręcz otyły (co nie jest w tym przypadku jednostką chorobową, a wyłącznie efektem sposobu odżywiania, promowanego przez jego, wyglądających identycznie jak on, rodziców). Może lubi czytać książki, może lubi robić dowcipy, może czymś się pasjonuje, może zawsze jest chętny do pomocy? Możliwe. Moje dziecko tego nie dostrzega i o tym nie mówi. Widzi tylko, że jego kolega jest inny; inny, bo gruby.

źródło zdjęcia
„Niebieski piesek” jest historią fabularnie łatwą do przewidzenia, gdy spojrzeć chociażby na jej tytuł. Jest to dokonana przez węgierskiego reżysera - lalkarza Gyulę Urbana sceniczna adaptacja pochodzącej z okresu wojennego opowiastki o błękitnym psie imieniem Peter, autorstwa obcobrzmiącej, jednak w pełni polskiej spółki Lewit-Him (małżeństwo Alina i Jan Lewittowie, którzy połączyli swe siły z Jerzym Him).

„Jesteś brzydki, niebieski jak kleks,
wstrętna plama na pieskim honorze.
Taki pies to nie pies, szkoda łez –
Takich psów być na świecie nie może.”
- tak o niebieskim śpiewają inne psy. Niebieski błąka się więc po świecie poszukując akceptacji, a zarazem nie chcąc sprawiać innym kłopotu. Bo ci "inni" zazwyczaj są bardziej niż „normalni” wrażliwi na drugą osobę.

W sztuce wszystko kończy się dobrze. Niebieski piesek spotyka rudego marynarza Jeffa, który w pełni go akceptuje i dla którego jego kolor nie ma żadnego znaczenia. Może dlatego, że sam jest rudy?
         
          "Ach, kochamy się, niebieski i rudy,
           jak dwa burki z tej samej budy.
           Widać mamy niebiesko-rudą krew - 
           niebieski pies
           i rudy Jeff."
śpiewają. A potem dopływają do dziwnej wyspy, na której żyją wyłącznie niebieskie psy. „Są gdzieś psy innego koloru niż niebieski?" – dziwią się mieszkańcy wyspy. – "Niemożliwe!” – wykrzykują.

Ta opowieść idealnie współgra z opublikowaną ostatnio w „Przekroju” historią o małym Jonatanie, przybyszu z planety T21, posiadaczu nadprogramowego chromosomu. On też jest inny, fizycznie i psychicznie, jednak – jak twierdzą jego rodzice – kryje w sobie niesamowity potencjał, nieznany nam, zwykłym ziemianom. Wierzę, że tak właśnie jest, choć faktyczne zaakceptowanie tego przez moją słabą, ludzką świadomość nie przychodzi bez trudu.

Niezwykłość historii wystawionej w szczecińskiej „Pleciudze” nie wynika z jej fabuły. Sztuka ta jest zresztą chętnie i często wystawiana w teatrach lalek w całym kraju; w samej „Pleciudze” to już trzecia inscenizacja, a więc o odkrywczości trudno tu mówić.


W tym przypadku obok prostej, ale ciągle wartej uwagi historii, równie istotna – i dla mnie najbardziej zachwycająca - jest jednak forma wizualna. W bardzo prostej, wręcz minimalistycznej scenografii pojawiają się bowiem niezwykłe postaci – kolorowe i surrealistyczne, niemal wprost z obrazów Jeana Miró (nie, nie jestem taka mądra sama z siebie, napisali to w programie). Lalki – nie lalki, płaskie stwory o dziwnych twarzach i niespotykanej na co dzień ekspresji (głowa z powodzeniem może przeturlać się w okolice łokcia, czemuż by wszak nie?) były dla mnie, ale i dla moich dzieci również, hitem spektaklu. Zaprojektowane przez dwie litewskie artystki, Julię Skuratovą i Gintare Vaivadaite, wymagają innego niż typowy odbioru. Na początku może trochę straszą, potem jednak wyłącznie fascynują. Sama z przyjemnością przypomniałam sobie o katalońskim twórcy i jego barwnych, różnokolorowych fantazjach, rodem ze snów lub – jak twierdzą niektórzy – piaskownic dla podświadomości, zaś moje dzieci miały okazję choćby mimochodem otrzeć się o Sztukę.


Było więc i śmiesznie, i straszno, czasem też smutno i refleksyjnie. Wysłuchaliśmy wielu piosenek (spektakl ma niemalże formę dziecięcego musicalu), pobudziliśmy wyobraźnię, a na końcu zostaliśmy pokrzepieni przewrotnym, wcale nie cukierkowym happy endem.
Dla mnie bomba.

Teatr Lalek "Pleciuga" w  Szczecinie "Niebieski Piesek": reżyseria Zbigniew Niecikowski' teksty piosenek Joanna Kulmowa; scenografia Julia Skuratova i Gintare Vaivadaite; muzyka: Łukasz Górewicz i Jacek Wierzchowski; choreografia: Agnieszka Dolecka.