wtorek, 26 sierpnia 2014

Życie wśród kartonów, czyli po przeprowadzce

Nasz dom jest stary, hałaśliwy i przeludniony. Kiedyśmy się tu wprowadzili, mieliśmy dwoje dzieci i około pięciu tysięcy książek; spodziewam się, że gdy w końcu przestaniemy się mieścić i trzeba będzie się wyprowadzić, okaże się, że jesteśmy posiadaczami dwadzieściorga dzieci i dobrego pół miliona książek; jesteśmy także właścicielami wielu łóżek, stołów, koni na biegunach, lamp, sukienek dla lalek, modeli statków, pędzli i, dosłownie, tysięcy pojedynczych skarpetek.
Tak zaczyna się, napisana blisko siedemdziesiąt lat temu, książka Shirley Jackson „Życie wśród dzikusów”. Jakżeż ciągle jest aktualna!

Kiedy piętnaście lat temu wprowadzaliśmy się do naszego mieszkania, było ono stare i zagracone tysiącami przedmiotów, jakie przez lata zgromadzili w nim moi dziadkowie. Nie mieliśmy wtedy ani jednego dziecka, zaś książek tylko marne pół tysiąca. Tydzień temu opuszczaliśmy je nie tylko my, ale i naszych dwoje dzieci oraz tysiące przedmiotów, jakie przez lata zgromadzili moi przodkowie, a których nie potrafiłam wyrzucić, jakieś dwa i pół tysiąca książek, kilkaset miniaturowych samochodzików, z czego co najmniej trzysta zdezelowanych oraz milion innych przydasiów. Wszystko udało się spakować w czterdzieści sześć kartonów po bananach (o, błogosławieni bądźcie wy, pracownicy rozlicznych Biedronek, którzy podzieliliście się ze mną tym skarbem!), dwadzieścia parę kartonów innego rodzaju oraz kilkadziesiąt stupięćdziesięciolitrowych worków na śmieci.

- Wiesz mamo, chyba polubiłem nasz nowy domek. – wyznał wczoraj Młodszy. Po czym natychmiast dodał, z wyraźnym przestrachem w głosie: - Ale nie będziemy się na razie z niego wyprowadzać?

Ach, gdybym z książek posiadała wyłącznie książki kucharskie, ewentualnie parę kryminałów o czarnych okładkach! Mogłabym się wówczas przeprowadzać codziennie.

Myślałam, że wyprowadzenie się z miejsca, w którym przeżyłam wiele pięknych chwil, gdzie moja rodzina mieszkała od prawie siedemdziesięciu lat (tj. mniej więcej od tego czasu, gdy Shirley Jackson wpadła na pomysł napisania swojej książki), będzie trudnym psychicznie przeżyciem. Myliłam się. Najtrudniej było taką decyzję podjąć. Jej realizowanie okazało się nadspodziewanie proste (pomijając konieczność zdobywania i zapełniania kolejnych kartonów po bananach). Paradoksalnie, najbardziej pomogła mi moja druga babcia, opowiadając o swoim przedwojennym życiu, z którego – po piętnastu minutach, jakie jej rodzice dostali na spakowanie się i opuszczenie mieszkania – udało jej się ocalić w zasadzie tylko wspomnienia.

Dlatego odrzucam sentymenty i nadmierne przywiązanie do miejsc i rzeczy. Jak zresztą widać na załączonym wyżej obrazku, wiążą się one tylko z obrazem nędzy i rozpaczy, jaki po sobie pozostawiliśmy.


Owszem, początek życia w nowym miejscu także nie przedstawia się dużo bardziej malowniczo. Jasnym punktem jest jednak kot, nabyty, jak się okazało, w pakiecie z domem. Może to tylko moja nieznajomość kocich obyczajów, ale na razie wydaje mi się nieco dziwne, że ulubionym miejscem nowego członka naszej rodziny jest wanna...


W każdym razie po całym tym zamieszaniu jestem bardzo zmęczona. A końca domowych robótek ręcznych nie widać. Cieszcie się więc moi blogowi wrogowie, a smućcie przyjaciele. W najbliższym czasie w sieci będzie mnie raczej mało.
Obiecuję jednak wrócić wraz z ostatnim rozpakowanym workiem!

piątek, 15 sierpnia 2014

"Bolek i Lolek w mieście", czyli palców nie lizać

Są dzieci ze wsi i są dzieci z miasta.


Dzieci ze wsi dziwią się temu, co te z miasta uważają za oczywiste (a w każdym razie tak uważają twórcy niektórych książeczek dla dzieci):
„- Skąd się bierze tyle ludzi w mieście? – pytał [Bolek].
- A po co tu tyle samochodów? – dopytywał się Lolek.
- Czy miasto musi być takie duże? Czy zamiast mieszkać w mieście, nie lepiej w domku z ogródkiem? – pytali dalej chłopcy.

Nie, nie lepiej, mam ochotę odpowiedzieć. Zwłaszcza że gdy patrzę na wystrój wnętrz w bolkololkowym domu, wyraźnie widzę, że domek z ogródkiem wychodzi im bokiem. Na firanki wszak zabrakło (czemu nikt nie mówi głośno, że kupno karniszy i firanek do domku z ogródkiem pochłania majątek?), podobnie jak na sensowne oświetlenie (taką lampę stojącą też mam gdzieś w piwnicy, ale wystarczy że ja przy niej oślepłam, moje dzieci nie muszą, dlatego na razie będą czytać przy żarówkach obsadzonych w miejscu kinkietów).
Bolek i Lolek wraz z mamą (ojciec zaginął bez wieści, pewnie odsiaduje wyrok za malwersacje popełnione w czasie budowy domku z ogródkiem) może jednak kiedyś odbiją się od dna, ja zaś na pewno pozostanę na nim na wieki.

Następnego dnia chłopcy wstali bardzo wcześnie, żeby zdążyć do autobusu. Jechali dość długo, ale wcale się nie nudzili. Cały czas wyobrażali sobie to, co zobaczą w wielkim mieście.
- Ciekawe, czy zobaczymy kino? – pytał Bolek.
- I czy pójdziemy na lody? – dopytywał się Lolek.
Być może są gdzieś jeszcze dzieci, które – jak Bolek i Lolek - nie traktują przejażdżki autobusem jako jednej z największych możliwych atrakcji. Nie są to jednak niewątpliwie dzieci z miasta. Te, wożone wszędzie samochodami, na autobusy spoglądają tęsknym wzrokiem. Nie kino im wtedy w głowie i nie lody – te luksusy mają bowiem na co dzień!

Lolek zaczął się przepychać do kasownika, ale Bolek powstrzymał go.
- Poczekaj, nie pchaj się. Najpierw skasują bilety ci, co są przed nami.
- Ale ja chcę skasować i usiąść – zawołał Lolek.
Wtedy mama uśmiechnęła się i powiedziała: - Lepiej będzie, jeśli usiądzie jakaś starsza osoba.
Po przeczytaniu tego fragmentu przypomniałam sobie, dlaczego w czasach szkolnych nienawidziłam jeździć autobusami. Zawsze wsiadał do nich ktoś starszy ode mnie, kto koniecznie potrzebował usiąść. Od tego czasu moim marzeniem są autobusy miejskie wyposażone wyłącznie w miejsca siedzące!

Bolek i Lolek zeskoczyli ze schodków i już stali przed wejściem do kina.
Wystarczyło tylko kupić bilety, wejść na salę i usiąść na wyznaczonych miejscach.”
- Halo, halo, Bolku i Lolku! Jak to?! Tak bez pepsi i popcornu? Do kina? Bez sensu.

Kiedy zgasło światło i na ekranie pojawiła się zapowiedź filmu o zielonym Azorku, Lolek się przestraszył.
- Ratunku! Awaria światła! – zawołał Lolek i chciał uciekać.
Trudno się dziwić, któż dziś prowadza dzieci na takie filmy? Bajka o zielonym glucie, owszem, ale Azorku?

Koło fontanny dzieci karmiły miejskie gołębie. Spacerowały też panie z pieskami. Lolek chciał zajrzeć do baseniku z fontanną i niewiele brakowało, a wpadłby do wody.
Być może na wsiach istnieją jeszcze skwerki takie jak ten. Spokojna jednak głowa, wkrótce i one zostaną zrewitalizowane, dzięki czemu żadna pani z pieskiem nie będzie miała się po co tam zapuszczać!

Niewielki strumień opryskał chłopców. Mieli teraz mokre czupryny, tak jak inne dzieci, które podbiegały do fontanny. Mamie nie podobała się ta zabawa.
- Nie chcę, żebyście byli mokrzy.
Nigdy nie uwierzę, że mama spoza miasta może powiedzieć tak do dziecka. Choć, gdy lepiej się przyjrzeć, mama Bolka i Lolka nie trzyma żadnych standardów, więc w sumie, kto wie?
Miastowe mamy w każdym razie dobrze wiedzą, że zrewitalizowane fontanny zapewniają ochłodę w upalny dzień. I chwilę spokoju, w czasie którego można spokojnie poczytać książkę na ławce. A dzieci? Doskonale się sobą zajmą i z pewnością kiedyś wyschną!

Kiedy przechodzili koło dużego sklepu z artykułami gospodarstwa domowego, mama przypomniała sobie, że musi tu zrobić zakupy.
- Proszę, bądźcie grzeczni i niczego nie dotykajcie – powiedziała mama i kiedy weszli do sklepu, wzięła chłopców za ręce.
To był duży sklep zastawiony wysokimi półkami.”
Gdyby dalszy ciąg tej opowieści brzmiał: „natychmiast po wejściu do sklepu chłopcy zaczęli ganiać się wokół regałów, wydając dzikie okrzyki”, bajka niewątpliwie zabrzmiałaby bardziej wiarygodnie.
W grę mogłaby wchodzić także wersja „chłopcy usiedli na parapecie przy kasie, jęcząc głośno „ale nuuuda! kiedy idziemy?!”
Na pewno jednak nie jest możliwy takie przebieg zdarzeń:
„- Mamo, proszę kup mi kubek z kotkiem – poprosił Bolek.
- A ja proszę o kubek z żabką – poprosił Lolek.”
Z kotkiem? Z żabką? Chłopaki, co z wami? Nie wiecie, że w waszym wieku to nie wypada?

Teraz pójdziemy do cukierni na ciastka i lody.(…)
- Hurra! (…) – zawołali chłopcy i grzecznie poszli za mamą.
(…) Podano im placuszki z serem i kakao. Kiedy zaczęli jeść, mama powiedziała: - Jedzcie ładnie. Nie oblizujcie palców, bo to nie wypada.
- A gdzie wypada? A dlaczego tu nie można? - spytał Lolek.
- Na łące, na kocu przy kanapkach wypada – odrzekł Bolek.
- Nie – powiedziała mama – nigdzie się tego nie robi, bo to nie jest ani grzeczne, ani eleganckie.”

Drogie dzieci z domków z ogródkami!
Jeśli, ku swojemu nieszczęściu, natrafiłyście na tę książkę, nie bierzcie jej zbyt serio. Są miasta, w których można oblizywać palce. Są też książki, przy których można to robić. Przy tej jednak radzę założyć rękawiczki.


„Bolek i Lolek w mieście”, tekst Marta Berowska, ilustracje Kazimierz Łędzki. Wydawnictwo Dragon, Warszawa 2007.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

A.Chodkowska-Gyurics, T. Bochiński "Pan Whicher w Warszawie", czyli zamiast podręcznika

Internetowy test z wiedzy na temat powstania styczniowego, oparty na gimnazjalnym podręczniku do klasy III „Bliżej historii”, oblałam sromotnie. Owszem, wiedziałam co to „branka”, ale na śmierć zapomniałam nazwisk kolejnych dyktatorów powstania, nie wspominając już o dokładnej dacie jego rozpoczęcia. (Kto bardziej odważny może tutaj sprawdzić i swoją wiedzę z tego zakresu, jednak musi pamiętać, że późniejsze wytykanie, że miało się 100% prawidłowych odpowiedzi będzie bardzo niemile widziane!)

Ze szkolnego punktu widzenia powinnam się wstydzić. Tymczasem historię jako przedmiot lubiłam od zawsze. Zawdzięczam to jednak nie tyle podręcznikom, co licznym książkom, które czytałam na własną rękę. Do dziś sporo wiem o czasach, gdy księciem Polski był Bolesław Krzywousty – wystarczyło kilkadziesiąt razy przeczytać znakomity komiks autorstwa Barbary Seidler (nie ustaję w próbach jego zlokalizowania w czeluściach piwnic własnych, bądź moich rodziców, ale idzie mi marnie). Również tego, że udało mi się dostać na studia, nie zawdzięczam pilnemu wertowaniu „Encyklopedii II wojny światowej”, a temu, że z licznych opowieści mojego licealnego nauczyciela historii zapamiętałam głównie te o charakterze ciekawostek. Dlatego też, gdy w czasie egzaminu udzielałam odpowiedzi na pytanie o II wojnę światową w Afryce, mogłam rzucić – niby to mimochodem – uwagę, że ważną rolę w czasie bitwy pod El-Alamein odegrał wynalazek polskich inżynierów. Zapewniło mi to wyrazy zachwytu ze strony komisji egzaminacyjnej i zwolnienie z obowiązku odpowiadania na ostatnie pytanie, na którego temat nie miałam do powiedzenia nic poza „nie wiem”.

Mając powyższe na uwadze, w trosce o poziom historycznej wiedzy młodych pokoleń, niniejszym postuluję więc, by czym prędzej wpisać „Pana Whichera w Warszawie” na oficjalną listę lektur szkolnych.


Nim zasiedliśmy do pisania powieści, naiwnie sądziliśmy, że sporo wiemy o tamtych czasach. Życie jednak zweryfikowało ten pogląd. Szybko przekonaliśmy się, że czas między powstaniem listopadowym a styczniowym to wielka, czarna wyrwa w naszej edukacji. Zwłaszcza pod względem znajomości obyczajów i kultury dnia codziennego. Trudno było samych siebie przekonać, że wiedza jaką wynieśliśmy ze szkoły i późniejszych przypadkowych lektur, funta kłaków nie jest warta.” – to zamieszczone w posłowiu słowa autorów powieści, Agnieszki Chodkowskiej-Gyurics i Tomasza Bochińskiego.
Nic dodać, nic ująć.
Nie umiem tak na pewno i na sto procent stwierdzić, że „Pan Whicher w Warszawie” jest książką historycznie godną zaufania. Być może, mimo podjętych wysiłków, autorom nie udało się ustrzec błędów. Na pewno jednak udało im się napisać bardzo przyzwoity historyczny kryminał, którego nie powstydziłby się Borys Akunin i który bawiąc, uczy.

Jack Whicher,
źródło zdjęcia
Trup ściele się tu gęsto, równie gęsto tu jednak od historycznych nazwisk. Wielopolski, Kraszewski, Kronenberg, Chmieleński, Łuszczewska to tylko kilka z nich. Nie można też zapomnieć o tytułowym Jonathanie "Jacku" Whicherze, brytyjskim detektywie oddelegowanym do Warszawy wprost ze Scotland Yardu, uwiecznionym zresztą w literaturze już znacznie wcześniej przez samego Charlesa Dickensa, później zaś przez naszego Pawła Jasienicę. Dzięki uczynieniu z tych postaci ważnych bohaterów powieści, w czasie czytania o zdarzeniach rozgrywających się w Warszawie we wrześniu i październiku 1862 roku można mimochodem chłonąć wiedzę o ówczesnej sytuacji społecznej i politycznej. Znacznie wzrasta też szansa, że stronnictwa białych i czerwonych wreszcie przestaną się czytającemu  zlewać w bezkształtną, tyle że dwukolorową, masę.

To kryminał w starym stylu. Między innymi dlatego, że śledztwo prowadzone jest tu w dziewiętnastowiecznym rytmie, wyznaczonym przez ówczesne możliwości techniczne i komunikacyjne. To czasy bez internetu i telefonu, co jednak nie przeszkadza detektywowi Whicherowi zachwycać się, że „lat temu pięćdziesiąt-sześćdziesiąt czekałbym na wiadomość pewnie kwartał, albo i lepiej, a tu proszę – niecałe trzy tygodni i mam na biurku wszystko, czego potrzebuję. A może kiedyś udoskonalą telegraf na tyle, że w ogóle będzie można zrezygnować z listów. Pomyśleć tylko – w kilka dni otrzymywać informacje z najdalszych zakątków świata. Byłyby to złote czasy dla detektywów.

Ani w Scotland Yardzie, ani w warszawskim biurze carskiej policji w roku 1862 nie dysponowano także niemal żadnymi, usprawniającymi pracę środkami technicznymi. O badaniach DNA nikomu się jeszcze nie śniło, a ustalenie czy znalezione w podejrzanym miejscu plamy są plamami krwi wymagało przeprowadzenia nadzwyczajnych i nader spektakularnych eksperymentów. W tych okolicznościach o powodzeniu śledztwa decydowały spryt, inteligencja oraz łut szczęścia, a typowanie osoby zbrodniarza odbywało się nie w laboratoriach czy przed monitorami komputerów i tabletów, a w dusznych, pełnych papierosowego dymu pomieszczeniach, do których porządny człowiek nie powinien się zapuszczać. 

W książce nie brakuje także pięknych kobiet, zarówno żywych, jak i martwych, dobrych i złych. Dzięki nim w opowieści pojawia się wątek romansowy, osładzający nieco konieczność wdychania rynsztokowego smrodu. Co bardziej wrażliwi nie powinni jednak dać się zwieść widokom miłych historycznych obrazków, przedstawiających ówczesne suknie balowe. W chwili bowiem, gdy będą się tego najmniej spodziewali, mogą zostać zaatakowani opisem wyglądu świeżo odnalezionych zwłok lub przebiegu tortur. Swoją drogą, żywot carskiego policjanta był znacznie prostszy niż XXI-wiecznego funkcjonariusza. Z braku innych środków zawsze mógł on wszak przesłuchiwanego lekko podpiec lub dźgnąć czymś ostrym, podczas gdy teraz surowo karane jest nawet delikatne podtapianie.

Teoretycznie, w każdym szanującym się kryminale najważniejsze jest to, by pod koniec dowiedzieć się kto zabił. Odpowiedź na to pytanie pada także i na ostatnich kartach tej książki, ale – paradoksalnie – wcale nie oczekuje się na nią w napięciu, gdyż nie ona wydaje się najbardziej w tym wszystkim istotna. Ja w każdym razie dwa tygodnie po zakończeniu lektury nie pamiętam już nazwiska mordercy. Świetnie za to orientuję się w zawiłościach powstańczych przygotowań, a gdy zamknę oczy, znów widzę i czuję Warszawę A.D. 1862. A wywrzeć takie wrażenie na czytelniku, to dopiero trudna sztuka!

Agnieszka Chodkowska-Gyurics, Tomasz Bochiński „Pan Whicher w Warszawie”. Instytut Wydawniczy Erica, Warszawa 2012.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Mam dwa lata i jestem starsza niż pierwsza książka, czyli jak to możliwe?

Skończyłam dwa lata. Blogowo, rzecz jasna.
To na tyle dużo, by jawić się światu jako dość już wyraźnie (w każdym razie w moje subiektywnej opinii) ukształtowany stwór. By mieć własne zdanie i własne pomysły. By przeżyć już sporo zdziwień, oburzeń, ale i wzruszeń.
Z drugiej strony, to ciągle mało. Wprawdzie już, już prawie sięgam głową ponad stół, ale do jego krawędzi jeszcze trochę mi brakuje. Nie mówiąc o tym, że nie mam pojęcia co ujrzę, gdy wreszcie go przerosnę.
W wieku dwóch lat doświadcza się też pierwszych egzystencjalnych kryzysów. Po okresie intensywnego smakowania blogowo-internetowej rzeczywistości przychodzi czas na chwile zmęczenia, a niekiedy i zniechęcenia.
Cóż, bunt dwulatka jest zjawiskiem naturalnym. Jako doświadczona matka dwóch byłych dwulatków wiem, że najlepiej pomaga cierpliwe czekanie na to, że minie. 

W prawdziwym, nie wirtualnym życiu, lat mam jednak (niestety!) znacznie więcej. Za każdym razem, gdy udaje mi się wyprzeć ten fakt z pamięci, do akcji wkraczają moje niezawodne dzieci.

- Mamo, a czy Ty kiedy byłaś mała i byłaś chora, to lubiłaś grać na komputerze? – zapytał Młodszy podczas wczorajszego obiadu.
- Synku, kiedy ja byłam dzieckiem, to nie było jeszcze komputerów. – odpowiedziałam, niekoniecznie zgodnie z prawdą, choć niewątpliwie zgodnie z peerelowską rzeczywistością.
- Jak to?! – zdumiał się Młodszy. – A oglądałaś wtedy bajki?
- Synku, kiedy ja byłam mała, to nie było tylu bajek co teraz. Bajki można było oglądać tylko raz dziennie, wieczorem. – odparłam.
- Jak to??!! – wykrzyknął Młodszy. – A na diwidi też nie mogłaś oglądać? – spytał.
- Nie, bo nie było wtedy jeszcze dvd. – odpowiedziałam, zapominając o elementarnej ostrożności.
- To co robiłaś, kiedy byłaś chora??? – rozpaczliwie spytał Młodszy.
- O, kiedy ja byłam chora – rozpoczęłam, zadowolona z faktu, że udało się skierować rozmowę na tory umoralniająco-dydaktyczne – to za każdym razem czytałam bardzo dużo książek.
- Już były?! – nie wytrzymał Młodszy. 

Moi Drodzy!
Jako że urodziłam się w czasach, w których książki już były, w odróżnieniu od komputerów, internetu i bajek na dvd, ten blog jest właśnie o nich. A w każdym razie przede wszystkim o nich.

Dziś mijają dwa lata od moich blogowych narodzin. Bardzo dziękuję zarówno kilkorgu akuszerkom oraz akuszerom, którzy stale doglądają potomstwa, jak i wszystkim, którzy przez ten czas zechcieli tu zajrzeć, chociażby jednorazowo i przelotnie.
Bufetu niestety nie będzie, bowiem jestem w trakcie przeprowadzki i nie mogę znaleźć talerzy. Sensownych postów przez jakiś czas też pewnie nie, gdyż poza talerzami zgubiłam gdzieś także wolny czas. Pewnie jest w którymś z kartonów, jednak nie mam pojęcia w którym.

Póki co, przesyłam Wam więc bukiet moich ulubionych letnich kwiatów.