środa, 22 sierpnia 2012

K. Amis "Gruby Anglik", czyli o czym jest ta książka?


Po tę książkę nie sięgnęłabym z pewnością, gdyby nie sierpniowe spotkanie Klubu czytelniczego u Czytanki Anki. Kiedyś, kiedyś, na fali szału na punkcie Rebisowej serii z „Salamandrą”, zdaje się, że przeczytałam „Zielonego człowieka” i – zdaje się – że mi się podobał. Nic więcej nie pamiętam.
Kingsley Amis nie jest zresztą w Polsce ostatnio na topie (ciekawe, czy jest gdzie indziej). Z tego, co mi wiadomo, wydano go u nas jednorazowo, serią, na początku lat 90-tych i koniec. Czy to o czymkolwiek świadczy? Wątpię.

Notka od wydawcy zamieszczona na okładce książki, jak zwykle entuzjastyczna: „w kolejnej błyskotliwej powieści Kingsley Amis w żartobliwy sposób rejestruje konserwatywne nawyki angielskiego intelektualisty.”
W ten to dyskretny sposób już na starcie czytelnik zyskał odpowiednie ukierunkowanie: w trakcie lektury trzeba się zachwycać (błyskotliwością) i chichotać (bo przecież żartobliwa).
W zasadzie nie należy się jednak czepiać wydawcy. Zdaje się, że sam autor puścił do nas oko - „Gruby Anglik” w tytule zdaje się mówić całkiem wiele.
No niby tak…

Bohaterem faktycznie jest Anglik. Gruby.
Nie mam pojęcia, czy powyższe oznacza, że jest to „typowy” Anglik czy może nietypowy, zwłaszcza gdy zauważyć, że książka powstała w roku 1963. Na mój nos, chyba nietypowy, ale spierać się nie mam zamiaru.
Anglik jest gruby, gdyż kocha jeść. W książce mało jest jednak opisów tego, co je. Najsmakowitszy został już wyłapany, przedstawiony szerszej publiczności oraz szeroko i wyczerpująco omówiony tutaj, więc nie zamierzam się powtarzać. Nadmienię tylko (zachęcając do kliknięcia w link), że przeprowadzona przy tej okazji dyskusja doprowadziła do niezwykle interesujących wniosków, także na gruncie krajowym. Okazało się bowiem m.in., że oscypki kląskają, któż by pomyślał?

Od siebie, aby lepiej zobrazować stosunek tytułowego bohatera do jedzenia (i picia) dodałabym może tylko opis gruboanglikowego prowiantu na wieczorną wycieczkę: „Dwie butelki whisky, około pół kilograma pokrojonej w kawałki szynki Wirginia, trochę zimnego bekonu, kawałek szwajcarskiego sera, dwa rodzaje chleba i kilka jabłek.”  Ot,  drobna przekąska!

Anglik nie jest u siebie, gdyż znajduje się na terenie USA. Jego stosunek do Amerykanów jest raczej pogardliwy, ale to w zasadzie bez znaczenia, bo takie same uczucia zdaje się żywić do wszystkich, bez względu na narodowość. No, może Amerykanów nie lubi trochę bardziej niż innych. To poddawałoby pewien trop – może jest to książka o wzajemnych animozjach pomiędzy nacjami? Może w roku 1963 ten temat był – zwłaszcza w Anglii – ważny? Chcąc jakoś wziąć lekturę w karby, wstawić ją do odpowiedniej przegródki, dość długo tak myślałam. W zasadzie aż do ostatniego zdania przedostatniego rozdziału (strona 193 w moim wydaniu z 1995 roku). Wtedy się okazało, że to jednak chyba nie o tym.

W książce pojawia się też wątek romansowy. Anglik bowiem – pomimo że gruby, do tego niski i niespecjalnie apetyczny – nie narzeka na konieczność utrzymywania seksualnej abstynencji. Wprawdzie niby jego myśli krążą wobec konkretnej osoby, ale czy jest tak naprawdę?
Sposób przedstawienia tego wątku w książce zdumiał mnie najbardziej. Niby jest wszystko: żona, mąż, ten trzeci, ukrywanie się, szybki seks, ale jakieś to dziwne. Może dlatego, że obie strony romansu lekko nietypowe? I nie chodzi tu o dane personalne (gruby, nienajmłodszy Anglik i młoda (29 lat, jeśli dobrze pamiętam), zgrabna, ładna i inteligentna mężatka, matka dziecku), ale o charaktery. Helene (ona) jest dla mnie charakterologicznie równie kuriozalna jak Roger (on).
Ten romans w zasadzie też do niczego – jeśli chodzi o akcję – nie prowadzi. Niby rośnie jakieś napięcie, zwłaszcza na początku wydaje się, że to będzie o tym, ale potem okazuje się, że jednak nie. Chyba.
W każdym razie przy okazji romansu pojawia się jedna z dziwaczniejszych scen książki (początek rozdziału 11, u mnie strona 123), kiedy to Roger okazuje się być człowiek niezwykle wykształconym, chętnie sięgającym do łaciny i greki. A że robi to w sytuacjach nietypowych? Cóż…

Może więc ważne jest to, co Anglik robi kiedy nie je i nie romansuje? Może i tak, ale ciężko powiedzieć w zasadzie, co on robi. Snuje się, rzekłabym. Po co w ogóle przyjechał do Stanów? Nie wiem, ale nie jest to jego pierwsza wizyta w tym kraju. No, niby obraca się w bardzo intelektualnym towarzystwie – pisarze, wydawcy, pracownicy naukowi college’u Budweiser (cały czas zastanawiałam się, czy takowy istniał lub istnieje naprawdę; fakt że w pewnym momencie Roger na terenie college’u szuka miejsca o adresie „Pilsener 33” sugerowałby raczej, że nie…), ale oni też w zasadzie robią nie wiadomo co. Organizują przyjęcia, piją, plotkują, uczestniczą w nieodbywających się wykładach o nie wiadomo czym.
Może więc jest to satyra? Może, za mało jednak wiem na temat tamtych lat, tamtych stosunków i tamtej atmosfery, aby być pewną, że to właściwy trop.

Pojawia się też wątek religijny. Gruby Anglik jest bowiem religijny, w swoiście pojmowany sposób. Paciorek na kolankach – obowiązkowo (kolejna scena, która wprawiła mnie w osłupienie). Wyznanie – nietypowo dla Anglika, bo rzymskokatolickie. Nie wiemy, ile Roger ma lat, ale wiemy jakiego jest wyznania – może to jakaś podpowiedź ze strony autora? A do tego nawiedzony i starający się być niezwykle pomocny duchowny – ojciec Colgate (i znów nie wiem: to nazwisko to zabieg celowy, czy po prostu moje horyzonty są ograniczone? Tu Colgate, tam Budweiser…).

Wydaje się więc, że według definicji Rogera jestem snobką. Bo „bycie snobem powoduje niepokój. Nie masz czasu na relaks i wyluzowanie się. Cały czas w pogotowiu, że tak powiem.”
Ta lektura niewątpliwie pozostawiła we mnie niepokój. Pomimo bowiem, że cały czas byłam w pogotowiu, nie dowiedziałam się, o czym jest ta książka, do jasnej Anielki?!

PS. Ponieważ wyjeżdżam już za chwileczkę, już za momencik, nie wezmę na razie udziału w dyskusji na blogu Czytanki Anki, która pewnie jak zwykle będzie niezwykle interesująca:)  Kiedy wrócę, to z pewnością będzie już po wszystkim, więc - po uprzednim uzyskaniu wymaganej zgody - ośmieliłam się wychylić już dziś...
Gospodyni z całą pewnością postawi  w piątek takie pytania, które – dzięki wypowiedziom jak zwykle wszechstronnie oczytanych dyskutantów - wyłowią jakieś dodatkowe, inne sensy, obnażające całą miałkość moich wywodów. 
Trudno.
Ja tylko nieśmiało proszę, aby w „miejscu na Wasze pytania” dopisać to moje, cichutkie: to o czym jest ta książka?

Kingsley Amis "Gruby Anglik", wydawnictwo Rebis, Poznań 1995.

wtorek, 21 sierpnia 2012

G. Kasdepke "Co to znaczy...", czyli w koło Macieju, a dziecko obśmiewa się jak norka


Z książkami dla dzieci mam problem.
Nie wiem, czy powinny podobać się dzieciom, czy mnie. Czy może i dzieciom, i mnie? A może tylko mnie, bo ja – o tak, ja to dopiero się znam na książkach, furda tam dzieci?!

Książki Grzegorza Kasdepke zasadniczo lubię. Zasadniczo podobają się też mojemu dziecku (Starszemu, bo Młodszemu czytałam tylko jedną).
Ja doceniam różnorodność stosowanych form literackich, lekkość pióra, poczucie humoru, umiejętność przystępnego przybliżania dzieciom spraw czasem trudnych.
Starszy często chichocze i słucha z zainteresowaniem. Martwiak z opowieści o detektywie Pozytywce wywoływał u niego dreszcz niesłychanych emocji związanych z pojawieniem się prawdziwego negatywnego bohatera.



Książka „Co to znaczy…” opatrzona jest podtytułem: „czyli 101 zabawnych historyjek, które pozwolą zrozumieć znaczenie niektórych powiedzeń”. Doświadczenie uczy, że użycie przymiotnika w tytule nie wróży dobrze. Konieczność sięgnięcia przez autora po takie właśnie narzędzie językowe świadczy bowiem o tym, iż tak bardzo jest on dumny z tego, że jego dzieło jest właśnie takie (tu odpowiedni przymiotnik), że aż musi nam o tym od razu powiedzieć, dając tym samym wyraz swojej głębokiej nieufności wobec intelektu czytelnika.
Tak więc: to są niewątpliwie zabawne historyjki. Bardzo zabawne. Prześmieszne. Ale czemu jest ich aż 101???

I tu wyjaśnienie.
To nie jest recenzja negatywna. To jest - w zasadzie - recenzja pozytywna.
Doceniam pomysł. Super, że znalazł się ktoś, kto „wziął na tapetę” szereg związków frazeologicznych, będących zazwyczaj idiomami, próbując w przystępny sposób wyjaśnić ich znaczenie dzieciom. Super, że poprzestał na zwrotach faktycznie używanych, nie mających jeszcze waloru historycznego – to przecież krok w stronę ocalenia ich od śmierci przez nieużywanie. Autor wyjaśnił bowiem m.in. co to znaczy „biec jak na skrzydłach”, „dostać małpiego rozumu”, „mieć spóźniony zapłon”, „siedzieć komuś na karku” czy „wpuścić kogoś w maliny”. Przyznam szczerze, że byłam zdziwiona tym, że mój syn przed lekturą rozumiał tylko część tych zwrotów (sporą, ale chyba jednak mniej niż połowę). Przecież tyle razem od dawna czytamy, a ja sama dużej części z tych zwrotów używam, niektórych wręcz nadużywając (te nadużywane znał, np. doskonale wiedział, co znaczy „mieć czegoś powyżej uszu”…). Za niezły uważam też pomysł skontrastowania ilustracji z tekstem: ilustracje łopatologicznie wykładają dany zwrot, natomiast dopiero tekst wyjaśnia ich właściwe znaczenie.

Jest jednak jedno ale.
Autor, choć opatrzył książkę wstępem, w którym wyjaśnił, że można czytać ją jak się chce (po kolei lub nie), zapomniał napisać, że absolutnie i pod żadnym pozorem nie można jej czytać na raz, w rozumieniu: ciurkiem, jak zwykłą książkę.
My nasz egzemplarz mieliśmy wypożyczony z biblioteki, bardzo rygorystycznie egzekwującej terminy zwrotów i możliwość przedłużania czasu wypożyczenia. Jako że Starszy jest niezwykle praworządny, absolutnie nie dopuszczał myśli, że moglibyśmy po prostu przetrzymać książkę dłużej i zapłacić karę. „Szybciej, mamo, musimy czytać szybciej, bo nie zdążymy!”

Tak z tą książką postępować nie wolno.
Nie wolno, gdyż wówczas w czytającym rodzicu wyzwalają się uczucia brzydkie. Kiedy czyta w kółko o głupkowatym tacie Bartusia, który najbardziej lubi leżeć przed telewizorem i oglądać mecze, nic w domu nie umie zrobić, a jak ma odkurzyć, to zapomina podłączyć odkurzacz do prądu, to przy dziesiątej takiej historyjce – choćby był wojującą feministką, nienawidzącą mężczyzn – zazgrzyta zębami. Kiedy po raz dwudziesty dziewiąty („jeszcze 72 historyjki? Nie wytrzymam, nie wytrzymam!”) przeczyta o tym, że u Bartusia zawitała z wizytą gderliwa babcia, a Bartuś sypnął tatusia, który wcześniej na stronie rzucał kąśliwe uwagi na temat babci Bartusia, a swojej oczywiście kogo? tak, tak, teściowej, wówczas rodzicowi przypomni się, jak bardzo nienawidzi wszystkich głupich dowcipów, z tymi o teściowej na czele.
Czytanie tych historyjek w dowolnej kolejności, ale w niewielkich odstępach czasowych spowoduje, że wszystkie użyte przez Autora klisze (a jest ich sporo, te powyżej przytoczyłam tylko przykładowo) zaczną wyć wielkim głosem. Głosem czytającego rodzica.

Tym niemniej. Kiedy ja czytałam i bezgłośnie wyłam z rozpaczy – Starszy zaśmiewał się do rozpuku. Kiedy ja rwałam włosy z głowy, czytając po raz dziesiąty danego dnia, jak to Bartuś skompromitował któregoś z rodziców przed ich szefostwem – Starszy zwijał się w kłębek ze śmiechu. Kiedy ja wywracałam oczy do góry, on popadał w tak dobry humor, że aż dostawał największej w swoim dotychczasowym życiu głupawki.

Wnioski końcowe:
a)     czytać, bo Autor odwala za nas kawał roboty (komu z rodziców chciałoby się tak pracowicie zgromadzić i przystępnie wyjaśnić aż tyle zwrotów?)
b)     nie czytać, jeśli nie można bardzo rozłożyć lektury w czasie.

Ja jednak przyznaję szczerze: fakt istnienia drugiej części tej książki zamierzam przed moimi dziećmi skrzętnie ukrywać. Chyba, że przeczytają ją sobie sami, wtedy proszę bardzo.

Grzegorz Kasdepke "Co to znaczy..." Wydawnictwo Literatura, wydanie 9, 2009.


sobota, 18 sierpnia 2012

Osiołkowi w żłoby dano, czyli rozterki bibliomaniaka


Od dłuższego już czasu toczę wewnętrzną walkę.
Nowe czy stare?
Ładne czy brzydkie?
Z historią czy tabula rasa?
Chodzi o książki.

Jestem człowiekiem z gatunku chomików. Nie dla mnie minimalizm (taki, jak np. opisany tu, o rany!). Mój dom jest pełen przydasiów i kuwiecznychpamięciów. A ponieważ chomikowatość jest cechą genetyczną, nietrudno się domyślić, że ilość przydasiów i tych drugich jest odpowiednio zwiększona dzięki zapobiegliwości poprzednich pokoleń („sama nie wiedziałam, po co to trzymam, ale patrz – teraz dla Ciebie jak znalazł!”).
Dotyczy to też książek.

Moja Babcia kochała książki najbardziej na świecie. Była gotowa wydać na nie ostatnie pieniądze (często zresztą wydawała). Była i jest jedyną znaną mi osobą, która naprawdę przeczytała wszystkie książki, jakie miała w domu. Nigdy, przenigdy nie wyrzuciła żadnej książki.
Kiedy umierała, wymusiła na mnie obietnicę, że nie spalę jej książek. Obiecałam.
I tak, z dnia na dzień weszłam w posiadanie liczącego dwa tysiące sztuk (na oko, bo nigdy nie zdołałam tego w całości skatalogować) księgozbioru, składającego się głównie z książek wydawanych w PRL-u. Jakości wydań można się domyślić. Obecnie w większości wyglądają one jak obraz nędzy i rozpaczy. To, że pożółkłe, pal sześć; gorzej że zazwyczaj (poza ekskluzywnymi wydaniami w płóciennych, bądź niby-skórzanych okładkach) w totalnej rozsypce. Bierzesz do ręki, a tu po przewróceniu każda kartka postanawia zacząć żyć własnym życiem, a grzbiet udaje się w siną dal. Hm.

Jako dziecko byłam księgarsko rozpieszczana. Uwielbiałam czytać, więc babcia bez skrupułów wykorzystywałam znajomość z kierownikiem lokalnego Domu Książki, aby zapewniać wnuczce wszystko dobre, co się właśnie wydawało. Były tego tony. Książek się nie wyrzuca, więc – jako że dziecko urosło – rodzice zapakowali je w kartony i znieśli je do piwnicy. Bo przyda się ku wiecznej pamięci.

Jako, że sama mam już dzieci, którym uwielbiam czytać (one twierdzą, że też uwielbiają jak im czytam, ale kto ich tak naprawdę wie…), udałam się któregoś dnia w czeluście piwnic i wydobyłam. Wykichawszy się (kurz) i umywszy się (brudny kurz), zatkałam nos. Stęchlizna jak ta lala. Zalecane gdzieś kiedyś przez ZWL zamknięcie w woreczku z sodą nie pomogło ani trochę. Pozostało wietrzenie, bardzo dłuuuuugie, a i tak nie przynoszące spektakularnych efektów („Mamooo, co tak śmierdzi? Może poczytamy co innego, cooo?”). A do tego masakra jak wyżej – czytasz, a tu każda kartka osobno, całość pogięta, pomięta; no nie tak się umawialiśmy, jeśli chodzi o edukację estetyczną potomstwa!

Ja rozumiem, jeśli chodzi o białe kruki, pozycje niedostępne obecnie nigdzie i za żadną cenę (ewentualnie za cenę oszalałą, nie dla normalnych ludzi). Ale jeśli coś wznowili, wydali ponownie tak samo ślicznie, tyle że na nieśmierdzącym i nieżółtym papierze? To może wywalić to rozpadające się barachło na makulaturę, co?

Z drugiej strony. Człowiek nie alfa i omega - poza niektórymi jednostkami, których blogi często odwiedzam;) – i wszystkiego z góry nie wie.
Bo na przykład.
W Stosikowym losowaniu kiedyś tam kiedyś, wylosowano mi do przeczytania „Dzienniki gwiazdowe” Lema (wiem, wiem, recenzji jak nie było, tak nie ma). Chwyciłam więc radośnie za nówkę sztukę nieruszany egzemplarz z 2002 roku i przeczytałam. Numeracja dzienników lekko mnie zastanowiła, więc trochę pogrzebałam. I doczytałam się informacji, że tak naprawdę to za każdym razem ukazywało się co innego, a niektóre z historii to w ogóle ukazały się tylko raz w życiu, z tych czy innych względów. I co? I idę wtedy do półek ze spadkiem, i grzebię, i oczywiście – dogrzebuję się! Voila, zbiór opowiadań „Sezam”, „Iskry” Warszawa 1954! Pamiętam jak przez mgłę, że kiedyś tam przemknęła mi przez głowę myśl, że po co mi dwa egzemplarze w zasadzie tego samego, więc może by ten brzydszy wyrzucić. I jak bym teraz wyglądała, gdybym posłuchała tej myśli?

Żeby jednak nie było tak prosto.
Weźmy takiego Hansa Falladę. Pod koniec ubiegłego roku ukazało się nowe wydanie jego książki „Każdy umiera w samotności”. Phi, pomyślałam sobie, przecież ta książka jest w mojej bibliotece. Owszem, jest, jednak to wydanie, które jest w niej dostępne (Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1989) lekko różni się zawartością od obecnego z uwagi na „skróty redakcyjne”. Nie jestem w stanie (ani czasowo, ani intelektualnie) przeczytać obu wersji, ale podobno ta nowa jest jednak lepsza. Takich przykładów, dotyczących czy to skrótów redakcyjnych, czy różnic w tłumaczeniach pomiędzy poszczególnymi wydaniami jest dużo.


I co?
Stare czy nowe? Ładne czy brzydkie?
Jak tu żyć, drodzy państwo? Jak żyć???

czwartek, 16 sierpnia 2012

Cytaty dla prawników, czyli jeszcze o "Ryszardzie III"


Każdy, bez wyjątku, ma swojego Hyde’a. U Ryszarda III był on wyjątkowo silny, zdominował biednego Jekylla. U mnie nie jest aż tak źle, ale Hyde istnieje, i owszem.
Aby więc nie ukrywać całokształtu swej natury, pozwoliłam mu dojść do głosu.
Proszę zapamiętać, jeśli wpisy na blogu będą opatrzone etykietą „cytaty dla prawników”, strzeżcie się!

§


Ostatnio przeczytałam tu (do artykułu źródłowego nie odsyłam, bo w sieci za darmo jest już dostępny tylko w wersji okrojonej), że powstał pomysł, aby do polskich sądów wprowadzić przysięgę na Biblię. Że niby wszyscy tak strasznie w sądach kłamią, niczego się nie boją, a stosowane obecnie przyrzeczenie jest „be”, a poza tym było wprowadzone w poprzednim ustroju i przecież Polska katolicka, więc będzie super.
Na ten temat merytorycznie mogłabym mówić godzinami. Materiału poglądowego zgromadziłam dostatecznie dużo – gdybym chciała kiedyś doktorat z psychosocjologii, względnie psychologii, to dostałabym go awansem, z habilitacją na dokładkę.
Ale nie chcę żadnego doktoratu. Nie będę też o tym merytorycznie pisać tutaj, bo ciągle jeszcze panuję nad Hyde’m. A poza tym nie jest to jeden z licznych blogów prawniczych (czy ktoś zaglądał? Kto w ogóle czyta takie nudziarstwo?).

Łatwiej byłoby mi, gdyby ten pomysł powstał w głowach jakiegoś laika lub choćby młodego naukowca. Wtedy mogłabym skwitować temat prostym: „naoglądali się amerykańskich filmów” lub też „phi, odezwali się, teoretycy z mlekiem pod nosem” (z pogardliwym przeciągnięciem na słowie „teoretycy”).
Ale tu się nie da, bo państwo Zarychta (ojciec i córka, jak sądzę) mocno utytułowani i czynni zawodowo.

I byłabym uwiędła, gdyby nie Szekspir.
Wszystkim szukającym cudownych receptur na uzdrowienie ludzkości w przysięgach, Bibliach i groźnych minach, polecam lekturę „Ryszarda III”, akt pierwszy, scena czwarta. To dialog dwóch morderców, tuż przez realizacją zleconego im zadania ukatrupienia brata tytułowego Ryśka.
Oddajmy głos Drugiemu Mordercy.
„(…) sumienie robi z człowieka tchórza. Człowiek nie może spokojnie ukraść, żeby nie zaczęło go oskarżać; człowiek nie może zakląć, żeby go nie zrugało; człowiek nie może pójść do łóżka z żoną bliźniego swego, żeby sumienie tego nie wykryło. Tu duch wiecznie czerwony ze wstydu i wiecznie wykrzykujący nam w środku jakieś protesty albo ustawiający przeszkody. Zdarzyło mi się raz pod jego wpływem oddać sakiewkę ze złotem, którą przypadkiem znalazłem. Sumienie doprowadzi do nędzy każdego, kto je zachowa; ludzie wykurzają je z miast i osad jak najgorszą zarazę; kto chce żyć wygodnie i dostatnio, stara się ufać tylko sobie samemu i żyć bez niego.”

I jeszcze, choć niechronologicznie:
Drugi Morderca: Powiedziałeś „Sąd” i zaraz poczułem coś jakby wyrzuty sumienia”
Pierwszy Morderca: Co, strach cię obleciał?
Drugi Morderca: Nie strach przed samym zabiciem gościa – bo mamy nakaz – ale strach przed potępieniem za zabójstwo. Przed tym żaden nakaz nie obroni.
Pierwszy Morderca: Myślałem, że wiesz, czego chcesz.
Drugi Morderca: Wiem, czego chcę – zostawić go przy życiu. (…) Mam nadzieję, że mi ten napad świątobliwej litości zaraz przejdzie. Takie rzeczy zwykle mijają, zanim doliczę do dwudziestu.
Pierwszy Morderca: No i co? Już lepiej?
Drugi Morderca: Jakieś resztki sumienia wciąż się we mnie odzywają.
Pierwszy Morderca: Pamiętaj: po robocie odbieramy wypłatę.
Drugi Morderca: Tam do licha, gość ginie! Zapomniałem, że nam płacą.”

Czytajcie Szekspira, drodzy prawnicy, to więcej zrozumiecie. I od Biblii się odpimpajcie. Nawet jak będzie miała złote litery na okładce.

wtorek, 14 sierpnia 2012

W. Szekspir "Ryszard III", czyli znajdź różnice


Będąc początkującą, dbającą o – pardon za słowo - target blogerką, bardzo zmartwiłam się faktem, iż statystyki pokazują niezwykle niską liczbę odwiedzin mej strony przez osoby z tytułem profesora, bądź doktora habilitowanego (tak, tak, są statystyki o których się blogerom nie śniło!). Jako więc, że sięgam tam, gdzie wzrok nie sięga, postanowiłam czym prędzej odwrócić ten niekorzystny dla mnie trend.
Uwaga! Dziś będzie z górnej półki!

A teraz fragment dla doktorów, docentów, względnie magistrów. Maturzystów też zapraszam.
Tak naprawdę zaczęło się od pani Philippy Gregory, o której mało przyjaźnie wypowiedziałam się parę dni temu. Zmęczywszy się lekturą i wypociwszy nawołujący do lektury dzieł Szekspira wpis, pomyślałam, że w zasadzie, czemu by nie?

Kiedyś, o tak, panie i panowie, kiedyś to się Szekspira czytało. Jako że szczęśliwie weszłam w wiek dorosły mniej więcej w czasie, gdy wydawnictwo „W drodze” postanowiło zacząć wydawać sporo jego dzieł w genialnym przekładzie Stanisława Barańczaka, miałam używanie, oj miałam! Myślę zresztą, że na wieki wieków jestem już Barańczakiem skażona; robiłam kilka podejść do Słomczyńskiego, ale bez sukcesu. Gdybym miała wytypować najgenialniejszego tłumacza literatury anglojęzycznej, byłby to Barańczak, a potem długo, długo nikt (bardzo przepraszam wszystkich tłumaczy z języka angielskiego - może jak TAK przetłumaczycie „Kota Prota”, parę „Sonetów” i „Romea i Julię”, to będziemy mogli pogadać, ale na razie nie. No, drugie miejsce – ale to tylko z uwzględnieniem kategorii „za wytrwałość” – przyznałabym może Krzysztofowi Bartnickiemu).

Skoro więc „Ryszard III” tkwił u mnie na półce, sprawiając swym wyglądem wrażenie, że jest w stanie dziewiczym (czyżby w roku 1996 zapał do czytania Szekspira mnie opuścił?), postanowiłam wykorzystać wysłany przez panią Gregory impuls.
Na początku było dziwnie. Nie będę udawać, że ostatnio czytuję dramaty do poduszki. Ba, nie będę udawać, że w ciągu ostatnich… 10 lat przeczytałam choć jeden. (To straszne, ale wydaje mi się, że to prawda). Bardzo szybko jednak zaskoczyło i przypomniało mi się, czemu kiedyś tak to lubiłam.

Żeby jednak nie przynudzać (nawet profesorowie nie lubią nudziarstwa!), proponuję dziś ulubioną przez moje dzieci zabawę pod tytułem „znajdź różnice”.

Najpierw mała wprawka. Szukałam i szukałam, i Robin Hood okazał się być najbliżej epoki :) Zapraszam do zabawy!
  
         Po tym rozruchu (czy ktoś znalazł wszystkie różnice?), do rzeczy!
RÓŻNICA PIERWSZA: Książka Philippy Gregory jest długa (473 strony, gęstym drukiem), a dramat Szekspira krótki (choć to jeden z jego najdłuższych, o ile nie najdłuższych – 205 stron jak obszył, a przerw na stronach więcej niż słów!)

RÓŻNICA DRUGA: Philippa pisze bardzo chronologicznie, nie szczędząc detali. Czytamy, czytaaamy, czyyytaaammyyyyy… William bierze z faktów co chce, chronologię ma w głębokim poważaniu, a całość komasuje aż miło. Myk, myk i po wszystkim. Częstotliwość padania trupów znacznie wyższa, więc i emocje rosną.

RÓŻNICA TRZECIA: jak już wspominałam, bohaterowie u Gregory występują naprzemiennie pod różnymi imionami, nazwiskami, mianami, przez co połapać się nie sposób. U Szekspira jest prosto: ktoś jest albo Ktosiem (księciem Clarencem, lordem Riversem, lady Anną) albo Duchem Ktosia; przy czym w miarę rozwoju akcji Ktosiów ubywa, a Duchów przybywa…

RÓŻNICA CZWARTA: Gregory chyba trochę tego biednego Ryszarda lubi. Bo i dość przystojny, i pod koniec lekko wybielony charakterologicznie. Szekspir od początku wie, że to potwór i konsekwentnie nas do tego przekonuje. To „pokraczny, chromy kaleka”, który na samym początku tak się przedstawia:
„(…) ja, któremu cielesna szpetota
Nie daje prawa do owych igraszek,
Ba, do zerknięcia z podziwem w zwierciadło;
Ja, krzywy jak źle wybita moneta,
Niezdolny olśnić swą miłością żadnej
Z płochych nimf, które tu się przechadzają’
Ja, z harmonijnych proporcji i wdzięku
Odarty przez tę oszustkę, Naturę,
Zdeformowany i nie dokończony,
Wysłany w ludzki świat przedwcześnie, ledwie
Na pół sklecony, i to tak koślawo,
Że na mój widok ujadają psy (…)”   (akt I, scena 1)
Milutki, prawda?

RÓŻNICA PIĄTA: Jak już pisałam wcześniej, Pani Gregory nie tryska dowcipem. Za to Szekspir, i owszem. Fakt, w tym akurat dramacie okazji do śmiechu jest niewiele, ale jak już są, to jakżeż finezyjne. Któż inny niż Szekspir wpadłby na pomysł, aby dorzucić nieco dowcipu do dialogu dwóch Morderców w czwartej scenie pierwszego aktu?

RÓŻNICA SZÓSTA: Skoro przy finezji jesteśmy. W „Białej królowej” w zasadzie nie występuje. „Ryszard III” zachwyca i inspiruje. Następnym razem, gdy będę chciała wyrazić się do kogoś o nim samym niepochlebnie, zacytuję klasyka:
          „Wyrodku, tknięty palcem złego ducha,
          Ryjący wieprzu, od chwili narodzin
Na zawsze uczyniony synem piekieł
I niewolnikiem Natury; obelgo
Dla łona własnej matki; wieczna hańbo
Dla lędźwi ojca, ty cuchnąca szmato
Honoru, godna wzgardy”            (akt I, scena III)

I, że w tym miejscu wtrącę (w oczekiwaniu na Bazylową recenzję „Ślepego szczęścia”): ostatni raz w taki właśnie sposób zainspirowała mnie właśnie Joanna Chmielewska we wspomnianej książce; wyzwisk rzucanych przez Zygmunta (z „w galaktykę kopany” na czele) starałam się usilnie nauczyć na pamięć celem wykorzystania w praktyce.

RÓŻNICA SIÓDMA: Philippa nie poświęca koniom większej uwagi. William przeciwnie: ostatecznie dla Ryszarda koń okazuje się bardzo ważny; tak bardzo, że aż gotów był coś za niego oddać. Zaraz, zaraz, co to było…?

P.S. I jeszcze jedno. Jako że format książeczki jest poręczny, wzięłam ją ze sobą idąc z dziećmi na plac zabaw. Fajnie jest mieć całą ławkę dla siebie, gdy inne matki widząc rodzaj lektury biorą Cię za wariatkę… Gdybym miała ze sobą Gregory, to na pewno ktoś by się przysiadł!

niedziela, 12 sierpnia 2012

Kopytka


Młodszy uwielbia chodzić w niedzielę do kościoła.
Jest dużo ludzi, którym można się przyglądać, grają i dzwonią. No, i można sobie pośpiewać: „sięty, sięty, sięęętyyyy!!!” – drze się zazwyczaj najgłośniej ze wszystkich. Fajnie, nie?
Dzisiaj też poszedł z Matką.
W połowie mszy, ni stąd, ni zowąd zapytał:- „A kiedy będą kopytka?”
- Zobaczymy – odpowiedziała Matka, dziwiąc się nagłemu zwrotowi kulinarnemu.
Matka poszła do komunii. Wraca. Młodszy czeka, przytupując niecierpliwie. Nachyla się ku Matce:
- „Daj powąchać!” – prosi. Matka daje.
- „Mmmm, kopytek!” – mruczy Młodszy z błogim uśmiechem na ustach.

Młodszy c/a Reszta Świata 1 : 0

Ponieważ zawsze twierdziłam, że Bóg ma poczucie humoru, liczę że od teraz – jako Matka Młodszego – będę miała fory…

sobota, 11 sierpnia 2012

"Bolek i Lolek w przedszkolu", czyli co innego czytasz, co innego myślisz


Młodszy od września idzie do przedszkola. Niby dziarski z niego 3,5-latek (bycie Młodszym w tym zakresie popłaca!), ale matka drży.
- „Czy sobie poradzi?” „Jak to będzie, tak zupełnie bez Cioci?” (pójście do przedszkola równa się końcowi zatrudniania Najlepszej Niani na świecie, która jest z nami od 6 lat, tj. odkąd Starszy skończył rok)
Matka wierzy w słowo czytane, więc przy okazji ostatniej wizyty w dziale dziecięcym biblioteki zażądała od Pani Bibliotekarki wszystkich książek pasujących do hasła „W przedszkolu jest fajnie!!!”
Dostała czego chciała. Czas na lekturę.


Na pierwszy ogień „Bolek i Lolek w przedszkolu”. Bo na stronie mało tekstu, a dużo obrazków (Młodszy ciągle jeszcze preferuje lektury tego typu); bo Bolek i Lolek, a Młodszy lubi; bo Młodszy sam chciał właśnie to przeczytać.
No to lecim. Poniżej wyimki z lektury. Dobór własny. Za jakość zdjęć z góry przepraszam. Reklamacji nie uwzględnia się.


 To, że od rana Bolek intensywnie pracuje w ogródku, używając szpadla i taczki, a Lolek samodzielnie przygotowuje cud-kanapeczki Matka nawet rozumie. W wersji filmowej oni przecież też zawsze byli dzielni, samodzielni i nie dający się przypasować do grupy wiekowej. To nie powód, żeby rodzicom od razu zakładać Niebieską kartę – może wcale nie trzeba było ich bić, żeby to wszystko robili?



Bolek z Lolkiem, widząc pędzące do przedszkola z uśmiechem i pieśnią na ustach dzieci, zastanawiają się, czemu ich tam nie ma. Postanawiają więc porozmawiać o tym z rodzicami.
Oczywiście, możecie chodzić do przedszkola – powiedziała mama Bolka i Lolka.
A tatuś dodał:
- To bardzo dobry pomysł.”
(Jak się potem okazało to był jedyny występ tatusia w całej książeczce, ale ja nie o tym).

(…) „Następnego ranka chłopcy wstali wcześniej, niż zwykle. (…) Po śniadaniu Mama wzięła ich za ręce i zaprowadziła tam, dokąd biegły wszystkie roześmiane dzieci”.
Cudownie. La dolce vita. Po prostu wstali i poszli, tak z dnia na dzień.
A podanie pół roku wcześniej? A zaświadczenia o zatrudnieniu i zarobkach? A 120 dzieci na 25 miejsc? A ile oni w ogóle mają lat, bo może poszliby do oddziału przedszkolnego w szkole, hę?
 - Mamo, mamo, a co ta mama Bolka i Lolka ma takie dziwne kreski z tyłu?
(To Starszy, jak zwykle dociekliwy).
- To tyłek, synu.
Matka nie wie, czy to że Mama Bolka i Lolka jest namalowana w TAKI sposób, to dobrze, czy źle. Niby dobrze, bo nie zahukana kura domowa, ale żeby od razu z takim tyłkiem? (Matka nie biegnie do lustra, bo za daleko i za późno).
Matka kątem oka rejestruje jeszcze, że w architekturze lokalnej dominują kolumny. Dom bez kolumn to nie dom. W sumie dobrze oddano dominujący trend krajowy; niech dziecko wie, że to historia prawie jak prawdziwa!



„Tu nikt się o nic nie kłóci – powiedziała pani nauczycielka i wzięła Lolka za rękę. Była wysoka, uśmiechnięta i miała czerwone koraliki na szyi.”
- Mamo, a czemu ta pani ma fioletowe włosy?
- Żeby jej pasowały do sukienki – odpowiada bez namysłu Matka, modląc się w duchu, żeby na następnej stronie nie było pani nauczycielki od tyłu.






„Pani zaprowadziła chłopców do sali, w której dzieci uczyły się śpiewać.”
- Aaaaaaa! – zakrzyknął Młodszy, wskazując palcem Panią przy pianinie – Co to???
No tak, śpiewać w przedszkolu to on na pewno nie będzie – pomyślała Matka.  




„Następnego dnia w przedszkolu Bolek i Lolek niecierpliwie czekali, kiedy pani pozwoli rozłożyć kolorowe papiery i farby. (…) dzieci malowały postacie z bajek. (…)
- Przed Dniem Dziecka urządzimy wystawę z prawdziwego zdarzenia. Co wy na to? – zapytała pani.”
Matka jak żyje nie widziała, żeby Starszy choć raz podczas pobytu w przedszkolu narysował coś, co było Od-Razu-Wiadomo-Czym. Poniżej próbka, skwapliwie zachowana.


Legenda: Starszy twierdzi, że na rysunku jest Eskimos, ryby suszące się na słońcu oraz igloo.
Być może przedszkole Bolka i Lolka jest tylko dla dzieci Starowieyskich, Eidrigeviciusów i innych Sasnali, kto ich tam wie?


„Tuż przed Dniem Dziecka Bolek z Lolkiem niechcący usłyszeli rozmowę pani z mamą. Obie panie zaplanowały dla dzieci dodatkową, słodką niespodziankę.”
- O Boże, znów się zacznie – jęknęła w duchu matka. „To która z mam podejmie się upiec ciasto na Dzień Babci?” „Potrzebne są trzy chętne mamusie, żeby uszyć stroje dla dzieci.” „Ooo, pani to chyba w tym roku jeszcze w nic się nie angażowała!”
Matka dobrze pamięta, jak zgłosiła się, że upiecze babeczki. Po czym okazało się, że będą połączone trzy grupy i babeczek powinno być koło setki…



„Kiedy wszyscy zebrali się na boisku, dzieci popisywały się przed rodzicami”
- Mamo, a czemu wszyscy panowie tak dziwnie wyglądają?
Dobre pytanie. Może dlatego, że na dom z takimi kolumnami nie da się uczciwie zapracować?




Miłej lektury!
Ilustrował Marian Cholerek.

"Bolek i Lolek w przedszkolu" Tekst: Marta Berowska. Ilustracje: Marian Cholerek. Wydawnictwo Dragon, wydanie I.

środa, 8 sierpnia 2012

Nudy na pudy czyli "Biała królowa" Philippa Gregory


Kiedyś, dawno, dawno temu (będzie jak obszył ze 20 lat:)) bardzo lubiłam książki historyczne.
Tak miałam.
Gdy inni czytali poważne i „topowe” pozycje, dzięki którym mogą teraz w swoich wpisach na blogach zamieszczać mądre wtręty typu: „pamiętam, że wspominał o tym już Joyce”, albo: „wydaje mi się, że podobny motyw przewijał się u Cortazara”, ja byłam lekko z tyłu, a już na pewno nie w tej epoce. Kiedy dostałam w prezencie „Jesień średniowiecza”, uważałam że niebiosa się przede mną rozstąpiły. Książki Pawła Jasienicy znałam na wyrywki. Roczniki „Mówią wieki” leżące u moich dziadków były doszczętnie zaczytane.
Cóż. Wszystko mija. Nieużywana wiedza zanika, niepodsycany płomień zainteresowań przygasa. Kiedy na pierwszym roku studiów (bynajmniej nie historycznych) zaliczyłam poprawkę z historii Polski, wiedziałam że coś się skończyło.
Jednakowoż stara miłość nie rdzewieje! Gdy zaczęłam widywać tu i ówdzie zachęcające recenzje książek pani Philippy Gregory, pomyślałam sobie: „spróbuję”. Anglia, wiek XV czy XVI – czemu nie (ach ten Henryk VIII i jego żony!). Wprawdzie zamierzałam zacząć od innej pozycji, ale po czterech miesiącach bezowocnego oczekiwania na nią w bibliotece wzięłam co było.
A wystarczyło pomyśleć czemu nie było chętnych…


Akcja książki „Biała królowa” rozgrywa się w latach 1464-1485 w Anglii. To okres Wojny Dwóch Róż (hurra, hurra, coś mi się przypomina) między Yorkami a Lancasterami (hurra po raz kolejny, wiem o co chodzi). Główną bohaterką jest Elżbieta Grey (po mężu) lub Woodville (z domu), jej rodzina oraz mąż – król Edward IV York (tu moja historyczna pewność siebie nieco osłabła. 20 lat to jednak kupa czasu). I dalej po kolei: na 473 stronach od spotkania młodych głównych bohaterów zakończonego wybuchem uczucia aż po schyłek ich życia (lub nawet śmierć jak w przypadku niektórych…). Od Yorków, Lancasterów, Tudorów, Burgundów i innych „-ów” roi się każda strona; imiona się powtarzają, numerowanie kolejnych Edwardów czy Ryszardów niewiele pomaga, a do tego kobiety naprzemiennie występują raz pod nazwiskami panieńskimi, raz pod „mężowskimi” – im więcej miały mężów, tym lepiej. Uff!
Pani Gregory jest przedstawiana wszędzie jako znakomita historyczka, a według notki wydawcy na okładce „cechą charakterystyczną jej pisarstwa jest wielka dbałość o szczegół, wynikająca z zamiłowania do historii i poczucia odpowiedzialności w pracy zarówno badacza, jak i pisarza”. No niewątpliwie. Tylko ja bym miała jedną prośbę: zdecydujmy się, czy piszemy powieść historyczną, przeładowaną szczegółami, z bogatą bibliografią pokazującą jak bardzo się napracowaliśmy, czy może chcemy stworzyć miłą, wciągającą książkę, która do tego przemyci do naszej pamięci parę historycznych faktów?
Trzeba naprawdę talentu, by porwać książką, której fabuła jest znana od początku do końca (bo przecież tak dokładnie ją oparliśmy na faktach!). Trzeba mieć to coś, by zaintrygować, pomimo że wiemy, iż główny bohater za chwilę umrze, a snuty właśnie plan – oś intrygi - legnie w gruzach. Według mnie autorce tego zabrakło; ok, dopuszczam też myśl, iż może jednak to ma (bo przecież nakłady jej książek skądś się chyba wzięły?), ale w tej książce zapomniała to ujawnić…
473 strony, z czego pierwsze 100 w miarę wciągnęło, potem kolejnych 200 ciągnęło się niemiłosiernie. Około strony 300 nastąpiło ożywienie, by w okolicy strony numer 400 zdechnąć. Nudy, rany, nudy! Czy ktoś może mi podać tlen?
I jeszcze jedno. Nudząc się przy lekturze, miałam czas, by myśleć o tym, co mi w niej nie pasuje. To, co opisałam wyżej jest ważne, owszem, ale najważniejsze jest co innego. Absolutny brak poczucia humoru. I nie chodzi tu o salwy śmiechu nad kolejnymi kartkami (to byłoby raczej ciężko przeprowadzić, zważywszy na ilość trupów), ale o błysk, mrugnięcie okiem do czytelnika, nadanie lekkości. Niby autorka próbuje, wprowadzając wątek czarów, magii i opowieści o bogince wody Meluzynie, ale to takie grubo ciosane, oj grubo.

Jaki z tego morał? Jak chcesz poczytać o Yorkach i żeby było trochę faktów, i trochę nie, i trochę śmiesznie, i trochę strasznie, sięgnij po Szekspira!
A pani Gregory już serdecznie dziękuję.

"Biała królowa" Philippa Gregory; Wydawnictwo "Książnica"

niedziela, 5 sierpnia 2012

Owoce i dzieci


Zamiast na niedzielny spacer ulicami miasta (ze szczególnym uwzględnieniem co najmniej 2-3 placów zabaw), zabraliśmy dzieci do pobliskiego lasu (a dokładniej rzecz biorąc, puszczy).


„Mamo, a co to te kulki na tych krzaczkach?” „To jagody, synu.” „Jagody????? To one rosną na takich krzaczkach????”
I to mówi dziecko lat 7, które przez ostatni rok uczestniczyło w szkole w dodatkowych zajęciach matematyczno-przyrodniczych, gdyż – jak stwierdziła jego wychowawczyni – „on jest taki szczególnie zainteresowany przyrodą!”
Chyba muszę zająć się edukacją u podstaw.
Bogu dzięki, kurę już w życiu widzieli na żywo. Krowę też.

***

„Mamo, czy jest w domu jakieś ciasto, bo bym zjadł?” - pyta Starszy w sobotni poranek.
Niestety, ciasta brak.
Matka, tknięta wyrzutami sumienia, czym prędzej przyodziewa się w fartuch kuchenny, zagniatając naprędce szarlotkę z papierówek.
Popołudniu, gdy ciasto prawie ostygło, matka mówi do Starszego: „synku, ukroję ci ciasta, które dla Ciebie upiekłam, chcesz?”
Starszy (niespiesznie): „Ale najpierw pokaż mi, jak to ciasto wygląda”
Matka (czując już nadciągającą katastrofę): pokazuje. (Nie jest to może cud sztuki cukierniczej, ale jest kształtne, złociste i pięknie pachnące).
Starszy (zdecydowanie): „eeee, nie, takiego to nie chcę”
Młodszy, odwracając od szarlotki głowę z wyraźnym wstrętem: „A masz murzynka?”

Burze, gromy, pioruny, płacz i zgrzytanie zębów.

PS. Po zakończeniu wyładowań Starszy ostatecznie zdecydował, że „no dobra, to zjem”.
PS.PS. Ciasto naprawdę pyszne. Szczerze polecam (po uprzednim rozważeniu, czy aby na pewno w danym momencie murzynek nie sprawdzi się lepiej …)

sobota, 4 sierpnia 2012

A na powitanie "Potęga sławy"


Najpierw jednak zacznę od czego innego.
Dojrzałam.
Po długim okresie podglądactwa połączonego z narastającym uczuciem zazdrości (patrz notka w moim profilu) postanowiłam spróbować.
Stąd blog.
Nie jestem multimedialna. Nie będzie tu fajerwerków, mega wypasionych postów z super dodatkami, linków do Facebooka (brr!) i innych takich. Będzie przaśnie, acz po mojemu.
Plan jest taki: ma być głównie o książkach, bo im dłużej żyję, tym bardziej jestem sfrustrowana, gdy nie pamiętam o czym była książka, którą kiedyś przecież czytałam i co właściwie sobie myślałam, kiedy ją czytałam. Poza tym zamierzam zmusić samą siebie do czytania, a tę metodę uznałam za dobrą. Jestem po długim okresie posuchy. Bardzo duża aktywność zawodowa plus bardzo małe dzieci w domu równa się brak czasu na lekturę. Skoro więc dzieci z bardzo małych zrobiły się tylko małe, czas wrócić do gry!

 Ale ma być też o chwilach. Tych chwilach, które frruu, ulatują, i już ich nie ma. Wydaje się nam, że będziemy je dobrze pamiętać, ale guzik, po paru latach okazuje się, że za nic na świecie nie możemy sobie  ich przypomnieć. Planuję przyszpilić niektóre z nich właśnie w tym miejscu.
Co z tego wyjdzie? Zobaczymy, sama jestem bardzo ciekawa..

A teraz do rzeczy, czyli: patrz tytuł posta.

Nie za bardzo miałam ochotę na lekturę tej książki (stała sobie od kilku lat cicho i grzecznie na półce w trzecim rządku, w najczarniejszym kącie), ale Stosikowe losowanie u Anny mnie zmusiło, więc nie było wyjścia.
Myślałam: „Helen Fielding? Ta od Bridget Jones? Nie, nie, ja już wyrosłam z takich lektur, a zresztą ileż można czytać książek na to samo kopyto?”
Ale jakoś poszło. Co więcej, wciągnęłam się. Co więcej, uroniłam łzę. Co więcej, uśmiechnęłam się niekiedy. Ale co najwięcej: nawet się trochę zamyśliłam lub – żeby być absolutnie stylową w wyrażaniu się - ta lektura skłoniła mnie do refleksji.
Bo jest tak: młodzi i piękni trzydziestoletni, ona i on, miłość i seks, telewizja i wielka sława, zdjęcia na pierwszych stronach gazet, toksyczny związek, pojawia się ten trzeci. Blee, no ileż można, zwłaszcza, że lekturę przerywa natrętna myśl, iż niektóre zdania gdzieś już się jakby czytało… (choć tak naprawdę to w tej książce, a nie w „Dziennikach Bridget Jones” były użyte po raz pierwszy; „Potęga sławy” jest podobno debiutem literackim autorki).
Ale jest też Afryka, głód, umierający ludzie, biedne dzieci, bezradne i nieumiejętne organizacje (z ONZ na czele) stworzone rzekomo po to, by pomagać i garstka ludzi, którzy próbują naprawdę pomóc na tyle, na ile potrafią (a nie mogą zbyt wiele). Hm, to też nie brzmi dobrze.
Jednak gdy wymieszać jedno z drugim, to zaskakująco okazuje się, że nie jest źle.
To nie jest proste czytadło, np. na lato. Gdyby pozostawić tylko pierwszy wątek, to niewątpliwie by nim było. Co więcej, byłoby to niewątpliwie proste i absolutnie niestrawne czytadło. Gdyby z kolei skupić się tylko na drugim, to z kolei szkoda byłoby czasu na tę akurat pozycję. Zamiast wymyślonych historii, lepiej poczytać jakieś reportaże opisujące to, co w Afryce dzieje się naprawdę.
Autorka zdecydowała się na wymieszanie tych dwóch wątków, czyniąc przy tym swoją książkę zdatną do czytania. Nie, żeby od razu trzeba było nerwowo przetrząsać biblioteki i aukcje internetowe w poszukiwaniu tej pozycji - co to, to nie, ale jeśli już nam wpadnie w ręce, to nie trzeba odkładać ze wstrętem!
Książka powstała podobno w 1994 roku (to już prawie 20 lat temu! Ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że kiedy myślę o czymś, co było – wydaje mi się – nie tak dawno, to okazuje się, że było to 20 lat temu. To nowa, straszna jakość w moim życiu…). Sądzę, że autorka opisała w niej mechanizmy, które – przynajmniej w Anglii – funkcjonowały już od pewnego czasu. A nie są to dobre mechanizmy. Kult mediów (wtedy jeszcze bez Internetu, ale TV i prasa brukowa i tak dawały radę), pustota sławnych, którzy zazwyczaj są znani z tego, że są znani, bezmyślność i egoizm bogatszej części świata. I co? I przez te 20 lat nic się nie zmieniło. Co więcej, jest jeszcze gorzej. O ile w 1994 obrazki z Afryki robiły jeszcze na kimkolwiek wrażenie, bo były nowością i rzadkością, o tyle teraz? O wybuchła bomba, klik, o, Iksiński rzucił żonę dla młodszej, klik, o, z głodu zmarło 1000 osób – nie przy kolacji, na Boga, klik. Teraz naszym bogatym i sławnym nie chciałoby się pewnie aż tak bardzo zaangażować w taką akcję pomocową, jak opisana w książce (nic nie zdradzam, na okładce mojego wydania w notce wydawniczej też to opisali!), bo nie podniosłoby im to oglądalności, czytelności czy jakiejkolwiek innej ości wpływającej na sprzedaż.  Ale co gorsza, pomimo że książka powstała tak dawno temu, to na świecie nic tak naprawdę się nie zmieniło. Głód w Afryce nadal jest bardzo poważnym problemem, ludzie dalej umierają. A bogaci i sławni dalej adoptują biedne afrykańskie sieroty i robią sobie wzruszające zdjęcia…
W zasadzie to nie wiem, co bardziej wpędziło mnie w taki nastrój – czy faktycznie książka, czy to że ostatnio dużo myślę o tym etapie życia, na którym jestem, próbując zrobić z jednej strony bilans, a z drugiej plan na przyszłość. Faktem jest jednak, że to po lekturze tej właśnie książki wreszcie zrobiłam coś, z czym bez sensu nosiłam się od dawna, zamiast po prostu to zrobić. Bo tak trzeba. Bo nie ma na co czekać. Bo jutro może być za późno. I za ten właśnie impuls „Potęga sławy” ma u mnie lepsze miejsce na półce J