niedziela, 29 września 2013

K. Drzewiecka "Piątka z Zakątka", czyli że odchudzanie nie zawsze wychodzi na dobre

Kiedy chodziłam do trzeciej klasy szkoły podstawowej, moją lekturą szkolną były „Dzieci z Bullerbyn”. W domu miałam żółte, pękate wydanie, liczące z pewnością grubo ponad dwieście stron.
Całość połknęłam w oka mgnieniu. I potem jeszcze raz. I jeszcze raz.

Kiedy do trzeciej klasy szkoły podstawowej chodziła moja młodsza siostra, „Dzieci z Bullerbyn” nadal były lekturą. I choć siostra darzyła czytanie znacznie mniejszą miłością niż ja, pochłonęła całą książkę w równie szybkim, o ile nie szybszym tempie. A potem znów. I znów. I znów.
(Na marginesie: nigdy jej nie wybaczę, że przez to rozpadła nasz żółty, pękaty egzemplarz!)

Kiedy do trzeciej klasy szkoły podstawowej dotarł Starszy, zatroszczono się o to, aby zanadto się nie zmęczył. „Dzieci z Bullerbyn”? Och nie, wezwijcie egzorcystę! Czy ktoś widział bowiem, żeby zmuszać maluchy (słowo-klucz!) do takiego czytelniczego wysiłku? To pomysł iście szatański!

„Piątka z Zakątka” to pozycja pozornie należąca do tej samej kategorii co „Dzieci z Bullerbyn”.
Pozornie, bowiem tak jak człowiek po zakończeniu diety jest kim innym, niż przed jej rozpoczęciem, tak samo i na książce każda dieta wywiera niezatarte piętno.


Fakt, „Piątka z Zakątka” schudła w sposób imponujący. Nie ma nawet jak wcisnąć tytułu na jej grzbiecie!
Ci jednak, którzy stosowali choćby – nie przymierzając - dietę Dukana, dobrze wiedzą, że skutki uboczne potrafią wyjść na jaw dopiero po długim czasie.

Krystyna Drzewiecka w swojej książce (będącej pierwszą z serii) wykorzystała lindgrenowski patent. Narratorem opowieści jest bowiem trzecioklasista, Krzyś Paszkowski (pokażcie mi trzecioklasistę, który powie o sobie: ”Krzyś”!), który opowiada o codziennym życiu swoim oraz czwórki pozostałych członków bandy (dwie dziewczynki, jeden chłopiec i jeden jamnik). Myliłby się jednak ten, kto uważałby iż tytułowy „Zakątek” to odpowiednik Bullerbyn, czyli – przekładając na język potoczny – zabitej dechami dziury, w której pozornie nie dzieje się nic interesującego, a jednak dzieje się bardzo wiele. Zakątek to bowiem nazwa ulicy na warszawskim Żoliborzu, toteż i perypetie głównych bohaterów są raczej wielkomiejskie.

Kiedy czytałam „Dzieci z Bullerbyn”, a było to ledwie dwa lata temu (tak, zaatakowałam nimi Starszego, gdy miał ledwie sześć lat, więc jeśli ciągle nie ma egzorcysty, to pokropcie mnie chociaż wodą święconą!), nie miałam problemów z wyobrażeniem sobie, że narratorka ma siedem lat. Kiedy natomiast czytałam „Piątkę z Zakątka”, co chwilę łapałam się na tym, że zastanawiam się, czy czytam opowieść dziewięciolatka, czy może raczej czterdziestolatka ubranego w krótkie spodenki. Pozornie bowiem historii nic nie dolega, autorka stara się wczuć w sposób myślenia dziecka, jednak co jakiś czas pojawia się zgrzyt.
Kiedy bowiem Krzyś opowiadał mamie o „blebuśnym” dniu, nie miałam wątpliwości, że to słowo nigdy nie zagościło w ustach żadnego dziewięciolatka.
Z kolei, gdy w trzecim rozdziale pojawił się wątek komunii i występującego w formie prezentu roweru górskiego, zastanawiałam się czy jednak nie lepiej byłoby poczytać o życiu w szwedzkiej zagrodzie kilkadziesiąt lat temu. Wówczas przynajmniej nikt nie dziwiłby się brakiem tabletu i konsoli.

Wreszcie najważniejsze. Opowieści z Bullerbyn dotyczyły po prostu życia. Życia, w którym dzieci, owszem chodziły do szkoły, ucząc się różnych rzeczy, jednak najciekawiej spędzały czas poza nią. Kiedy rozmawiam z moim, jak najbardziej dwudziestopierwszowiecznym Starszym, odnoszę wrażenie, że – choć twierdzi, że szkoła nie jest zła – to tak samo jak Lisa, Lasse, Bosse i pozostała trójka dzieci z Bullerbyn uważa, że prawdziwe życie zaczyna się dopiero po opuszczeniu szkolnych progów. 
Tymczasem większość myśli Krzysia z Zakątka krąży wokół szkoły i tego, co tam się działo. Nawet bowiem, gdy jest w domu, często nawiązuje do tego, co też powiedziała „Pani”. Jak łatwo się domyślić, przy okazji naucza czytelników. A to o Powstaniu Warszawskim (w wersji martyrologiczno-patriotycznej), a to o pięciu sławnych Polakach (trzy, cztery, kto zgadnie, którzy to?). Z uwagi jednak na objętość książki oraz długość rozdziałów (przeciętnie dwie, trzy strony, w tym ilustracje) nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zamiast podręcznika czytam średniej jakości bryk.

Oczywiście, książka ma też zalety. Jest bowiem w zasadzie dowcipna – Starszy przynajmniej kilka razy głośno chichotał, a kilka scen (bynajmniej nie tych dotyczących szkoły i faktów historycznych) mocno utkwiło mu w pamięci.
Dość sympatyczne są też ilustracje – trochę w stylu Mikołajka, a trochę zbliżone do kreski jednego z moich ulubionych ilustratorów, Gwidona Miklaszewskiego.

Odkąd jednak w piątkowej „Gazecie Wyborczej”, w artykule poświęconym „Przekrojowi” przeczytałam cytat z Mariana Eile, który miał powiedzieć: „Dobre pismo robi się przeciwko czytelnikom, o stopień wyższe niż czytelnicy. Oni się powoli podciągają i kochają swój tygodnik”, nie mogę się oprzeć chęci dokonania parafrazy.
Bo dobrą książkę dla dzieci też robi się o stopień wyższą niż one. One naprawdę się podciągną i taką książkę będą kochać aż do starości.
I nie chcę być złym prorokiem, ale mam wrażenie, że jeśli mój syn będzie swoim dzieciom podsuwał jakieś książki, to nie będzie to „Piątka z Zakątka”, o której wówczas słuch już całkiem zaginie, lecz „Dzieci z Bullerbyn”.

Krystyna Drzewiecka „Piątka z Zakątka”, ilustracje Piotr Zwierzchowski. Wydawnictwo JustLuk, Warszawa 2009. 

środa, 25 września 2013

J. Irving "Świat według Garpa", czyli o czytaniu, które boli

Zdarzają się książki, które uważam za dobre, ale do których nie chcę wracać.
Niektóre są grube, inne cienkie; część z nich czyta się szybko, pozostałe zaś w pocie i znoju.

Są też dobre filmy, których nie byłam w stanie obejrzeć w całości, gdy oglądałam je po raz pierwszy i stanowczo wykluczam możliwość jakiejkolwiek powtórki.

Mimo takiego podobieństwa sytuacji, okazuje się, że o ile nie mam problemu z tym, by wyjść z kina w trakcie źle na mnie działającego seansu, o tyle wpływające na mnie w taki sam sposób książki zawsze czytam do końca. Dlaczego?

Pewnie z tego samego powodu, dla którego książki czytała Jill Sloper, formalnie zatrudniona przez wydawcę Garpa, Johna Wolfa, jako sprzątaczka, faktycznie jednak pełniąca rolę najważniejszego w całym wydawnictwie krytyka literackiego.

Dlaczego przeczytałaś tę książkę? – pyta Jill zdumiony John Wolf, ta zaś odpowiada:
„- Rany – Jillsy jakby się litowała nad Johnem Wolfem, że jest tak beznadziejnie głupi. – Czasami to się zastanawiam, czy pan zna te książki, które pan wydaje – potrząsnęła głową. – A czasami myślę sobie, dlaczego to pan wydaje książki, a ja myję klozety. Tyle, że już wolę szorować klozety, niż czytać te pana książki. Rany, rany.
- Ale skoro ci się ta książka tak nie podobała, to po co ją w ogóle czytałaś, Jillsy?
- Po co – po to, po co czytam inne: żeby się dowiedzieć, co dalej.
     John Wolf patrzył na nią w osłupieniu.
- Prawie we wszystkich książkach nic się nie dzieje – powiedziała Jillsy. Rany, panu mam to mówić? A w innych to się po prostu wie, co będzie dalej, więc też ich nie trzeba czytać. Ale ta książka, ta książka jest taka stuknięta, że człowiek wie, że coś się stanie, ale ni diabła nie może zgadnąć co. Człowiek sam musi być stuknięty, żeby się domyślił, co dalej – zakończyła Jillsy.
- Aha, to znaczy, że ją przeczytałaś, żeby się tego dowiedzieć, tak? – zapytał Wolf.
- No, a jaki może być inny powód do przeczytania książki?


Chylę czoła przed mądrością Jill Sloper, gdyż nie potrafiłabym lepiej niż ona wytłumaczyć, dlaczego dobrnęłam do końca „Świata według Garpa”.
Książki, która początkowo ciekawiła mnie jako historia o – wydawało mi się – mocno ekscentrycznej kobiecie, która przez całe życie dobrze wie, czego chce i tego się trzyma. W miarę lektury zaczęło mi się jednak wydawać, że nacisk został położony raczej na problemy, jakie rodzą się w relacji matki z synem. Wkrótce po raz kolejny zmieniłam zdanie i doszłam do wniosku, że jest to przede wszystkim opowieść o pisarzu i o tym, czym jest pisanie, zwłaszcza we współczesnym świecie.
Potem zaś zaczęły rodzić się demony i mniej więcej w połowie okazało się, że przeczytanie każdej kolejnej strony przychodzi mi z coraz większym trudem.

[Garp] „poszedł do pokoju Walta i z kolei przyglądał się małemu. Napawał się tak bliskim widokiem dziecka. Położył się koło niego czując jego świeży oddech; przypomniał sobie moment, w którym oddech śpiącego Duncana stał się po dorosłemu nieświeży. Było to dla Garpa nieprzyjemne przeżycie, kiedy wkrótce potem, jak Duncan skończył pięć lat, stwierdził, że jego oddech podczas snu jest jakiś zakisły, a nawet z lekka cuchnący. Jak gdyby już się w nim rozpoczął proces rozkładu, powolnego umierania. Wtedy po raz pierwszy zdał sobie sprawę ze śmiertelności swojego syna.

Kompletnie nie pamiętam, co sobie myślałam, kiedy czytałam tę książkę po raz pierwszy. Było to lata świetlne temu, miałam wtedy kilkanaście lat i – jak sądzę teraz – nie miałam pojęcia o co chodzi w tym życiu. Teraz pewnie też ze stanem mojej życiowej świadomości mogłoby być lepiej, ale przynajmniej znacznie się podszkoliłam. Jestem też aktualnie o parę lat starsza niż Garp, a jego życiorysem i przeżyciami można by wszak obdzielić co najmniej kilku ludzi.

Historia życia Garpa jest bardzo prawdziwa, choć też i przerysowana. Jest w niej miejsce na różnoraką miłość, sporo seksu, jeszcze więcej książek, szereg namiętności i pasji, zaś najwięcej chyba śmierci.
Przeczytałam ją do końca, bo chciałam dowiedzieć się, co będzie dalej. Mam nadzieję, że długo tego nie zapomnę i nie przyjdzie mi do głowy, by przeczytać ją ponownie. 

John Irving „Świat według Garpa”, przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz. Czytelnik, Warszawa 1994.

niedziela, 22 września 2013

W. Witkowski "Burzliwe dzieje pirata Rabarbara", czyli o tle, które czasem bywa pierwszoplanowe

Kiedy jest się chłopcem w wieku powyżej trzech lat, zaczyna się odczuwać pęd ku przygodzie. (Nigdy nie byłam chłopcem w takim wieku, jednak wydaje mi się, że wiem jak to jest).
Kiedy jest się chłopcem w wieku powyżej czterech lat i ma się starszego brata, ważnym elementem życia staje się właściwe uzbrojenie. (Nigdy nie byłam chłopcem w takim wieku i nie miałam starszego brata, ale jako matka dwóch męskich egzemplarzy dobrze wiem jak to jest).
Kiedy chce się być prawdziwym mężczyzną, to nawet gdy jest się kobietą, trzeba trzymać się jednego: własnego zdania.


Pirat Rabarbar przeskoczył, zdaje się, wiek trzech i czterech lat oraz nigdy nie miał starszego brata, dlatego dwie pierwsze prawdy objawiły mu się dopiero później, w wieku – zdaniem niektórych, w tym moich dzieci – podeszłym. Prawda trzecia niewątpliwie jednak była mu znana już od kołyski.

Nie wiem, co mnie w rabarbarowej historii ujęło bardziej: Rabarbar jako taki, czy jego Lutczynowe wyobrażenie.
Wiem natomiast, co ujęło moich synów: dowcip, akcja oraz niekonwencjonalne metody walki.

Rabarbar jest bowiem piratem nietypowym, który najbardziej na świecie lubi grochówkę i długi – co najmniej trzydniowy – sen. Ceni sobie nadto życie rodzinne oraz to, by odpowiednie dać rzeczy słowo, a jeśli się nie da, to przynajmniej by nadawane statkom nazwy nie przynosiły wstydu tym, którzy na nich pływają.
W zasadzie to mu się nie dziwię. Gdybym była marynarzem i pływała na fregacie noszącej poetycką nazwę „Pierś łabędzia”, też nie byłabym zadowolona, gdyby z dnia na dzień okazało się, że w książeczce żeglarskiej wpisano mi „Kaczy kuper”.

Choć Wojciech Witkowski wydał swoją książkę po raz pierwszy w roku 1979, gdy już od paru lat byłam na świecie, a do tego podobno była ona czytana w radiu oraz doczekała się adaptacji telewizyjnej, jako dziecko nie miałam pojęcia o jej istnieniu. Nie zamierzam jednak narzekać, bowiem czytając ją teraz świeżym okiem, mogłam w pełni dostrzec mądrość pirackiej małżonki, Barbary.

Barbara bowiem, niczym Rumcajsowa Hanka (moim zdaniem wszelkie analogie i skojarzenia w pełni uprawnione), jest niby szarą żoną swojego barwnego męża, jednak gdy dobrze się przyjrzeć, okazuje się, że w rzeczywistości ani na chwilę nie wypuszcza z rąk pilota od kolorów.
Są kobiety, które rodzą się z taką umiejętnością; inne muszą ją, niestety, żmudnie i w pocie czoła wypracowywać. Dlatego też, jako że moja mordęga trwa już naście lat, z zaciekawieniem podglądałam Barbarę.

Barbarę, która czeka cierpliwie na swojego męża-marynarza, nie nudząc się podczas jego nieobecności ani trochę.
Barbarę, która wita Rabarbara zawsze tak samo entuzjastycznie, mając na ogniu słusznych rozmiarów gar pełen grochówki, po czym - w odpowiednim momencie i we właściwy sposób - potrafi przypomnieć mężowi jaka jest jego rola w ich wspólnym życiu.

„- A tu mam dla ciebie perłę – zakończył i podał perłę żonie. Barbara miała już ich cały długachny sznur, ledwo mogła udźwignąć, ale ucieszyła się i zaraz nawlokła nową perłę. Potem przejrzała się w lusterku.
- Dziękuję ci, Rabarbareńku – powiedziała i ucałowała żeglarza, aż znowu się spocił.
Schowała perły. Popatrzyła na męża, na pusty garnek i rzekła:
- A gdzie twój kuferek? A gdzie talar zapłaty za rejs? A co ty w ogóle masz zamiar robić? Jak nie będziesz miał zajęcia, to z nudów zjesz przez tydzień wszystek groch.

Barbarę, która urodziwszy Rabarbarowi syna Krztynka, dobrze wie, że przyjdzie moment, w którym pójdzie on w ślady ojca, jednak jak tylko może stara się go odwlec.

Synek Krztynek (…) przy kolacji odsunął swój talerz z kaszką manną na mleku i sięgnął łyżką do grochówki taty.
- Zuch! – ucieszył się Rabarbar.
- Nieszczęście! – jęknęła Barbara.
- Jakie tam nieszczęście? Posmakował chłopak morza, to musi i pirackiej grochówki.
- Takie małe dziecko nie może jeść grochówki – upierała się Barbara.
- Nie jestem małe dziecko. I też będę piratem – wtrącił Krztynek.
- Na razie jesteś moim synkiem Krztynkiem – rozgniewała się Barbara. – I będziesz pił mleko – dodała, stawiając przed synem kubek.”

Barbarę, która wie, że gwarantem udanego małżeństwa jest dbanie o ład i porządek.

Rabarbar poszedł na szkuner i postawił wszystkie żagle w kwiatki. (…) A kiedy Barbara, trzymając oburącz wielki garnek, wskoczyła na pokład, Rabarbar podniósł kotwicę.(…)
- Dobry okręt zbudowałeś – pochwaliła Barbara.
- Dobrą grochówkę ugotowałaś. Jej zapach łaskocze mnie aż w samym środku brzucha. Może byśmy tak coś przekąsili? – nieśmiało zaproponował Rabarbar.
- Nie, najpierw muszę zrobić porządek – żona na to. – Popatrz, jakie te fale mają potargane grzywy!
I Barbara wyjęła z włosów grzebień, i każdej mijanej fali czesała grzywę na grzywkę.”

Barbarę, która jest stuprocentową kobietą, ani na chwilę nie wątpiącą we własną wartość i mądrość.

- Ojej, Barbaro – powiedział pirat, gdy wrócił do domu obładowany workami z tytoniem – nie wiedziałem, że można wygrywać wojny bez amunicji.
- Też mi nowość! – odpowiedziała. – Ja zawsze wygrywam bez jednego wystrzału. Nie zauważyłeś? – I bardzo z siebie zadowolona usiadła na skrzyni, w której schowała talara.”


I tak się tylko zastanawiam, czy przy moim charakterze wrednej teściowej to dobrze, że od młodych lat oswajam synów z tym, co ich czeka w przyszłości, gdy już znajdą swoje Barbary?
I czy dwie kolejne części przeczytać im, czy raczej tylko sobie.

Wojciech Witkowski „Burzliwe dzieje pirata Rabarbara”. Ilustrował Edward Lutczyn. Wydawnictwo Bis, Warszawa 2011. 

wtorek, 17 września 2013

R.A.Ziemkiewicz "Ognie na skałach", czyli o tym, że krzesanie ognia to trudna sztuka

W czasach, w których zaczynałam moją przygodę z fantastyką, przodującymi jej wydawcami w Polsce byli Prószyński i Supernowa. Miałam wtedy mnóstwo czasu, toteż czytałam znaczną część tego, co wydawali, a że byłam młodsza i mniej krytyczna niż teraz, podobało mi się niemal wszystko.
Były to także te czasy, kiedy nazwiska kolejnych autorów kojarzyły mi się wyłącznie z ich książkami; nie kierowałam się żadnymi uprzedzeniami, co – choć staram się tego nie robić – teraz niekiedy mi się zdarza.
Zastanawiam się, jak obecnie odebrałabym wydawane wtedy przez Supernową wczesne powieści Marcina Wolskiego i Rafała Ziemkiewicza. W owych czasach bowiem bardzo mi się podobały, zwłaszcza zaś „Agent dołu” (Wolskiego) i „Pieprzony los kataryniarza” (Ziemkiewicza).

Cóż, sporo się zmieniło. O ile Wolskiego przestałam czytać, gdyż doszłam do wniosku, że powoli i nieuchronnie popada w coraz większą grafomanię, o tyle Ziemkiewicz zaczął mnie irytować sobą, co rzutowało na mój odbiór jego książek.
Nie mam więc pojęcia w jaki sposób i dlaczego weszłam w posiadanie „Ogni na skałach” jego autorstwa, ale mam wrażenie, że gdyby nie stosikowe losowanie, raczej do tej pory tkwiłyby gdzieś w kącie.
I nie uważam, abym miała wówczas czego żałować.


Mdła. Taki przymiotnik nasuwa mi się jako najlepiej charakteryzujący tę lekturę.
W opowieści tkwił potencjał (choć przed jej napisaniem trzeba było odpowiedzieć na pytanie, jak ją poprowadzić, by nie popaść we wtórność), można było liczyć także na rzesze czytelników złaknionych pojawienia się w polskiej literaturze godnego następcy Wiedźmina (mniej więcej w tym samym czasie Jarosław Grzędowicz powołał do życia też Vuko Drakkainena), słowem: sukces murowany.
Pewnie dlatego na okładce pierwszego wydania, i to nie dodruku, wydawca napisał optymistycznie: „BESTSELLER”.
Hm. Jeśli do setek, o ile nie tysięcy wykupujących książkę czytelników zaliczyć i takich jak ja, można powiedzieć, że się udało. Pytanie tylko, czy o taki właśnie sukces chodziło.

Początkowo idzie nieźle. Pojawia się główny bohater, odpowiednio tajemniczy i waleczny Żegost, który „bywał jako zaciężnik i ochotnik w bitwach” (oj!), gustuje raczej w winie niż piwie (dobra nasza!), jest szybki i zwinny, a do tego obdarzony znakomitym instynktem. Już w pierwszym rozdziale padają też pierwsze trupy, pojawia się i mroczna tajemnica, i ukłon w stronę tych, którzy oczekują, że będzie o miłości. Po czym wszystko zdycha.
O ile dość dobrze pamiętam to, co działo się w pierwszym rozdziale (książkę czytałam niecałe dwa miesiące temu), o tyle zawartość wszystkich kolejnych (może poza ostatnim) pogrążyła się w mrokach mojej niepamięci. To chyba niedobrze, zważywszy na fakt, że może i mam sklerozę, ale jeszcze nie aż tak galopującą.
W środku zaś niby się dzieje – jest wyprawa, są dalsze trupy, pojawia się Ona, w grę ewidentnie wchodzi też magia, zaś nasz bohater co i rusz wymyka się śmierci; brakuje jednak napięcia, przez co czytelnikowi ciężko wykrzesać z siebie zainteresowanie lekturą. Być może dlatego, że w zasadzie połowie książki wie już jak mniej więcej historia się zakończy oraz jak potoczą się losy poszczególnych postaci.

Na okładce książki (nie mogłam się powstrzymać, czytanie blurbów to chyba uzależnienie) wydawca zamieścił opinię m.in. Jacka Dukaja, jakoby miała to być „fantasy dla wyrastających z fantasy”, odbijająca „w konwencji baśni (…) prawdy psychologii”.
Niewykluczone więc, że wszystko to moja wina, że ciągle jeszcze nie dorosłam i w świecie fantasy zachowuję się niczym przedszkolak. Jeśli jednak tak, to poproszę panią, by codziennie czytała mi „Ognie na skałach” podczas leżakowania. Dobranoc.

Rafał A. Ziemkiewicz „Ognie na skałach”, ilustracje Dominik Broniek. Fabryka Słów, Lublin 2005. 

sobota, 14 września 2013

M. Strzałkowska "D jak dinozaur", czyli o dzieciach i dentystach



Dość dawno temu, w pewien poranek
dreptał po dróżce dinozaur Danek.
Dokąd tak dreptał? Dreptał do Dąbków,
bo w Dąbkach mieszkał doktor od ząbków.




Od pewnego czasu mam przeczucie, że w najbliższej przyszłości kolejki do doktorów od ząbków będą wiły się kilometrami. Nie tylko w Dąbkach.

Tak jak kiedyś znakiem rozpoznawczym człowieka zza naszej wschodniej granicy był garnitur złotych zębów, tak już teraz znakiem rozpoznawczym polskiej dziatwy jest szereg tkwiących w jamie ustnej czarnych pieńków.

Gdy od kilku dni słucham rodziców dzieci w wieku przedszkolnym, lamentujących nad tym, że oto ich trzy, cztero i pięciolatkom odbiera się niepowtarzalną szansę rozwoju poprzez uniemożliwianie organizowania w przedszkolach nauki angielskiego, karate czy tańca towarzyskiego, po głowie tłucze mi się natrętnie tylko jedno pytanie: „a zęby dziś dzieciom umyliście?!”

Kiedy, będąc kilka dni temu na zebraniu w przedszkolu u Młodszego, wysłuchiwałam piętnastominutowej przemowy pani dyrektor o tym dlaczego dzieci w przedszkolu nie powinny myć zębów (w skrócie: „bo to zabiera tyle czasu, że nie zdążymy zrealizować programu”), nie zgrzytałam zębami tylko dlatego, że dentysta mi zabronił.



„- Długo pan doktor dyndał na daszku?
- Rano mnie wsadził tam drab z Damaszku!
- To istny diabeł! Drwił ze mnie, dręczył,
dokuczał, darł się, dogryzał, męczył!
- Ale dlaczego był taki srogi?
- Bo, według niego, jestem za drogi…


Ach, ileż to ja się już nasłuchałam opowieści matek dzieci o spróchniałych zębach, nawet nie podejrzewających, że mentalnie niczym się nie różnią od wspomnianego wyżej draba z Damaszku!
Że to genetyczne, że nie ma sensu leczyć teraz, bo to tak drogo wychodzi, a przecież i tak zaraz te zęby wypadną.

Naszemu dentyście co roku jeden z producentów past do zębów sponsoruje akcję bezpłatnych przeglądów u kilkulatków. W grę wchodzi także rozdawanie uczestnikom gratisowych past i szczoteczek do zębów, połączone z nauką prawidłowego mycia zębów. Z roku na rok, mimo intensywnej reklamy, zainteresowanie jest jednak coraz mniejsze. Jednocześnie z roku na rok wzrasta liczba dzieci przyprowadzanych do niego w dramatycznym, gdy o uzębienie idzie, stanie. Dodam jeszcze, że po obejrzeniu zębów Młodszego (4,5 roku i ani kawałka próchnicy) pan dentysta długo milczał, po czym wyznał, że ostatni raz takie zęby u dziecka w takim wieku widział około dwóch lat temu.



Odtąd za darmo w co drugi wtorek
rodzinkę Danka leczył doktorek.
A dinozaury drżały z uciechy
i rozdawały lśniące uśmiechy.




Niestety, obawiam się że na lśniące uśmiechy dla niektórych może być już za późno. Może jednak, gdyby zorganizować akcję „Cała Polska myje zęby dzieciom”, udałoby się uratować chociaż te maluchy, które właśnie się urodziły?

Małgorzata Strzałkowska "D jak dinozaur", ilustracje Beata Batorska. Hachette Livre Polska, Warszawa 2007. 

wtorek, 10 września 2013

M. Musierowicz "Czarna polewka", "Sprężyna", "McDusia", czyli o nieuchronności kolejnych odcinków

Czasami zdarza się coś, co sprawia, że dostrzegamy rzeczy, których nie widzimy na co dzień, gdyż są zbyt oczywiste.
Że dzieci rosną i nie są już małymi, niesamodzielnymi stworkami, którym możemy narzucać swoje pomysły, lecz całkiem odrębnymi bytami, z własnym zdaniem i własnym życiem.
Że my się starzejemy i niekoniecznie możemy robić to wszystko, co robiliśmy kiedyś, bo albo nie wypada, albo za bardzo strzyka nam tu i ówdzie.
Że ci, którzy byli od zawsze obok nas, od tak dawna, że przestaliśmy doceniać ich obecność, któregoś dnia po prostu odeszli i już nigdy nie wrócą.


Trzy ostatnie jak dotąd tomy „Jeżycjady” wzięłam ze sobą na wakacje, uznając że znakomicie sprawdzą się w pierwszych dniach urlopu, gdy potrzebuję przede wszystkim miło spędzić czas, nie zastanawiając się zbytnio nad każdym przeczytanym słowem. W tej roli sprawdziły się znakomicie, choć jak się okazało dopiero teraz, jest w nich i sporo do zastanawiania.




„Czarna polewka” to opowieść o uczuciowych perypetiach najmłodszego jak na razie pokolenia Borejków – dzieci Gabrysi: Róży i Laury Pyziak, ale też i ich brata, Ignacego Grzegorza Stryby. Tytuł zwiastuje, że droga ku "żyli długo i szczęśliwie" będzie wyboista, zwłaszcza że w tym odcinku kucharzem – mającym w menu wyłącznie zupę dla niechcianych absztyfikantów – jest wyjątkowo jak na siebie stanowczy nestor rodu, Ignacy Borejko.






Rolę tytułowej „Sprężyny” z osiemnastej części serii wzięła natomiast na siebie córka Idy Borejko, dziewięcioletnia już Łucja Pałys. Faszerowana – jak wszyscy w tej rodzinie – łaciną, postanawia zostać prawdziwym „spiritus movens”, czyli w tłumaczeniu jej dziadka – sprężyną wydarzeń. Niezależnie od niej na podobny pomysł wpada też i sam dziadek, Ignacy Borejko, odkrywający w sobie powołanie do nowej roli życiowej - swata. W centrum zdarzeń ponownie znajdzie się też Laura Pyziak, choć w dość dobitny sposób przypomni o sobie również jej matka, Gabrysia.




Wreszcie „McDusia”, czyli pałająca niezdrową miłością do wysokokalorycznych potraw córka Kreski i prawnuczka profesora Dmuchawca, Magda. Przez dziesięć ostatnich dni roku 2009, kiedy to rozgrywa się akcja książki, przyjrzymy się między innymi przygotowaniom do ślubu Laury, gościnnym występom mojego ulubionego bohatera, Bernarda Żeromskiego oraz będziemy mogli uczestniczyć w duchowej przemianie Ignacego Grzegorza Stryby z lelosia i miągwy w prawie prawdziwego mężczyznę.
Tyle niezdradzającego niczego istotnego streszczenia, dalej będę jednak trochę spojlerować.

Dla mnie – a jak wynika z rozmów z moimi koleżankami, które tak jak ja wzrastały z kolejnymi tomami „Jeżycjady”, nie tylko dla mnie – najważniejszy w tej książce okazał się być wątek profesora Dmuchawca. Postaci, która nigdy nie była pierwszoplanową, a mimo to od pierwszej części stanowiła ważny element całego cyklu. Profesor jest już bardzo schorowany i po prostu stary, oczywiste jest więc to, że nie będzie żył wiecznie. Można jednak wiedzieć, że coś nastąpi i mimo to być tym zaskoczonym, a przede wszystkim zasmuconym.
McDusia w zasadzie nie znała swojego pradziadka (jak z typową dla siebie złośliwością zauważyła Ida Borejko: „częściej niż pradziadek widywał cię McDonald’s luba McDusiu”), a nawet wtedy, kiedy u niego przez jakiś mieszkała, nie umiała "złapać z nim kontaktu". Jest bardzo młodą osóbką, która nie żywi sentymentów, patrzy w przyszłość, nie zaś w przeszłość.

Można zarzucać tej części – podobnie zresztą, jak i poprzednim – że jest sentymentalna i oderwana od rzeczywistości. Że autorka przedobrzyła, że ileż można i że to już nie to samo, co pierwsze tomy, nie ta atmosfera, nie ci bohaterowie.
Tak, to zdecydowanie nie jest to samo. Wszystko się zmienia, my też i nasz świat, otaczający nas ludzie również, czy tego chcemy, czy nie. Nie mam pojęcia, jak odbierają tę książkę osoby, które przeczytały tylko kilka ostatnich przypadkowych części „Jeżycjady” i które są raczej w wieku Laury czy Józia Pałysa, niż którejś z córek Mili i Ignacego. Być może jednak faktycznie, bliższa będzie im mcdusina skłonność do frytek, niż moja do sentymentów.

Niewykluczone więc, że dla osób młodszych ta książka będzie o czymś innym niż dla mnie. A czuję to zwłaszcza dziś, kiedy musiałam pożegnać kogoś, kto był w moim życiu od bardzo dawna i o kim od pewnego czasu dobrze wiedziałam, że wkrótce umrze. Mimo braku zaskoczenia sytuacją, odczuwam podobny smutek jak ci, którzy w książce żegnali profesora Dmuchawca. 
Tak samo jak oni wiem też, że ślad który zostaje po tych, którzy odeszli, nie jest widoczny dla wszystkich. A nawet tym, którzy go widzą, będzie się coraz bardziej zacierał, przysłaniany stopniowo przez szereg nowych zdarzeń, nowych postaci.
Dlatego, tak samo jak w życiu, trochę boję się następnego odcinka.

Małgorzata Musierowicz „Czarna polewka”, „Sprężyna”, „McDusia”. Wydawnictwo Akapit Press. 

piątek, 6 września 2013

M. Szczygielski "Poczet królowych polskich", czyli wybierz, co zechcesz

Myśląc od pewnego czasu o tym, co i jak napiszę o tej książce, nie mogłam się zdecydować czy pójść w erudycję, rozrywkę, czy może perwersję.


Bo oto mogłam skupić się na tym, że autor, zanim napisał swoje przerażająco opasłe dzieło, musiał wykonać niemal mrówczą pracę, starając się odtworzyć warszawsko-lwowski świat lat dwudziestych i trzydziestych minionego wieku. Ta powieść bowiem, a zwłaszcza jej ostatnia część – klucz, to istne kompendium wiedzy o świecie przedwojennego polskiego kina czy rewii oraz jego gwiazdach. Każdy, kto choć raz dał się oczarować Stanisławowi Janickiemu i cyklowi „W starym kinie”, poczuje w czasie lektury chęć, by obejrzeć któryś z przedwojennych polskich filmów, a najchętniej wszystkie naraz. 

Bez problemu mogłam także napisać post z myślą o tych, dla których ulubioną rozrywką bywa oglądanie współczesnych produkcji telewizyjnych.
Dla wielbicieli południowoamerykańskich telenowel Szczygielski przygotował bowiem zachwycający seans, w którym występują zarówno małżeńskie pary, jak i podstępni, acz fascynujący kochankowie, spokojne życie i krwawe zbrodnie, porządni obywatele oraz zdeprawowane typy.
Z kolei zwolenników filmów kostiumowych autor uhonorował, lokując akcję powieści w stylowych dekoracjach, nie zapominając jednocześnie o tak niezbędnych rekwizytach jak pióra, brokat czy perhydrol.
Wreszcie, wziął pod uwagę także i wielbicieli polskich seriali "z życia wziętych", tworząc dla nich historię o około trzydziestoletniej, pracującej w korporacji singielce, skonfliktowanej z matką, za to zaprzyjaźnionej z gejem.
Że klisze? Owszem, ale najwyraźniej zaczarowane, bowiem łyka się je niemal bez zażenowania.

Statystycznie stosunkowo najlepiej rokował post uwypuklający przede wszystkim „momenty”. Tradycyjne i uświęcone związki w powieści występują bowiem nader rzadko, w odróżnieniu od tych opartych o nietypowe upodobania seksualne. Że będzie wątek gejowski, to oczywiste – dostaniemy go, wedle życzenia, w lwowskim kostiumie z lat dwudziestych XX wieku lub bez niego. Oprócz tego poruszona została też kwestia transseksualizmu i emancypacji seksualnej kobiet, przejawiającej się, hm, w niemal samowystarczalności przy zapłodnieniu.
Bez dwóch zdań, czytelnicy co bardziej wstydliwi, ale też i ci popędliwi przed lekturą powinni przygotować sobie zapas lodowych kostek, którymi będą mogli schładzać pałające rumieńcami policzki.

Wszystkie te koncepcje zdały się jednak psu na budę, gdyż – z takich czy innych powodów - dzisiaj myślę o tej książce przede wszystkim jako o powieści o śmierci. Odchodzeniu, przemijaniu, choć z wiarą w to, że nie definitywnym, gdyż nawet jeśli tam nie będzie niczego, to może ktoś przechowa nas w swojej pamięci.

Śmierć stanowi klamrę spinającą całość opowiedzianej przez autora historii; od niej wszystko się zaczyna, ale i na niej kończy. Czy kończy naprawdę? Chyba nie, choć niewątpliwie zamyka szereg rozdziałów.
Śmierci u Szczygielskiego jest wiele, tak jak w życiu. Przytrafia się młodym i starym, bywa nagła lub spodziewana, kłopotliwa albo przynosząca niespodziewane korzyści.
Umierają i odchodzą też światy. Ten naszych babć, dziadków nieuchronnie przesuwa się w stronę niebytu, a zastępująca go rzeczywistość ma z nim niewiele wspólnego. Ilu z nas jest jak książkowa Magda Król, wnuczka nie rozumiejąca niemal żadnej z rzeczy, które dla jej babki były oczywiste?
Co ona by zrobiła, gdyby nagle znalazła się w tamtych okolicznościach, w tamtym czasie i sytuacji? Nie jest nauczona strachu. Przepadłaby albo schowała się w mysiej dziurze. Poddałaby się nakazowi instynktu samozachowawczego, myślałaby tylko o sobie”.
Czy możemy to w ogóle zrozumieć? A jeśli nawet tak, to po co?

Ina Benita (źródło zdjęcia)

Ina Benita odeszła dawno temu i wydawało się, z uwagi na zapomnienie, w które popadła, że na zawsze. Marcin Szczygielski wskrzesił jednak jej postać, dając jej drugie, całkiem nowe życie. Po co?
Może dla rozrywki, gdyż przy tej książce można naprawdę przyjemnie spędzić co najmniej kilka godzin.
Może dla siebie, żeby dać upust fascynacji tą postacią.
A może też i dla innych, po to żeby zrobili z tą historią, co zechcą.

Marcin Szczygielski „Poczet królowych polskich”. Instytut Wydawniczy Latarnik i Oficyna Wydawnicza AS, Warszawa 2012. 

poniedziałek, 2 września 2013

Witaj szkoło, czyli o czym nie wiedzą przyszli rodzice

Kiedy dawno temu ostatecznie opuściłam progi liceum, naiwnie myślałam, że od tej pory data 1 września nie będzie wywoływać u mnie żadnych gwałtownych uczuć (skojarzenia z 1 października mimo wszystko są zupełnie inne).
A jednak.

Nienawidzę pierwszego września, nawet jeśli – jak w tym roku – wypada drugiego.
Robi mi się słabo na myśl, że to już i że znów zacznie się trwający dziesięć miesięcy koszmar.
Nie, nie pracuję w szkole.
Tak, mam dzieci.

A przez dwa miesiące było tak pięknie.
Wstawałam rano i miałam całą łazienkę tylko dla siebie (mąż wstaje później, dzieci w wakacje też).
Z domu wychodziłam i jechałam prosto do pracy. Z pracy wracałam do domu, w normalnym tempie, jak każdy człowiek.
Popołudniami robiłam, co chciałam.
Wieczorami też.

Od jutra będę wstawać o pół godziny wcześniej, żeby mieć choć trochę łazienki tylko dla siebie, ale codziennie gdy tylko usłyszę dźwięk budzika, będę robić tak:


Zamiast jednego śniadania, przyjdzie mi robić trzy, w tym jedno do śniadaniówki. Nie wykluczam, że górę wezmą złe cechy mojego charakteru i co jakiś czas zrobię takie, o:



Z domu nie będę wychodzić, tylko wypadać w dzikim tempie, ciągnąc za sobą ośmioletniego osobnika płci męskiej, mniej więcej tak:



W identyczny sposób będę wypadać z pracy, pędząc co sił w przyciskającej pedał gazu nodze, by zdążyć odebrać potomstwo z placówek.
Koniec z ułożoną fryzurą, od jutra będę wyglądać tak:


Popołudniami będę uczestniczyć w Wielkim Wyścigu Rodziców, zawożących dzieci na liczne zajęcia pozalekcyjne. I co z tego, że swoje wożę tylko na sportowe? I tak będę wyglądać tak, o:


Wieczorami natomiast będę nadzorować proces odrabiania lekcji.
O ile sięgam pamięcią, moje lekcje w podstawówce odrabiały się same i nie zwykłam angażować rodziców w ten proces.
Naiwnie myślałam, że i ja jako matka przynajmniej do szóstej klasy będę miała spokój.
Błąd.
W moim domu teraz będzie to wyglądało mniej więcej tak:



Ale nic to. To tylko dziesięć miesięcy.
Dam radę.
Witaj szkoło!

Wszystkie zamieszczone wyżej zdjęcia stanowią ilustracje Roba Scottona do jego własnej książki „Kotek Splotek”, przetłumaczonej przez Jędrzeja Polaka, a wydanej przez poznańskie wydawnictwo Vesper w 2010 roku.