Kiedy
chodziłam do trzeciej klasy szkoły podstawowej, moją lekturą szkolną były „Dzieci z
Bullerbyn”. W domu miałam żółte, pękate wydanie, liczące z pewnością grubo
ponad dwieście stron.
Całość
połknęłam w oka mgnieniu. I potem jeszcze raz. I jeszcze raz.
Kiedy
do trzeciej klasy szkoły podstawowej chodziła moja młodsza siostra, „Dzieci z
Bullerbyn” nadal były lekturą. I choć siostra darzyła czytanie znacznie
mniejszą miłością niż ja, pochłonęła całą książkę w równie szybkim, o ile nie
szybszym tempie. A potem znów. I znów. I znów.
(Na
marginesie: nigdy jej nie wybaczę, że przez to rozpadła nasz
żółty, pękaty egzemplarz!)
Kiedy
do trzeciej klasy szkoły podstawowej dotarł Starszy, zatroszczono się o to, aby
zanadto się nie zmęczył. „Dzieci z Bullerbyn”? Och nie, wezwijcie egzorcystę!
Czy ktoś widział bowiem, żeby zmuszać maluchy (słowo-klucz!) do takiego czytelniczego wysiłku? To pomysł
iście szatański!
„Piątka
z Zakątka” to pozycja pozornie należąca do tej samej kategorii co „Dzieci z
Bullerbyn”.
Pozornie,
bowiem tak jak człowiek po zakończeniu diety jest kim innym, niż przed jej
rozpoczęciem, tak samo i na książce każda dieta wywiera niezatarte piętno.
Fakt,
„Piątka z Zakątka” schudła w sposób imponujący. Nie ma nawet jak wcisnąć tytułu
na jej grzbiecie!
Ci
jednak, którzy stosowali choćby – nie przymierzając - dietę Dukana, dobrze wiedzą, że skutki uboczne potrafią wyjść na jaw dopiero po długim
czasie.
Krystyna
Drzewiecka w swojej książce (będącej pierwszą z serii) wykorzystała lindgrenowski
patent. Narratorem opowieści jest bowiem trzecioklasista, Krzyś Paszkowski
(pokażcie mi trzecioklasistę, który powie o sobie: ”Krzyś”!), który opowiada o
codziennym życiu swoim oraz czwórki pozostałych członków bandy (dwie
dziewczynki, jeden chłopiec i jeden jamnik). Myliłby się jednak ten, kto
uważałby iż tytułowy „Zakątek” to odpowiednik Bullerbyn, czyli – przekładając
na język potoczny – zabitej dechami dziury, w której pozornie nie dzieje się
nic interesującego, a jednak dzieje się bardzo wiele. Zakątek to bowiem nazwa
ulicy na warszawskim Żoliborzu, toteż i perypetie głównych bohaterów są raczej
wielkomiejskie.
Kiedy
czytałam „Dzieci z Bullerbyn”, a było to ledwie dwa lata temu (tak, zaatakowałam
nimi Starszego, gdy miał ledwie sześć lat, więc jeśli ciągle nie ma egzorcysty,
to pokropcie mnie chociaż wodą święconą!), nie miałam problemów z wyobrażeniem
sobie, że narratorka ma siedem lat. Kiedy natomiast czytałam „Piątkę z
Zakątka”, co chwilę łapałam się na tym, że zastanawiam się, czy czytam opowieść
dziewięciolatka, czy może raczej czterdziestolatka ubranego w krótkie spodenki.
Pozornie bowiem historii nic nie dolega, autorka stara się wczuć w sposób
myślenia dziecka, jednak co jakiś czas pojawia się zgrzyt.
Kiedy
bowiem Krzyś opowiadał mamie o „blebuśnym” dniu, nie miałam wątpliwości, że to
słowo nigdy nie zagościło w ustach żadnego dziewięciolatka.
Z
kolei, gdy w trzecim rozdziale pojawił się wątek komunii i występującego w
formie prezentu roweru górskiego, zastanawiałam się czy jednak nie lepiej
byłoby poczytać o życiu w szwedzkiej zagrodzie kilkadziesiąt lat temu. Wówczas
przynajmniej nikt nie dziwiłby się brakiem tabletu i konsoli.
Wreszcie
najważniejsze. Opowieści z Bullerbyn dotyczyły po prostu życia. Życia, w którym
dzieci, owszem chodziły do szkoły, ucząc się różnych rzeczy, jednak najciekawiej
spędzały czas poza nią. Kiedy rozmawiam z moim, jak najbardziej
dwudziestopierwszowiecznym Starszym, odnoszę wrażenie, że – choć twierdzi, że
szkoła nie jest zła – to tak samo jak Lisa, Lasse, Bosse i pozostała trójka
dzieci z Bullerbyn uważa, że prawdziwe życie zaczyna się dopiero po opuszczeniu szkolnych progów.
Tymczasem
większość myśli Krzysia z Zakątka krąży wokół szkoły i tego, co tam się działo. Nawet
bowiem, gdy jest w domu, często nawiązuje do tego, co też powiedziała „Pani”.
Jak łatwo się domyślić, przy okazji naucza czytelników. A to o Powstaniu Warszawskim (w
wersji martyrologiczno-patriotycznej), a to o pięciu sławnych Polakach (trzy,
cztery, kto zgadnie, którzy to?). Z uwagi jednak na objętość książki oraz
długość rozdziałów (przeciętnie dwie, trzy strony, w tym ilustracje) nie mogłam
oprzeć się wrażeniu, że zamiast podręcznika czytam średniej jakości bryk.
Oczywiście,
książka ma też zalety. Jest bowiem w zasadzie dowcipna – Starszy przynajmniej
kilka razy głośno chichotał, a kilka scen (bynajmniej nie tych dotyczących
szkoły i faktów historycznych) mocno utkwiło mu w pamięci.
Dość
sympatyczne są też ilustracje – trochę w stylu Mikołajka, a trochę zbliżone do
kreski jednego z moich ulubionych ilustratorów, Gwidona Miklaszewskiego.
Odkąd
jednak w piątkowej „Gazecie Wyborczej”, w artykule poświęconym „Przekrojowi”
przeczytałam cytat z Mariana Eile, który miał powiedzieć: „Dobre pismo robi się
przeciwko czytelnikom, o stopień wyższe niż czytelnicy. Oni się powoli
podciągają i kochają swój tygodnik”, nie mogę się oprzeć chęci dokonania
parafrazy.
Bo
dobrą książkę dla dzieci też robi się o stopień wyższą niż one. One naprawdę
się podciągną i taką książkę będą kochać aż do starości.
I
nie chcę być złym prorokiem, ale mam wrażenie, że jeśli mój syn będzie swoim
dzieciom podsuwał jakieś książki, to nie będzie to „Piątka z Zakątka”, o której
wówczas słuch już całkiem zaginie, lecz „Dzieci z Bullerbyn”.
Krystyna
Drzewiecka „Piątka z Zakątka”, ilustracje Piotr Zwierzchowski. Wydawnictwo
JustLuk, Warszawa 2009.