piątek, 13 stycznia 2017

"Akademia Opowieści" w Szczecinie, czyli relacja z loży szyderców

Gdybym miała doradzić komuś jak napisać relację ze strasznie nudnego spotkania, zapytałabym go najpierw (w ślad za Magdaleną Parys) czy będzie pisał na zamówienie, czy z potrzeby serca.

Gdyby miał pisać na zamówienie, odesłałabym go do lektury tego tekstu w „Wyborczej”. Na jej stronach internetowych zamieszczono bowiem wzorcowo nudną relację z nie tylko nudnego, ale i wysoce rozczarowującego spotkania. Nawet gdybym bardzo się postarała, nie umiałabym napisać niczego bardziej spełniającego oczekiwania zamawiającego, będącego zarazem organizatorem opisywanego zdarzenia; sprawozdania, w którym zamieszczono szereg osobnych zdań, streszczających wypowiedzi, ale w żaden sposób nie oddających emocji.

Gdyby natomiast chciał pisać z potrzeby serca, poleciłabym mu, by przypomniał sobie te uczucia, które miotały nim pod koniec spotkania. Następnie, by zastanowił się nad motywacją, która sprawiła, że w paskudny styczniowy wieczór, miast udać się do domu po ciężkim dniu wypełnionym pracą, skierował się całkiem gdzie indziej, szczerze wierząc, iż jest to jedyny właściwy wybór.
To powinno wystarczyć, by wkurzył się wystarczająco mocno. A – co wiedzą wszyscy piszący z potrzeby serca relacje z nudnych spotkań – nie ma nic lepszego niż pisanie pod wpływem negatywnych emocji.

źródło zdjęcia

Bo też, gdybym na przykład ja miała napisać o spotkaniu, jakie w czwartek 12 stycznia odbyło się w Szczecinie i było dumnie i szumnie reklamowane jako pierwsze spotkanie w ramach nowego, ambitnego i jedynego w swoim rodzaju projektu pt. „Akademia Opowieści”, najpierw przypomniałabym sobie jak bardzo zdenerwowana (uwaga, eufemizm!) byłam mniej więcej od czterdziestej piątej minuty trwającego półtorej godziny spotkania. Jak coraz bardziej twarde i niewygodne stawało się krzesło, na którym siedziałam. Jak, chcąc nie chcąc, stawałam się coraz bardziej złośliwa i zgryźliwa, komentując pod nosem, niczym jeden z członków muppetowej loży szyderców, kolejne wypowiedzi. Potem wróciłabym do momentu, w którym wydawało mi się, że będzie to fantastyczny wieczór. Że – jak twierdzono zarówno na papierze, jak i w internecie – wezmę udział nie tylko w zwykłym spotkaniu z autorem, ale i w warsztatach. Że uwiedzie mnie opowieść autorki, którą lubię, o najważniejszym człowieku w jej życiu. Że nie tylko usłyszę, ale i zobaczę na własne oczy jak Michał Nogaś nawiązuje więź nie tylko z autorem, z którym rozmawia, ale i z publicznością. Że spędzę miło czas. Że usłyszę coś, co zapamiętam, co mnie w jakiś sposób poruszy.

źródło zdjęcia
„Akademia Opowieści”, według intencji jej twórców ma być szkołą pisania. Wirtualnym miejscem, dzięki któremu opowieści o pozornie zwykłych ludziach, snute przez osoby nieposługujące się na co dzień piórem, staną się pasjonującymi, zapadającymi w pamięć historiami. W papierowym „Dużym Formacie” zamieszczono, pewnie na zachętę, kilka dobrze skonstruowanych, pochodzących od zawodowców opowieści. W internetowym serwisie można odsłuchać (a może i obejrzeć, nie wiem, bo nie mam czasu sprawdzić) kolejne historie. 12 stycznia w Szczecinie, po raz pierwszy realnie a nie wirtualnie, miały się odbyć warsztaty, w czasie których jeden z trzech zaangażowanych w projekt dziennikarzy (ta trójka to Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak) miał poświęcić opowieściom ich uczestników „dużo więcej czasu niż akademicki kwadrans”.

Magdalena Parys w czwartek w Szczecinie kilkakrotnie powtarzała, że jeśli konstruuje się opowieść, koniecznie trzeba najpierw sporządzić konspekt, z którego będzie jasno wynikał początek, szczyt i koniec całej historii.
Spotkaniu jakie miało miejsce w Szczecinie 12 stycznia, zabrakło zarówno konspektu, jak i szczytu.

źródło zdjęcia
Są rozmówcy, których nie trzeba moderować i delikatnie nakierowywać na właściwe tory, bo sami mają doskonałe wyczucie i perfekcyjnie potrafią czarować słuchaczy. Magdalena Parys do nich nie należy. Nie wątpię przy tym w to, że ma do powiedzenia wiele mądrych i interesujących rzeczy – przeczytałam dwie jej książki („Tunel” i „Białą Rikę”) i obie mi się podobały, a autorkę zapisałam na liście „interesujących”. Nie każdy jednak, kto umie dobrze pisać, umie też porywająco opowiadać. Zadaniem osoby prowadzącej spotkanie z kimś takim jest więc nieustanne trzymanie ręki na pulsie i dbanie o to, by temperatura nazbyt nie opadła, a opowiadana historia nie zatraciła swojego sensu.
Niestety, Michał Nogaś w tej roli się nie sprawdził. Chwytanie się za czoło i wznoszenie oczu ku niebu, powtarzane wielokrotnie przez półtorej godziny to trochę za mało, by sprawić aby chaotyczna, pozbawiona nie tylko szczytu, ale i nawet małego wzgórka, opowieść Magdaleny Parys o jej dziadku Antonim, porwała. Jeśli chodziłoby o pokazanie, w najbardziej bolesny ze sposobów, jak nie konstruować historii, można by odtrąbić sukces.

Gdybym była jednym z twórców „Akademii Opowieści”, obejrzałabym kilka razy (bez przewijania w miejscach dłużyzn, czyli co chwilę) nagranie tego spotkania (które podobno ma kiedyś gdzieś zostać zamieszczone). A potem wyciągnęłabym wnioski.
A ponieważ jestem sobą, pozostaje mi wyłącznie żałować, że ten falstart miał miejsce akurat w Szczecinie. 

wtorek, 3 stycznia 2017

W.Murek "Uprawa roślin południowych metodą Miczurina", czyli jak wyszło szydło z mojego worka

Są takie chwile, gdy nie jestem w stanie dłużej bronić się przed prawdą. Która, jak to prawda, bywa bolesna, wręcz okrutna.
W chwilach tych okazuje się, że jestem osobą małego charakteru, zwykłą zazdrośnicą i zawistnicą, która do tego nie potrafi pogodzić się z tym, że czas płynie i ci, których nie zaszczycałam dotąd nawet spojrzeniem, uznając ich za maluchy, wyrośli nad podziw a przy tym – o zgrozo! – niezwykle wręcz zmądrzeli.

Pal sześć, gdy idzie o takie osoby jak np. członkowie duetu Bisz/Radex. Po pierwsze, robią w innej branży niż ta, o której zawsze myślałam (kilka lat spędzonych w szkole muzycznej wystarczyło, bym zrozumiała, że dla dobra ogółu powinnam przerzucić się na inny rodzaj sztuki, na przykład szeroko rozumianą literaturę). Po drugie, różnicę wieku nieprzekraczającą dziesięciu lat jestem w stanie przełknąć.

Sytuacja wygląda znacznie gorzej, gdy w grę wchodzą osoby, dla których (wprawdzie przy odrobinie wysiłku, ale jednak zawsze) mogłabym być matką i które – co gorsza - parają się pisaniem. Naprawdę dramatycznie robi się jednak dopiero wówczas, gdy okazuje się, że łączy mnie z nimi także prawnicza branża, z której – jak widać na ich, a niestety nie moim, przykładzie – jednak można wybić się na literacką niepodległość, nie tworząc przy tym seryjnych gniotów (i cóż, że okupujących listy bestsellerów).

Tak, Weronika Murek, bo o niej mowa, stanowi poważną przeszkodę na drodze ku mojej (przyszłej) kanonizacji.


Jej debiutancki zbiór opowiadań czyta się znacznie lepiej niż zapowiada jego tytuł. „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” sugerowałaby bowiem, że może być to dzieło pasjonujące wyłącznie ogrodników. Tymczasem odbiorcami tej prozy mogą być w zasadzie wszyscy. O ile umieją podejść do literatury bez zadęcia. I są choć trochę walnięci.

Nie mam pojęcia co trzeba mieć w głowie, aby wymyślać takie historie, ale niewykluczone, że właśnie dlatego dotychczas nie udało mi się popełnić żadnego spektakularnego literackiego debiutu. Z całą pewnością nie umiałabym bowiem napisać historii o dziewczynie, która „o tym, że nie żyje, dowiedziała się jako ostatnia” i długo nie umiała przyjąć tego do wiadomości (opowiadanie „W tył, w dół, w lewo”; najdłuższe ze wszystkich, ze zdecydowanie najlepszym zakończeniem). Nie przyszedłby mi też chyba do głowy pomysł opisania nieco upiornego przedszkola, przypominającego ni to placówki funkcjonujące w Peerelu, ni to sanatoria dla dzieci („Organizacja snu w przedszkolu”; opowiadanie, którego pierwszoplanowymi bohaterkami są pracownice placówki, naszkicowane tak bardzo od niechcenia, że nie znamy nawet ich imion, a tylko funkcje („Jadalna”, „Spacerowa”, „kucharka”, „kierowniczka”). Nie sądzę również, abym potrafiła tak poetycko, a zarazem dosadnie, bawiąc się słowami, formą i treścią, opisać historię wsi, w której dobry gospodarz przyjął pod swój dach (choć nie za darmo) nerwowo chorych, dla których zabrakło wolnych łóżek w szpitalu psychiatrycznym („Ołówek, siekierka, kijek”).

Historie opowiadane przez Murek są nieprawdopodobne, choć rozpoznajemy w nich pewne zdarzenia, miejsca czy sytuacje. Dzieją się nigdzie, mimo że mniej więcej wiadomo gdzie. Nie mają przesłania, nie niosą ze sobą żadnych poważnych treści, a mimo to przyciągają, wciągają i nie pozwalają odłożyć się na bok. Są niepoważne i pozornie pozbawione sensu, a jednak dają do myślenia lub zmuszają do – chociażby – parsknięcia śmiechem.

Do tego (co gorsza!) Weronika Murek wydaje się być zupełnie normalna. Tak w każdym razie wynika z jedynej rozmowy z nią, jaką przeczytałam (tutaj).
A okładkę do jej książki zaprojektowała sama Iwona Chmielewska.
Zgroza, naprawdę zgroza.

Na szczęście przypuszczam, że jestem lepszą od niej prawniczką. Przynajmniej na razie.

Weronika Murek „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina”. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015.

niedziela, 1 stycznia 2017

"Przekrój" nr 1134/1967, czyli 50 lat temu (odc. 14)

50 lat temu, 1 stycznia 1967 roku, redakcja „Przekroju” – tak samo jak wszystkie redakcje gazet ukazujących się obecnie - robiła podsumowania minionego roku i składała czytelnikom życzenia.




Wyliczano kto zmarł w roku 1966 (m.in. Jan Brzechwa, Stanisław Cat Mackiewicz, Anna Achmatowa, Evelyn Waugh, Stanisław Jerzy Lec, Zofia Starowiejska-Morstinowa, Montgomery Clift, Jan Kiepura, Tadeusz Bór Komorowski, Elizabeth Arden i Walt Disney).


Pytano czytelników co szczególnego przytrafiło im się w tymże roku (Aziza Święcicka, maturzystka: „Zdałam maturę. Pojechałam z mamą na wycieczkę do Budapesztu. Czy mogą być cudniejsze przeżycia na świecie?”).




Udzielano ostatnich sylwestrowych porad: „Przypadkiem nie wpadnij na pomysł w ostatniej chwili, że nie pójdziesz, bo nie masz w czym, zmuszając wszystkich, żeby cię błagali i psując wieczór Twojemu partnerowi. Oczywiście, że nie masz w czym, nikt nie ma w czym, albo jeżeli ma to jest to okropne. Albo fryzura straszna. Albo się dzisiaj właśnie brzydko wygląda. Znam to doskonale, bo też nie mam w czym pójść i okropnie wyglądam, więc Cię rozumiem Czytelniczko, ale niech to wszystko zostanie między nami.”

Tym zaś, którzy (a raczej które) chcieli nabyć na sylwestrowe i karnawałowe bale nową kreację, podsuwano propozycję wprost z Paryża, na każdą kieszeń:

Jeden z dyktatorów mody, Paco Rabanne, przedstawił niedawno kolekcję sukien wieczorowych z… papieru. Strój taki z odległości 2 metrów przypomina do złudzenia najwytworniejszą kreację, kosztuje zaś tyle, co 4 pary pończoch. Problem taniej sukni sprowadza się do tego, czy wytrzymuje ona bez uszczerbku kilka godzin zabawy czy balu. Francuska dziennikarka, Catherine Nay, postanowiła wytestować taki strój. Oto jej notatki:

21.00 Z wielkim trudem wciągam suknię (długa, princesse, ozdobiona różyczkami ze staniolu). Pęka jedno ramiączko. Naprawiam przy pomocy klejącej taśmy.
22.00 Wsiadanie i jazda samochodem niebezpieczne. Gubię 3 różyczki. Zimno mi.
23.00 Pierwsza próba – taniec. Mój partner, zauważając z bliska strój, jest nieco zdziwiony. Drugim tańcem jest szybki jerk. Nie mogę ryzykować zniszczenia sukni. Odpadają jeszcze dwie różyczki, wycofuję się z parkietu.
24.00 Pęka drugie ramiączko. Naprawiam, przyklejam różyczki. Zapalam papierosa. Znajomi pytają, czy nie boję się zapalić sukni.
24.30 Słyszę pękanie papieru i chłód w okolicy żołądka. Pierwsza poważna kraksa – spore zadarcie. Naprawiam.
1.00 Wyciągam rękę po szklankę i słyszę następny trzask. Tym razem pęknięcie na plecach. Nie mogę naprawić na sali. Wychodzę.
2.00 Wracam, naprawiwszy zniszczenia. Czuję, ze na plecach taśma klejąca przylgnęła do skóry. Trudno. Zgubiłam jeszcze kilka różyczek. Suknia jednak nadal jest piękna i wytworna.
Wnioski: Strój z papieru jest niewygodny, ale ogromnie zabawny w noszeniu. Kilka godzin prawdziwego suspensu, czyli nerwowego napięcia.”

Wreszcie, spisywano noworoczne postanowienia, życząc (sobie i innym), aby udało się je zrealizować:

Nie palić więcej niż 32 papierosy dziennie (wliczając w to noc);
Dobierać sobie starannie nieprzyjaciół (z Oscara Wilde’a);
Nie mówić źle o sobie, nawet o własnym zdrowiu;
Nie zadawać się z ludźmi, którzy są na diecie odchudzającej;
Nie kupować niczego tylko dlatego, że trzeba po to stać w ogonku;
Nie całować cudzych dziatek, chyba że ma się katar;
Nie dawać nikomu rad; te, które się ma, chować dla siebie;
Nie brać żadnych nowych leków, stare są wystarczająco szkodliwe;
Nie poznawać ze sobą swoich przyjaciół, sprzysięgną się prędzej czy później przeciwko tobie;
Nie obgadywać cudzych psów, nawet kiedy są poza zasięgiem twojego głosu;
Nie przepowiadać, nie wróżkować, chyba że się wie na pewno;
Nie pokazywać kolan nikomu, z wyjątkiem myśliwych;
Dotrzymywać terminów, choćby to cię miało narazić na miano nudziarza i wazeliniarza;
Na spotkania z kobietami spóźniać się tylko 10 minut, z mężczyznami tylko 15 minut (dla płci odmiennej odwrotnie);
Czytać jedną polską powieść miesięcznie, a jeżeli nawet nie czytać, to kupować;
Nie kupować za ciasnych pantofelków, żeby były nawet najpiękniejsze i najmodniejsze;
Nie jechać tramwajami na gapę. Trolejbusami też nie;
O żywych nie mówić nic złego; jeżeli już musimy się wyżyć, mówić źle o nieobecnych, na przykład o Dantem lub Juliuszu Cezarze;
Gadulstwo to wada. Nie bać się milczenia, od tego jeszcze nikt nie zachorował;
Pamiętać, że nie ma nic niemodniejszego niż zeszłoroczny ostatni krzyk mody;
Nie chwalić własnych dzieci, psów, własnego zdrowia, własnych utworów, mebli, przodków, przepisów kulinarnych, poglądów, powiedzeń, dowcipów, krewnych, pomysłów, własnych osiągnięć, zarobków, sukcesów, chorób, wyników sportowych, szczęścia w kartach i temu podobnych rzeczy, bo można to wszystko uroczyć, a co wtedy???”

A ponieważ wszystko to wydaje się nadal w pełni aktualne, zaś w świeżo reaktywowanym „Przekroju” nie zamieszczono (zdaje się, bo ciągle jestem w trakcie lektury) żadnych podobnie pogłębionych noworocznych życzeń, na tym poprzestanę.

Najlepszego!