poniedziałek, 25 lutego 2013

G. Plebanek "Pudełko ze szpikami", czyli coś tu kłuje


Grażyna Plebanek nadała swojej debiutanckiej książce cokolwiek dwuznaczny tytuł.
Ja też mam swoje pudełko ze szpilkami i z radością je otworzę.


Szpilka pierwsza: zestarzało się. Książka napisana i wydana w roku 2002, jedenaście lat później nie ma czytelnikowi do zaoferowania nic nowego i świeżego. W owym roku zdobyła nagrodę wydawnictwa Zysk i S-ka w konkursie na polską Bridget Jones. Bez dwóch zdań, w roku 2013 (podobnie jak w latach wcześniejszych) wolę Bridget. Przynajmniej mnie śmieszy.

Szpilka druga: nudzi. Autorka miała, owszem, koncept, jednak postanowiła trzymać go w ukryciu aż do ostatnich stron. Uzyskała dzięki temu efekt zaskoczenia, całkiem spory, a ponadto uratowała ścianę, z którą – gdyby nie końcówka – niechybnie gwałtownie spotkałby się mój egzemplarz książki. Dzięki konceptowi zaś odniosę ją grzecznie i w jednym kawałku do biblioteki, po czym starannie otrzepię ręce. Czy o to chodziło?

Szpilka trzecia: nie rozumiem. O co autorce mianowicie chodziło?
Pokazać rozedrganie i rozdarcie kobiety w okolicach trzydziestki? Jeśli tak, to zdecydowanie wolę rozdarcie w wydaniu Małgorzaty Łukowiak; jej bohaterka wydaje się znacznie mądrzejsza (i sympatyczniejsza).
Pokazać, że są złe i dobre kobiety, tudzież źli i dobrzy mężczyźni? No niemożliwe! Naprawdę?!
Pokazać, że miłość zwycięży i będą żyli długo i szczęśliwie? Hm, przepraszam, ale jaka miłość w zasadzie? Dzięki swojemu sprytnemu konceptowi autorka nie daje bowiem czytelnikowi szansy, by dostrzegł gdziekolwiek choćby cień tego uczucia.
Nie wykluczone również, że nie chodziło o nic, ale wtedy patrz szpilka pierwsza.

Szpilka czwarta: stereotypowo. Po chwili medytacji wymyśliłam, że może miał to być portret nowoczesnej, walczącej ze stereotypami kobiety. Bardzo dobrze, niech walczy, tylko czy koniecznie musi używać do tego cepa? Jeśli bowiem bohaterka ma być wyzwolona, to hejże ha! niech uprawia seks na podłodze (ale na futrzaku, który jest, jak rozumiem, elementem tradycji), z mężczyznami z którymi nic ją nie łączy. Jeśli ma mieć teściową, to tylko straszną potworę. Jeśli nie uwolniłaby się z prowincjonalizmu i zaściankowości, to czekałby ją wyłącznie los Matki Polki: grubej oraz rodzącej liczne i antypatyczne dzieci, której pisani są wyłącznie mężczyźni-palanci.

To moje drugie spotkanie z prozą tej autorki i drugie niezbyt udane. Po lekturze „Nielegalnych związków” nie zostało w mojej głowie niemal nic, oprócz wątku seksu z ciężarną. To dziwne, bowiem felietony G. Plebanek, które co jakiś czas pojawiają się w „Kawiarni Literackiej” w „Polityce”, zazwyczaj mi się podobają.
Najwyraźniej jednak te akurat szpilki to nie mój rozmiar.

Grażyna Plebanek „Pudełko ze szpilkami”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2006.

sobota, 23 lutego 2013

M. Atwood "Dług", czyli bilans wcale nie wychodzi na zero


Dług.
Brzydko brzmi. Niedobrze się kojarzy.
Jestem twoim dłużnikiem. Jesteś mi to winna. Mam u Ciebie dług.
Dług. Odsetki. Pętla kredytowa. Bankructwo. Upadłość.
Czy jest coś miłego, co kojarzy się z długiem?

Czy w dzisiejszych czasach jest ktoś, kto nie ma gdzieś długu?
Jest. Moja babcia. 1256 zł netto emerytury. Wszystkie rachunki popłacone 10 dni przed upływem terminu płatności. Nie przyjmuje prezentów bez okazji, bo „przecież to kosztowało, muszę Ci oddać!”. Rocznik grubo przedwojenny; ten typ tak ma.

A ja?
Mam dwie karty kredytowe, jedną debetową. Trzy rachunki bankowe, na każdym możliwość przekroczenia salda.
Żyję w pośpiechu, nie starcza mi dnia. Nie wysypiam się. Chwytam tysiące srok za ogon i z każdą chciałabym sensownie porozmawiać. Nieco ponad rok temu dostałam od życia rachunek wypisany na nierefundowanych receptach. Ten udało mi się zapłacić, ale wiem, że będzie następny i nie jestem pewna, czy komitet kredytowy i tym razem zaopiniuje mnie pozytywnie.


Książka Margaret Atwood, opatrzona podtytułem: „Rozrachunek z ciemną stroną bogactwa” zaskakuje, choć pewnie nie robiłaby tego, gdyby przed lekturą lepiej wczytać się w biografię autorki. Ekologia, wegetarianizm, działalność społeczna, to podstawowe hasła, jakie się z nią kojarzą. Dług nie jest więc dla niej pojęciem stricte ekonomicznym; traktuje go raczej jako pretekst do snucia szeregu rozważań na temat natury ludzkiej, ale i literatury.

„Starożytna równowaga”, „Dług i grzech”, „Dług i opowieść”, „Ciemna strona”, „Odpłata” – to tytuły pięciu rozdziałów książki, będących zarazem pięcioma wykładami, pięcioma esejami. Atwood pokazuje w nich swoją niesamowitą erudycję (bibliografia liczy osiemdziesiąt pozycji!), prowadząc czytelnika (a pierwotnie: słuchacza, bowiem jak pisze sama autorka, książka powstała jako cykl wykładów) niekiedy bardzo pokrętnymi a zazwyczaj nieoczywistymi ścieżkami. Nie jest to lektura do szybkiego przeczytania, raczej do powolnego zastanawiania się, sięgania po sugerowane tytuły, wśród których są dramaty Shakespeara, powieści Dickensa, Zoli, ale i opowiadania Poe’a, dzieła Miltona i szereg innych nic nie mówiących przeciętnemu czytelnikowi tytułów. Nie znajdziemy tu objaśnień pojęć ekonomicznych, ani analiz dotyczących sposobu prowadzenia gospodarki przez poszczególne państwa czy instytucje. Zamysłem Atwood było raczej pokazanie wszechobecności i odwieczności pojęcia długu i skłonienie czytelnika (słuchacza) do refleksji nad tym, w jaki sposób żyje. Z niektórymi jej wnioskami zgadzam się bez zastrzeżeń, inne zaskoczyły mnie tak bardzo, że ciągle jeszcze nie mogę wyrazić własnej opinii co do ich słuszności; część zaś wydaje mi się trochę naciągana. Jak zwykle, Atwood pozostawia jednak czytelnika z otwartym zakończeniem, pozwalając mu na wyciągnięcie własnych wniosków z lektury (choć tym razem chyba nieco mocniej niż zawsze kierunkuje sposób myślenia).

Siłą rzeczy, z racji skrzywienia zawodowego, szczególnie zafascynował mnie pierwszy rozdział, dotyczący starożytności, ze szczególnym jednak naciskiem na ówczesne wyobrażenia i personifikacje sprawiedliwości. Ach, gdybym miała miecz Nemezis i jej – w zasadzie - niefrasobliwość! O ile wszystko byłoby prostsze!
Dla nie-prawników Atwood przygotowała jednak rozważania o długu jako nowej otyłości (Lirael, Ty wiesz czemu w tym momencie głupio chichoczę!), o Ebenezerze Scrooge’u, także w wersji bardzo współczesnej, o tych, którzy wykonują zawody podejrzewane o złodziejstwo, bowiem zamiast uprawiać coś lub wytwarzać, jedynie przetwarzają różne rzeczy (o, nieszczęśni prawnicy, którzy co robią, no co?), o rządach państw, które zapominają o spłaceniu długu jakie mają wobec płacących podatki obywateli.

Jeśli do tego obejrzeć film dokumentalny „Dług według Margaret Atwood” (emitowany w minionym tygodniu na kanale Planete, o czym dowiedziałam się zawczasu wyłącznie dzięki niezawodnej Ani!), okazuje się, że długiem może być wszystko i wszędzie, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Kupujesz w marcu tanie warzywa (w dokumencie – pomidory) albo kiedykolwiek bądź tanie ubrania – zastanów się, skąd pochodzą i czyjej ciężkiej, marnie opłacanej pracy je zawdzięczasz. Optujesz za surowym karaniem przestępców, którzy muszą odpowiedzieć za swoje winy (spłacić swój dług) – pomyśl i o tym, że tak jak każdy kij ma dwa końce, tak i (prawie) każda historia ma drugie dno. Przemykasz wzrokiem przez informacje o kolejnej katastrofie ekologicznej gdzieś tam, na drugim końcu świata – zastanów się, bo może jej skutki odczujesz i ty.


„Tak naprawdę niczego nie posiadam (…). Nawet mojego ciała. Wszystko, co mam, jest tylko pożyczone. Wcale nie jestem bogaty. Jestem pogrążony w długach. Jak mam choćby zacząć je spłacać? Od czego powinienem zacząć?”

Ja wiem od czego zacznę jutro. Od tabletki na ból głowy. Pisząc bowiem ten post i próbując sprostać mu intelektualnie, wypiłam ¾ butelki wina. A kiedy już poczuję się lepiej, może pomyślę, jak zbawić świat i, przy okazji, siebie.

Margaret Atwood „Dług”, przełożył Tomasz Macios. Wydawnictwo Znak, Kraków 2010. 

czwartek, 21 lutego 2013

G. Kasdepke "Ostrożnie!", czyli nie bójcie się, ta książka nie gryzie


Godzina dwudziesta z minutami. Szpitalny Oddział Ratunkowy. Ostry dyżur.
Karetki, nosze, ofiary wypadków, roztaczający niepowtarzalną woń bezdomni. Oraz Młodszy. Z Matką.
- Plose pani, plose pani, a ja mam kotka! – informuje każdą kolejną napotkaną osobę w białym kitlu.
Osoby w białym kitlu, jedna po drugiej, miękną na widok blondwłosego kilkulatka z dużymi niebieskimi oczętami.
- Tak? A gdzie masz tego kotka? – pytają, choć wokół tryska krew i uzyskanie odpowiedzi na to akurat pytanie nie wydaje się być w tej chwili najbardziej palące.
- W nosie! – radośnie oświadcza Młodszy. Który wcale nie jest źle wychowany.

Kotek, czyli bazia. Mała puszysta kuleczka, którą można się bawić, wkładając tu i tam. Na przykład do nosa. Uuups… Mamooooo!!!


Nie, nie wierzę w to, że gdybyśmy przeczytali „Ostrożnie!” przed, a nie po, to coś by to zmieniło. Nie jeśli chodzi o bazię w nosie. W innych jednak przypadkach nie byłoby to wykluczone.
Grzegorz Kasdepke opatrzył swoją książkę podtytułem: „wszystko, co powinno wiedzieć dziecko, żeby mogło bezpiecznie bawić się w domu”. Ach, gdyby wystarczyło przeczytać i wytłumaczyć! - z pewnością liczba wypadków z udziałem dzieci znacznie by się zmniejszyła. Nie jest to jednak takie proste. Niewątpliwie jednak trzeba o tym mówić, mówić i mówić, bowiem czasem upilnowanie (vide: bazia w nosie) okazuje się po prostu fizycznie niemożliwe.

Moje uczucia wobec pana Kasdepke falują. Początkowo (czyli jakieś cztery, pięć lat temu) byłam wyłącznie zachwycona tym, że jest polski autor, który umie przystępnym, ale i poprawnym literacko językiem wzbudzić zainteresowanie młodego czytelnika, pisząc przy tym o rzeczach często trudnych do wytłumaczenia dzieciom. Później jednak, po przeczytaniu siedmiu czy ośmiu jego książek (licząc wszystkie kolejne części Detektywa Pozytywki), odniosłam wrażenie, że kręcimy się w kółko i osiągnęłam lekki przesyt („Co to znaczy…” było tu kroplą, która przelała czarę). Pewnie nadal odpoczywałabym więc od autora, gdyby nie fakt, że „Ostrożnie!” jest obecnie lekturą drugoklasisty.

Drugoklasista, przez co obecnie należy rozumieć ośmio i dziewięciolatków, nie jest na pewno – uwaga, brzydkie słowo! – targetem tej książki. Według mnie jest ona przeznaczona dla dzieci młodszych – pięcio, sześcioletnich. Wskazuje na to zarówno prosty język, jak i główny bohater – przedszkolak, Dominik. Początkowo planowałam więc napisać post grzmiąco-gromiący (pt. kto dobiera lektury i co sobie przy tym myśli), jednak przemyślałam sprawę i zmieniłam zdanie.  


Bo może to dobrze, że mówi się w szkole o tak elementarnych sprawach?
Bo przecież nie wszyscy rodzice rozmawiają na takie tematy z dziećmi, a jeśli nawet to robią, czynią to wybiórczo.
Bo ta książka nie jest nachalnie dydaktyczna, a elementarne zasady są przekazywane mimochodem, w dowcipny sposób (przy tym nie za dowcipny, jak się to dzieje w „Co to znaczy…”), przy okazji opisywania różnych zdarzeń z życia wziętych.
Grzegorz Kasdepke, zamiast grozić palcem i straszyć, posłużył się prostym, ale znakomitym konceptem. Owszem, mamy do czynienia z wykładem (każdy z krótkich rozdziałów dotyczy jednego tematu: przytrzaskiwanych palców, klocków w nosie, oparzeń, skaleczeń, zabaw z gazem, elektrycznością czy ogniem, jedzenia rzeczy niekoniecznie jadalnych, zabaw na wysokości), jednakże wygłaszany jest on przez kilkuletniego Dominika, który samorzutnie podjął się misji nauczania nowego domownika - szczeniaka Juniora.
„Hau” – odpowiada Junior na większość kierowanych do niego pytań, a mi od razu nasuwa się analogia z Młodszym, który po wysłuchaniu tyrady na temat absolutnego zakazu wkładania czegokolwiek do nosa, stwierdził poważnie: „Tak, mamusiu, już rozumiem”, by za chwilę z niewinną miną zapytać „Ale do ucha to mogę, prawda?”

Na zakończenie mała uwaga na temat ilustracji.
źródło zdjęcia
Czytaliśmy wydanie I, opatrzone ilustracjami Moniki Frątczak-Rodak. Ilustracje sympatyczne, wykonane przy użyciu techniki łączenia rysunków ze zdjęciami (pewnie jakoś się to nazywa, ale nie mam pojęcia jak), dodatkowo wzmacniające wymowę tekstu.
Tymczasem na stronie wydawnictwa i w księgarniach obecnie można zobaczyć wyłącznie wydania kolejne, opatrzone ilustracjami Artura Gulewicza. Ilustracje inne (ja wolę jednak te pierwsze), ale przy okazji inna też szata graficzna samego tekstu. Więcej w nim bowiem zaznaczonych kolorowym drukiem i powiększonych zdań, przez co całość wydaje się zdecydowanie bardziej nowoczesna. Może to i jest jakaś metoda zachęcenia dzieci (i ich rodziców) do lektury? Pytanie tylko, na ile skuteczna, skoro w klasie Starszego i tak niemal żadnemu z rodziców nie chce się szukać któregokolwiek wydania?


Grzegorz Kasdepke „Ostrożnie!”, ilustracje Monika Frątczak-Rodak. Wydawnictwo Literatura, Łódź 2007. 

poniedziałek, 18 lutego 2013

K. Blixen "Zimowe opowieści", czyli Karen, opowiedz mi bajkę


Książki dobrze jest czytać w pasującym do nich otoczeniu. Podobno.
Ok, może niekoniecznie trzeba błąkać się po ciemnych zaułkach z latarką i kryminałem pod pachą, ale jeśli dzieło np. ma w tytule porę roku, wydawałoby się wskazanym odpowiednio dobrać moment lektury.
Teoretyzuję teraz, bowiem taka staranność czytelnicza nie przydarzyła mi się dotąd zbyt wiele razy. Z zamierzchłych czasów pamiętam lekturę „Wieści” Whartona w okolicach Bożego Narodzenia (każdy kiedyś czytał Whartona…) i … nic więcej nie przychodzi mi do głowy (choć coś na pewno było). W każdym razie, „Księga jesiennych demonów” Grzędowicza czeka grzecznie na półce już trzeci rok, bowiem wszystkie minione jesienie były jakoś za krótkie.

Mając powyższe na uwadze, lekturę „Zimowych opowieści” Karen Blixen zaplanowałam bardzo starannie. Jodły miały szumieć na ośnieżonych gór szczytach, a ja, otulona ciepłym pledem, popijając wino grzane z korzeniami, miałam zagłębiać się w okładkowo kuszący zimowy pejzaż. Nie, nie wiem co w tym czasie miały robić moje dzieci, plan nie był bowiem w stu procentach dopracowany; liczyłam że ten problem jakoś się rozwiąże.
Faktycznie, rozwiązał się. Szumiała, owszem, rtęć w termometrach wetkniętych dzieciom pod pachy, a zimowy pejzaż okazał się osiągalny wyłącznie przy pomocy bloku A3 i białej kredki. Jakości lektury i jej odbiorowi to jednak nie zaszkodziło, nic a nic.

Nie znam prozy Karen Blixen. Nie czytałam nawet „Pożegnania z Afryką”. Nie miałam więc żadnych oczekiwań i wyobrażeń, choć tkwiące w pamięci filmowe afrykańskie pejzaże nie za bardzo komponowały mi się z zimą. I słusznie, gdyż to bajka o zupełnie czym innym.
Zbiór, wydany po raz pierwszy w wojennym roku 1942, składa się z jedenastu opowieści. „Opowieść” to najlepsze słowo; w żadnym wypadku nie są to bowiem „opowiadania”. Autorka (która w tym czasie udawała, że jest autorem, publikując pod pseudonimem Isak Denisen) oplata swoimi historiami niczym jedwabnymi nićmi, przenosząc czytelnika w świat niby realny, a jednak jakby odrobinę magiczny. W niektórych historiach elementy magii pojawiają się wprost i jednoznacznie (jak w otwierającej zbiór „Opowieści chłopca okrętowego”); w innych opowieściach pozornie jej nie ma, jednak gdy się kończą, zostawia ona swój ślad w postaci lekkiego oszołomienia i szeregu pytań („Heloiza”, „Historia perły”). Część dzieje się w Europie, pod koniec XIX wieku, jednak zdarzają się i takie, które osadzone są gdzieś w odległej, może średniowiecznej przeszłości (przejmujące „Pole żalu”). Bohaterami większości są dzieci i młodzi ludzie (jeśli chodzi o dzieci, dla mnie mistrzostwem jest „Mały marzyciel”), ale w każdym (chyba tylko poza ostatnią „Budującą opowieścią”) bardzo istotną rolę odgrywają kobiety. Młode i stare, biedne i bogate, zawsze jednak, mimo pozornej nieraz słabości i kruchości, silne. Co w tym najlepsze, uświadomiłam to sobie dopiero teraz, usiłując usystematyzować wrażenia z lektury; w czasie czytania tych historii wydawało mi się bowiem, że pierwszoplanowymi bohaterami niemal każdej są mężczyźni.

źródło zdjęcia

Czytając wcześniej to i owo o Karen Blixen, wszędzie napotykałam wzmianki o tym, iż była nazywana „Szeherezadą Północy” (to Hannah Arendt jako pierwsza miała ją tak nazwać). Nie lubię takich etykiet, jednak po lekturze muszę przyznać, że ta jest niezwykle trafna.

A dlaczego Szeherezada uważa swoje opowieści za „zimowe”? Na pewno nie dlatego, że ich akcja toczy się zimą (bo zazwyczaj się nie toczy). Może jednak dlatego, że podczas długich i ciemnych zimowych wieczorów wybrzmiewają one najdobitniej?


Karen Blixen „Zimowe opowieści”; przełożył Franciszek Jaszuński. Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 1996. 

środa, 13 lutego 2013

W. Feleszko "Lądowanie rinowirusów" i "Nóż w palcu", czyli medycyna dla najmłodszych


Podejście dzieci do chorób i wizyt u lekarzy bywa różne.

Oto Starszy w wieku lat 4: jeśli chory, to maksymalnie – temperaturą poniżej 39ºC nie zawracał sobie głowy. Wizyta u lekarza oznaczała horror, wrzaski i strugi potu.
Niech pani zrobi mu coś z tymi rękami!” – oto zdanie, które wówczas najczęściej słyszałam w gabinecie lekarskim.

Oto zaś Młodszy w tym samym wieku: cud, miód i marzenie. Choruje wprawdzie równie burzliwie, za to rzadko. W gabinecie lekarskim pospiesznie się rozbiera, obraca we wszystkie strony zgodnie z życzeniem, wysuwa język, dramatycznie kaszle.
A uszka?!” – zawołał oburzony, gdy przy którejś z wizyt pani doktor zapomniała sprawdzić, czy aby na pewno uszka są zdrowe. Pani doktor przepraszała przez pięć minut, poświeciła latarką gdzie trzeba, wobec czego Młodszy łaskawie jej wybaczył ów błąd w sztuce lekarskiej.

Kiedy Starszy dostał w świątecznym prezencie zestaw płyt z serialem „Było sobie życie”, okazało się że Mikołaj okrutnie się pomylił. To Młodszy bowiem ogląda z zapartym tchem wszystkie kolejne odcinki, zadając przy tym co chwilę uszczegóławiające (a zarazem kompromitujące i obnażające głupotę rodzica) pytania. Gdy wieczorem po raz kolejny zażyczył sobie, by opowiedzieć mu coś o „lelitkach”, ewentualnie o „naszym mózgu” uznałam że nadszedł czas, by wezwać na pomoc siłę fachową.


Autor historii o przeziębieniu zatytułowanej „Lądowanie rinowirusów” oraz drugiej, o skaleczeniu („Nóż w palcu”), Wojciech Feleszko, jest praktykującym warszawskim lekarzem pediatrą i immunologiem, pasjonującym się ponoć badaniem odporności u dzieci i gryzoni. Jako że doceniłam niezwykłą trafność owego ostatniego zestawienia, uznałam iż są spore szanse na to, że pan doktor posiadł umiejętność trafiania ze swoim przekazem do dzieci. Słusznie.

Pomysł na książki jest zbliżony do tego, który mieli twórcy serii „Było sobie życie”. Z jednej bowiem strony poznajemy zwykłych ludzi i ich perypetie (w tej roli niezupełnie typowa rodzina Nosków, złożona z mamy Moniki, taty Kazia, Julii, Kajtka, kota Cywila i szczura Maurycego), jednak z drugiej, dostajemy możliwość podpatrzenia co dzieje się wewnątrz ich organizmów. W pierwszej chronologicznie części, dotyczącej przeziębienia, zaglądamy do środka Kajtusiowi, zaś w drugiej – skaleczonej nożem Julce. U obojga wewnątrz toczy się prawdziwa walka. Kajtek zostaje bowiem zaatakowany przez brutalną bandę Rinowirusa, której muszą stawić czoła oddziały obronne dowodzone przez Limfocyta, zaś u Julki dochodzi do nagłej i gwałtownej krwawej powodzi, z którą próbuje się uporać armia płytek krwi pod przywództwem Wąsala, obserwowanego czujnie przez Limfocyta. Akcja toczy się wartko, dramatyzmu nie brakuje, a młody czytelnik nie ma szans się znużyć, bowiem obrazki z pola bitwy przeplatane są fragmentami dotyczącymi tego, co dzieje się na zewnątrz. Do tego co jakiś czas, w zgrabnych tabelkach, autor stara się wyjaśnić medyczne znaczenia niektórych pojęć.
Jest więc wystarczająco mądrze, a do tego ciekawie i zabawnie.



Są jeszcze ilustracje Ignacego Czwartosa.
Ilustracje są… z pewnością oryginalne i intrygujące. Czy są ładne? Według mnie nie (to zdecydowanie nie moja estetyka, ale wszak wirusy nie powinny być zbyt piękne), jednak dzieci wpatrywały się w nie zafascynowanym wzrokiem. Jest ich przy tym naprawdę dużo (obie książki są zresztą znakomicie wydane, dopieszczone w każdym szczególe) i znakomicie współgrają z tekstem.


Powstał tylko mały szkopuł.
Mało.
W opublikowanej w grudniu 2009 roku rozmowie, Wojciech Feleszko do spółki z właścicielką wydawnictwa Hokus-Pokus, Martą Lipczyńską-Gil, zapewniali że seria „Na sygnale” będzie rozwijać się pełną parą. Autor twierdził, że napisał już połowę książki o zapaleniu ucha, pani Lipczyńska snuła plany wydania pozycji o alergii i biegunce.
Niniejszym więc, mając powyższe na uwadze, do spółki z Młodszym (i Starszym też), uprzejmie acz niecierpliwie zapytujemy: no i co? gdzie te książki, no gdzie?

Wojciech Feleszko „Lądowanie rinowirusów. Przeziębienie”, zilustrował Ignacy Czwartos; Wydawnictwo Hokus-Pokus, Warszawa 2009.
Wojciech Feleszko „Nóż w palcu. Skaleczenie”, zilustrował Ignacy Czwartos; Wydawnictwo Hokus-Pokus, Warszawa 2010. 

niedziela, 10 lutego 2013

"Bałwanek ratuje świat", czyli temu bałwankowi raczej nic nie pomoże

Jak zaciekawić małego człowieka w dobie całodobowych migających, teledyskowych bajek?
Jak skłonić dorosłych do tego, by zechcieli w przyszłości kolejny raz przyprowadzić swoje pociechy do teatru, inwestując w to parę złotych i swój czas?

Oto Pleciugowa recepta:


1) Wymyśl coś, co dobrze się sprzeda w sezonie okołoświątecznym, gdy wszyscy są ckliwi, rzewni, a po tysięcznym wysłuchaniu „Last Christmas” z wdzięcznością przyjmą cokolwiek innego.
Bierzemy więc bałwana (a nawet dwa), dorzucamy choinki, kolędników oraz karpie.

2) Dorzuć coś, co będzie miało walor dydaktyczny.
Bałwan dostaje więc misję: wyrusza z Bieguna Północnego dryfując na krze, bowiem chce uratować świat przed globalnym ociepleniem (tak, tak!). Jednakowoż, jako że zadanie nieco go przerasta i nie bardzo wie od czego zacząć, poprzestaje na świadczeniu drobnych przysług napotkanym po drodze przypadkowym znajomym. Ze szczególnym uwzględnieniem karpii, felernych choinek oraz popsutych lalek.

3) Ubierz to w atrakcyjną formę.
Gra, miga, śpiewa, wyświetla, kręci się. Są multimedialne projekcje, piosenki, neony. Oczopląs.

4) Puść oko do dorosłej publiczności, zakładając że nikomu spoza Szczecina nie będzie chciało się przyjechać na spektakl.
Jeden z bałwanów nosi więc szalik Pogoni Szczecin, na kuble na śmieci widnieje napis „Pogoń pany!”; wyświetlane w tle widoczki przedstawiają miejsca znane ze Szczecina (w tym sam budynek teatru Pleciuga); zbłąkany biały niedźwiedź okazuje się przebierańcem, który urwał się z Krupówek tylko po to, by zobaczyć morze (bo przecież Szczecin, jak wszyscy twierdzą, leży nad morzem), jednak błąka się teraz w kółko po licznych rondach, nijak nie mogąc trafić do celu.

Wszystko więc wzięte, wymieszane – gotowe. I co?
Klops.

Spektakl na stronach teatru jest opisany jako dla dzieci od lat trzech. Interesujące.
Dla takich małych dzieci jest za głośno, niezrozumiale i nudno. Był to pierwszy spektakl na jakim byłam w tym teatrze (a byłam na około dziesięciu), podczas którego przez cały czas na widowni panował szmer, a wręcz gwar, co jakiś czas przerywany płaczem któregoś z maluchów, który przestraszył się np. głośno ryczącej muzyki. Do tego nie słychać połowy dialogów (przez głowę bałwana ciężko się przebić wokalnie).
Sama fabuła niby może być, ale na początku lutego jest już niestrawna. Wszyscy mają dość kolędników (choć zaprezentowana przez tych pleciugowych wersja „Przybieżeli do Betlejem” była cokolwiek awangardowa) i choinek. Do tego jakby wszystkiego za dużo, a zwłaszcza mrugania okiem do publiczności. Kiedy w scenie z pluskającymi się w sklepowym akwarium, przeznaczonymi na sprzedaż (a w domyśle: na rzeź) karpiami na scenie pojawił się Charlie Chaplin, wszystko mi opadło.

I chociaż aktorzy grali jak zwykle, czyli dobrze (naprawdę bardzo lubię ten zespół!), a pomysł z projekcjami i ich wykonanie były znakomite, to Młodszy na zadane standardowo pytanie: „I co, podobało Ci się?”, odpowiedział: „Nie!!!”. A jego recenzja zdaje się tu być najważniejsza.

„Bałwanek ratuje świat” Dariusz Kamiński
Teatr Lalek „Pleciuga” w Szczecinie; reżyseria Dariusz Kamiński, scenografia Katarzyna Banucha, muzyka Jacek Wierzchowski, projekcje multimedialne Simon Bretherton. 

środa, 6 lutego 2013

F.S.Fitzgerald - Opowiadania, czyli fascynująco o pięknych, młodych i niekoniecznie szczęśliwych


panie powyżej lat trzydziestu pięciu wiedzą doskonale, że jeśli młodzież tańczy w lecie, czyni to w najgorszych w świecie intencjach

Zaraz, zaraz! Jak to? To panie powyżej lat trzydziestu pięciu to nie młodzież? I nie mogą tańczyć? Zwłaszcza latem?
Powyższy cytat pochodzi z pierwszej strony opowiadania "Berenika obcina na włosy". Na kolejnych jest tylko gorzej. Te same panie są bowiem nazywane „matronami”, ewentualnie – bardziej pieszczotliwie – paniami „w średnim wieku o bystrych oczach i lodowatych sercach za lornetkami i obfitymi biustami”. Phi!


Nie powinnam lubić Scotta Fitzgeralda. Nie, nie i nie.
Jak bowiem tak można?
W jego świecie wszyscy są piękni i młodzi – bohaterowie opowiadania „Trudna podróż”, małżonkowie Ewa i Adrian Smith mają odpowiednio 26 i 31 lat, jednak świeżość urody blondwłosej żony gwałtownie szarzeje, gdy pojawia się osiemnastoletnia Betsy – „ciemna, mała piękność, promieniejąca subtelnym, krystalicznym blaskiem typowym dla brunetek”.
Z kolei w „Diamencie wielkim jak góra” głównemu bohaterowi w głowie zawraca szesnastoletnia Kismina, która pojawia się „w białej sukience, ledwie zakrywającej kolana, w wianku z rezedy spiętej błękitnymi szafirami. Gdy szła, jej bose, różowe stopki strząsały rosę z trawy.”
Różowe stopki, dobre sobie!

Jean Harlow (źródło zdjęcia)
Tłumię jednak w sobie brzydkie uczucia, bowiem wiem że  przemawia przeze mnie tylko żal za tym, co bezpowrotnie utraciłam. I tak mam lepiej niż moje rówieśnice - matrony, o których pisał Fitzgerald: mogę pokryć platyną siwy włos i nie zejść z tego powodu nagle i zupełnie śmiertelnie, co osiemdziesiąt lat temu przydarzyło się robiącej to samo Jean Harlow; mogę pracowicie wcierać w każdą część ciała miliony inteligentniejszych ode mnie specyfików, które w moim podeszłym wieku choć na chwilę stworzą mi ułudę jędrności i sprężystości; mogę założyć krótką sukienkę i starać się ustawiać tylko tyłem do publiczności, udając że moje nogi należą do kobiety o piętnaście lat młodszej; mogę wreszcie pójść na koncert inny niż symfoniczny i tam wtopić się w młody tłum, szalejąc wraz z nim i nie budząc specjalnego zdziwienia.

Fitzgerald w swoich opowiadaniach (a przeczytałam na razie zaledwie cztery, zamieszczone w dwóch lekko wybrakowanych zbiorach) pisze o świecie, który znał najlepiej. O szalonych latach dwudziestych, kiedy zarówno on sam, jak i jego żona oraz przyjaciele mieli ledwie po dwadzieścia parę lat i niewykluczone, że ciągle jeszcze różowe stópki. O świecie blichtru i pozorów, w którym liczy się to, co najjaśniej świeci, choćby po bliższym przyjrzeniu okazywało się, że to tylko tanie błyskotki, nawet nie z Jablonexu (jak tytułowa Berenika z opowiadania „Berenika obcina włosy”, która błyskawicznie trafia na szczyt towarzyskiej drabiny po tym, jak opanowuje zbiór celnych frazesów, przygotowany dla niej przez kuzynkę).


Pierwsza okładka (z 1 maja 1920r.),
na której pojawiło się nazwisko Fitzgeralda.
W tym numerze opublikowano po raz  pierwszy
właśnie opowiadanie o Berenice

Te krótkie historie pisane były dla zdobycia pieniędzy (blichtr i blask zawsze sporo kosztowały) i publikowane na łamach gazet (ach, gdzie są teraz tygodniki z taką prozą, gdzie?). Pomimo to (dzięki temu?) są znakomicie skonstruowane i pełne zaskoczeń. W każdym z czterech, które przeczytałam („Trudna podróż”, „Diament wielki jak góra”, „Odwiedziny w Babilonie” i „Berenika obcina włosy”) finał był tak samo niespodziewany, co nieuchronny, a autorska puenta niezmiennie pozostawiała mnie z zaskoczonym, choć nieraz gorzkim uśmiechem na twarzy. Olbrzymie wrażenie zrobiła też na mnie lekkość pióra Fitzgeralda, który pisał o bardzo ważnych rzeczach jakby od niechcenia, trafiając jednakowoż w sam punkt. Autor bywał przy tym śmiertelnie poważny (jak w „Odwiedzinach w Babilonie”, w którym – co przypomniano ostatnio w Płaszczu zabójcy – opisał historię własnej drogi ku utracie córki), ale i prześmiewczy (jak w „Diamencie wielkim jak góra”, kiedy to ewidentnie świetnie się bawił, wymyślając i opisując kolejne zbytki i luksusy, w jakich pławiła się rodzina właścicieli tytułowego diamentu). Jego opowiadania mogą też – wedle uznania i aktualnego humoru – stanowić bądź zabawę w poszukiwanie mitów i symboli, bądź fascynujące studium obyczajowości minionego świata. Jeśli ktoś chce, może pochłonąć je błyskawicznie, nurzając się w języku, lecz jeśli ma taki kaprys, może zastanawiać się nad każdym akapitem, obracając go po parę razy w tę i z powrotem. Zdumiewa też ich aktualność. Bowiem choć era jazzu minęła, francuska Riwiera straciła swój blask, a podróże statkiem przez Atlantyk stały się zupełnie démodé, współczesny człowiek nadal chce więcej i więcej, a bezrefleksyjna rozrywka zdaje się wypierać wszystkie inne sposoby spędzania życia.

Aktualności nie straciły też dobre rady dla kobiet, jakie Fitzgerald w roku 1920 włożył w usta drugiej z bohaterek opowiadania „Berenika obcina włosy” – Marjorie:

Kiedy dziewczyna czuje, że jest odpowiednio podszykowana i ubrana, może zapomnieć o tych sprawach. To jest wdzięk. Im więcej detali swego stroju i osoby możesz zapomnieć, tym więcej masz wdzięku. (…) dziewczyna musi dbać o zewnętrzne drobiazgi. Jeśli wygląda ślicznie, może mówić na temat Rosji, ping-ponga czy Ligi Narodów i da sobie radę.

I w ten to sposób odnalazłam przyczynę, dla której jeden z moich poprzednich wpisów – o „Zazdrości i medycynie” - nie cieszy się zbyt dużym powodzeniem. Następnym razem lepiej się przygotuję do zamieszczenia posta o takim kalibrze - już umówiłam wizyty u fryzjera, kosmetyczki; zakupiłam też nową sukienkę!

Francis Scott Fitzgerald „Diament wielki jak góra”, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo „Interart” Warszawa 1992; przekład Adam Kaska.
Francis Scott Fitzgerald „Odwiedziny w Babilonie”, Książka i Wiedza Warszawa 1967; tłumaczył Adam Kaska. 

poniedziałek, 4 lutego 2013

Wirusy, czyli uwaga, grasują mutanty roznoszące poezję!


Noc.
Kolejna już spędzona w powiększonym o wirusy stanie inwentarza.
Matka wyczerpała większość energii, toteż momentami przysypia snem bardzo twardym.

Plask, plask, plask.
To tupot bosych stópek Młodszego.
- Czemu nie śpisz, synku? – pyta nieprzytomnie Matka.
- Bo sen mi uciekł do termometru! – odpowiada całkiem przytomnie Młodszy, ładując się jednocześnie pod kołdrę.
Matka mierzy.
39,3°C.
Sporo snu uciekło, zdaje się.

Leżą.
Młodszy rozgrzany do czerwoności.
Ibuprofen jeszcze nie zaczął działać.
- Mamo?
- Tak, synku?
- Mamo, ja Cię kocham jak pożar, wiesz?

sobota, 2 lutego 2013

M. Choromański "Zazdrość i medycyna", czyli operacja na otwartym sercu


Przekładaniec, kupa czy kompozycja?” zastanawiał się Karol Irzykowski, analizując w roku 1937 („Pion” nr 7) dzieło Michała Choromańskiego.
Trudno o efektowniejszy początek, jednak – niestety – kompletnie nie pasuje mi on do mojego odbioru tej książki (a fe, panie Karolu, nieładnie tak zazdrościć koledze!).


Zastanawiałam się, zarówno przed, jak i po lekturze, skąd wziął się ten intrygujący tytuł (Choromańskiego, nie Irzykowskiego).
Dać przedstawienie pomiędzy nieistotnym cierpieniem a prawdziwym w tym wypadku, pomiędzy błahym miłosnym zdarzeniem – zazdrością - a tragicznym światem  medycyny. Taki był najgłówniejszy cel mej książki”.
Dziękuję panu, panie Choromański, sama chyba bym nie wpadła.
Kiedy o tym pomyśleć i przypomnieć sobie konstrukcję powieści, rzeczywiście można odczytać ów zamysł autora. Tylko czy istotnie zazdrość jest „błahym miłosnym zdarzeniem”?
Sporo już na ten temat napisano. Zdaje się, że nawet w „Otellu” coś o tym było, czyż nie? A Tołstoj? Balzak? Informacje na stronie internetowej najbliższej Komendy Wojewódzkiej Policji? Kto pierwszy policzy trupy, ten berek!
Faktycznie, drobiażdżek.

Nie wiem, skąd aż taka fascynacja Choromańskiego medycyną, a w tym przypadku konkretnie chirurgią. Może stąd, że sporo czasu spędzał w szpitalach (przed wojną chorował na gruźlicę płuc i kości)? W każdym razie opisy przeprowadzanych przez chirurga Tamtena operacji zajmują istotną część książki, a ich drobiazgowość robi wrażenie. Krew leje się strumieniami, zbędne fragmenty człowieka z plaskiem lądują na podłodze, decyzje trzeba podejmować w mgnieniu oka i bez zbędnych wahań. Tu nie ma miejsca na emocje.

Z drugiej zaś strony, autor prowadzi nas przez lepki i duszny (choć zarazem wietrzny – halny!) świat obsesji i namiętności. Obracamy się w kręgu trójkąta: Widmar (główny bohater) – Rebeka (jego żona) – Tamten (chirurg, domniemany kochanek). Zdradziła? Nie zdradziła? Kocha? Nie kocha? Piękna? Odrażająca? Zabiję? Nie zabiję? Istny obłęd.

Do tego narracja. Rwana, chaotyczna. Koniec na początku, początek na końcu, a w środku mętlik. Żmudne ustalanie faktów na podstawie posiadanych strzępów informacji. Przez większość czasu prowadzi nas Widmar, który za wszelką cenę usiłuje dociec prawdy, więc węszy, wypytuje, przekupuje.
Żeby jednak pojawiła się zazdrość, musi być kobieta. Rebeka. Tak jak w Biblii, Widmar (tym razem nie Izaak, choć w powieści i takowy występuje) zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Zła to jednak kobieta jest. Podobnie jak złym człowiekiem jest inna pojawiająca się w książce „biblijna” postać – Żyd, krawiec Abraham Gold. Ma on wprawdzie tylko 38 lat, jednak jest „bardzo brzydkim staruszkiem”, z którego otwartych ust wieje „potwornym chłodem i smrodem”, ba! zieje z nich „trupiarnią”!
Tak, niewątpliwie nie jest to powieść na obecne, poprawne politycznie czasy. Na szczęście autor już umarł, więc można mu wybaczyć. Tym bardziej, że pisząc ją był młody (w chwili jej opublikowania miał 28 lat) i działał niewątpliwie pod wpływem słynnej wtedy pracy Otto Weiningera „Płeć i charakter”, w której stanowczo stwierdzono, że w każdym człowieku istnieje zarówno pierwiastek męski jak i żeński. Męski to przy tym moralność i logika, zaś żeński… Tak, spójrzmy prawdzie w oczy, żeński to wyłącznie próżność, chuć i brak wiedzy. Podobnie zresztą Weininger sklasyfikował religie, uznając że dla chrześcijańskiej właściwym będzie porównanie do mężczyzn, zaś dla żydowskiej – cóż, kto zgadnie?

Pisać o „Zazdrości i medycynie” można by długo. Bo i jest o czym, też w aspekcie historycznoliterackim. Fascynujące jest to, jak Choromański włada językiem, zwłaszcza gdy uświadomić sobie, że polski nie był jego językiem ojczystym, a na co dzień zaczął się z nim stykać dopiero w roku 1924. Można też pozachwycać się pionierskością na gruncie tworzenia powieści psychologicznych (tu tak jakby pobrzmiewa gdzieś rosyjski trop biografii autora), dostrzegając zarazem umiejętność tworzenia nastroju przy użyciu sugestywnych środków wyrazu, jak wspomniany już halny czy umiejętnie dawkowane światło. Osobnego omówienia wymagałaby symbolika. Warto byłoby również wspomnieć o niezwykłym docenieniu twórczości Choromańskiego za granicą – „Zazdrość i medycyna” została przełożona na 16 języków, przy czym np. w Niemczech było bodajże osiem jej wznowień. Nie zaszkodziłoby też nadmienić o modernizmie czy przybyszewszczyźnie. Jednakowoż, hm, nie czuję się chyba na siłach.

źródło zdjęcia: Filmweb

Myślę, że wystarczy jeśli napiszę, że atmosfera powieści mnie zafascynowała. Gdzieś w pamięci zachowała mi się jej ekranizacja - wprawdzie ze znakomitą obsadą, jednak gubiąca gdzieś to, co decyduje o niezwykłości książki. Takiej, którą można czytać na różne sposoby, traktując bądź jako intelektualną zabawę w wyszukiwanie symboli i ich znaczeń (wśród znawców tematu znaleźli się i tacy, którzy ustalili, że w powieści aż piętnaście razy coś upada, a każdy z tych upadków ma swoiste znaczenie), bądź jako kolejną obyczajową historię o miłości i zdradzie, czy wreszcie – jak uczynili to Czesi – po prostu jako „detektivkę”, czyli powieść kryminalną.



A jak się ta historia kończy? Chyba najlepiej, jeśli ponownie wypowie się sam autor:
Zakończenie podyktowało mi życie, gdyż w życiu codziennym zazdrość kończy się właśnie w ten ponury nieprzystojny sposób. To zakończenie jest straszne w swej banalności i beznadziejne jak tylko może być beznadziejnym męskie niedołęstwo.  Widmar jest przedstawicielem tej większości mężczyzn, na której wyrasta niebezpieczeństwo zbliżającego się matriarchatu”.
Wizjoner, człowiek przewrotny czy szyderca?

Michał Choromański „Zazdrość i medycyna”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010.