niedziela, 23 września 2018

G.Flynn "Ostre przedmioty" i "Mroczny zakątek", czyli bestsellerowa monotwórczość


Mimo że jestem człowiekiem z natury i przekonania nieoglądającym, od szeregu lat, z uporem godnym lepszej sprawy, na bieżąco śledzę poczynania twórców filmów i seriali. Zazwyczaj poprzestaję na lekturze prasowych lub internetowych notek zapowiadających; niekiedy tylko oglądam zwiastun. Ożywiam się natomiast zawsze, gdy wyczytam, że otóż w grę wchodzi ekranizacja jakiejś książki. Wówczas bowiem czym prędzej udaję się, nie, bynajmniej nie do kina lub przed ekran telewizora czy komputera. Udaję się mianowicie do najbliższej biblioteki.

W ubiegłym roku przeczytałam w ten sposób „Wielkie kłamstewka” Liane Moriarty, bardzo sobie tę lekturę chwaląc (miniserialu do tej pory nie obejrzałam i pewnie już nie obejrzę).
W tym, dowiedziawszy się o emisji serialu, natychmiast sięgnęłam po „Ostre przedmioty”, autorstwa niejakiej Gillian Flynn.


Dowcipny, stylowy, fascynujący debiut. Prawdziwe objawienie” – poinformował mnie zamieszczony na tytułowej stronie okładki książki blurb podpisany: Harlan Coben.
Zachwycający kawał dobrej literatury, napisany świetnym językiem i z dużą przenikliwością” – tak zapewniła mnie na odwrocie tej samej okładki osoba podpisana jako Stephen King.
Ykhy!” – przeczytawszy tak zachwalane dzieło, kryjąc zmieszanie, odkaszlnęła momarta.

Problem bowiem z książką pani Flynn polega na tym, że jest, moim zdaniem, cokolwiek przeciętna. I dużo gorsza niż napisany przez nią później „Mroczny zakątek”, który przeczytałam jako pierwszy tylko dlatego, że po „Ostre przedmioty” była w bibliotece kolejka. Ot, siła reklamy.

Na ile zdążyłam się zorientować, pani Flynn napisała dotąd trzy książki (wszystkie trzy zekranizowano – brawo za marketingową skuteczność!). Dwie przeczytałam. Znając zatem ponad 65% jej twórczości, mogę pokusić się o wyprowadzenie kilku wniosków natury ogólnej.

Wniosek pierwszy: Gillian Flynn uwielbia nurzać się w mrocznych rodzinnych historiach.

serialowy plakat
źródło zdjęcia
W „Ostrych przedmiotach” główną bohaterką jest Camille Preaker, około trzydziestoletnia dziennikarka pracująca w podrzędnej chicagowskiej gazecie, wysłana przez szefa z reporterską misją do rodzinnego miasteczka, w którym rok wcześniej zamordowano dziewięciolatkę, a właśnie teraz zgłoszono zaginięcie dziesięciolatki. Z każdą kolejną stroną (uwaga! będę trochę spojlować, kto planuje przeczytać książkę, względnie obejrzeć serial, niech nie czyta dalszej części tego posta) dowiadujemy się o niej i jej rodzinie coraz więcej. Napisać, że jest dysfunkcyjna, to nie napisać nic. Lodowata matka, plastikowy ojczym, obrzydliwie bogaci dzięki znakomicie prosperującej przemysłowej fermie świń; jedna młodsza siostra od szeregu lat martwa (umarła jako dziecko; dlaczego i w jakich okolicznościach okaże się dopiero na końcu), druga, aktualnie trzynastoletnia, wprawdzie żywa, ale odstręczająca i rozkapryszona. Nasza bohaterka przez szereg stronic zajmuje się głównie miotaniem się – próbuje sklecić jakiś tekst (szef nalega), jednocześnie docieka prawdy na temat śmierci obu (gdyż jak łatwo odgadnąć, zaginiona dziesięciolatka ostatecznie też okazuje się być ofiarą zbrodni) dziewczynek, ślizga się po zmrożonym łonie rodziny, spotyka się ze znajomymi z przeszłości i romansuje, niejako przypadkiem. W tak uroczym otoczeniu ożywają wszystkie dręczące ją w przeszłości potwory, które doprowadziły ją swego czasu do nadużywania stosowania tytułowych ostrych przedmiotów. Dzięki nim aktualnie nasza bohaterka jest wprawdzie piękną kobietą, jednak wyłącznie z twarzy, gdyż reszta jej ciała jest pokryta różnorakimi napisami (stopniowe ujawnianie ich treści jest chyba najsłabszym z chwytów zastosowanych przez autorkę), w ilości kwalifikującej się do natychmiastowej hospitalizacji psychiatrycznej (którą, to chyba jasne, piękna Camille właśnie niedawno zakończyła).

źródło zdjęcia

Z kolei w „Mrocznym zakątku” wszystkie karty pozornie zostają odkryte już na początku, a każda z nich spływa (obficie) krwią. Oto w brutalny sposób zostaje zamordowana niemal cała rodzina: samotnie wychowująca czwórkę dzieci matka i dwie jej córki. Z rzezi ocalało tylko najmłodsze dziecko, siedmioletnia wówczas dziewczynka. Sprawcą okazał się natomiast (już na samym początku książki, a więc uznaję, że to nie spojler) piętnastoletni w owym czasie syn, odsiadujący właśnie od bodajże dwudziestu lat (nie mam książki pod ręką, a więc nie mogę sprawdzić) zasłużoną karę pozbawienia wolności.
Konstrukcja tej powieści, klasyfikowanej jako thriller psychologiczny, sprowadza się do przeplatania relacji z bieżących zdarzeń (obecnie około trzydziestoletniej cudownie ocalonej siedmiolatce kończą się pieniądze pochodzące ze zbiórki publicznej, zorganizowanej na biedne dziecko, co zmusza ją do zmierzenia się z własną przeszłością), z retrospekcjami, opowiadanymi z różnych perspektyw (zabitej matki i jej syna, prawomocnie skazanego mordercy). Im dalej w las, tym mroczniej, ścieżki i tropy plączą się i krzyżują, a czytelnika (w każdym razie mnie) coraz bardziej mrozi. Pisarską robotę można w tym przypadku uznać za dobrze wykonaną.


Wniosek drugi: Gillian Flynn uwielbia nurzać się w atmosferze małych amerykańskich miasteczek, traktując je w typowo amerykański sposób, tj. pokazując, że pod piękną fasadą kryje się brud i zgnilizna.
Co do zasady, mało oryginalne, jakby nie patrzeć. Cóż więcej napisać?

Gillian Flynn
źródło zdjęcia
Wniosek trzeci: pani Flynn lubi psychologizować. 
„Ostre przedmioty” są jednak pod tym względem grubo ciosane – na istnienie związku pomiędzy toksycznym dzieciństwem z zimną matką a problemami w dorosłym życiu wpadnie najdalej po pięćdziesięciu stronach chyba każdy. Od tego momentu można zacząć się już tylko nudzić. W „Mrocznym zakątku” więcej jest natomiast niuansów, a sposób opowiadania historii (rozgrywającej się w jej wątku retrospektywnym w ciągu ledwie jednej doby), sprowadzający się do zwracania uwagi na niejednoznaczność i niejednowymiarowość sytuacji, w jakiej znajdują się bohaterowie, sprzyja wywoływaniu czytelniczej refleksji, a nie tylko skupianiu się na dreszczyku emocji.

Wniosek czwarty, a raczej dobra rada: wprawdzie wiem, że nie zabija się kury znoszącej złote jaja (skoro patent się sprawdza i zapewnia pierwsze miejsca na listach bestsellerów, tudzież zainteresowanie hollywoodzkich producentów, to po co się męczyć?), to jednak jako życzliwa czytelniczka sugerowałabym autorce przeprowadzenie rozmowy z kilkoma amerykańskimi farmerami, niech będzie nawet, że z małych miasteczek. Może nie doradzą jej jak napisać książkę, ale z pewnością wyjaśnią czym grozi niestosowanie płodozmianu.

Gillian Flynn „Ostre przedmioty”, przełożył Radosław Madejski. G+J Gruner + Jahr Polska, Warszawa 2007.
Gillian Flynn „Mroczny zakątek”, tłumaczenie Katarzyna Kasterska. G+J Gruner + Jahr Polska, Warszawa 2011.

czwartek, 20 września 2018

L.J.Kern "Bajki, bajki, bajki", czyli pozornie o zwierzętach, pozornie dla dzieci



Gdybym chciała zbudować legendę (własną), napisałabym, że nauczyłam się czytać, studiując opasły rocznik „Przekroju” (w zasadzie dwurocznik, gdyż zawierał numery z lat 1965-66), który leżał w domu moich dziadków.

Gdybym chciała być wierna prawdzie, napisałabym natomiast (tak jak wspominałam już kiedyś tutaj), że ów rocznik „Przekroju” był jedną z najważniejszych lektur mojego dzieciństwa.

Nie pamiętam ile miałam lat, gdy pierwszy raz wzięłam go do ręki, ale myślę, że nie mogło być ich więcej niż dziesięć. Od tamtej pory czytałam go, rzecz jasna, wyrywkowo, wielokrotnie. Nasiąkałam tekstami, nazwiskami i obrazami, nieważne – rozumiejąc czy nie. Uwielbiałam ostatnią stronę – przede wszystkim przez wzgląd na wiersze Ludwika Jerzego Kerna i Lengrenowskiego Profesora Filutka. Na zawsze też moją estetykę ukształtował ówczesny „Przekrojowy” grafik – Daniel Mróz.




Wydana w maju przez wydawnictwo Warstwy książka „Bajki, bajki, bajki” Ludwika Jerzego Kerna z ilustracjami Daniela Mroza, stanowi w istocie wznowienie pozycji, jaka ukazała się pięćdziesiąt pięć lat wcześniej. Obecne wydanie zostało jednak – jak twierdzi wydawnictwo – zmienione poprzez dodanie szeregu ilustracji, wcześniej opublikowanych wyłącznie w „Przekroju”.

Jak „Bajki…” wyglądały pierwotnie, można się zorientować tutaj, na stronie bloga Garaż ilustracji książkowych. Nie wiem czy teraz jest lepiej, na pewno jednak mniej pożółkle i w ogóle schludnie (od strony estetycznej Warstwy jak zwykle postawiły na jakość z najwyższej półki).


Nawiązując wprost do Bajek La Fontaine’a, a pośrednio również do Ezopa (stanowiącego wszak inspirację dla tego pierwszego), Kern stworzył własne historie. Traktują one o zwierzęcych bohaterach (wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest zupełnie przypadkowe!), tyle że ustawionych w innych niż u La Fontaine’a parach; charakter opowiastek również jest podobny. Stosunkowo krótkie, zgrabnie rymowane, inteligentne i dowcipne, kryjące znacznie więcej treści niż na pozór się wydaje. Okrutnie myliłby się zatem ten, kto postawiłby tę książkę w dziale „dla dzieci”. To znaczy, owszem, dzieciom przeczytać jak najbardziej można, jednak przypuszczalnie to dorosły będzie miał większą frajdę z tej lektury.


Dobrą literaturę poznaje się po tym, że niezależnie od tego z jak bardzo zamierzchłych czasów pochodzi, nie traci aktualności. Posługując się tym kryterium, „Bajki” Kerna niewątpliwie można zaliczyć do ścisłej czołówki (bo że ilustracje Mroza są ponadczasowe, to chyba jasne?). Przypuszczam zresztą, że gdyby któryś z bardziej światłych kandydatów na radnego czy burmistrza, posłużył się nimi w czasie trwającej właśnie kampanii wyborczej, spotkałby się z zarzutem stosowania chwytów poniżej pasa. Ponieważ jednak większość znanych mi kandydatów spowijają raczej wyłącznie ciemności z gatunku nieprzeniknionych, sądy (a co za tym idzie, i czytelnicy) mogą spać spokojnie – żadnemu z nich nie przyjdzie w trybie wyborczym osądzać, czy używanie Kerna powinno zostać prawnie zakazane, czy też nie.

Na wszelki wypadek jednak zachęcam: używajcie, póki można!

Mała próbka zawartości poniżej:

Bajka z jeżem


Był pewien jeż przed laty
w zamierzchłej epoce,
którego przez dni wszystkie i przez wszystkie noce
męczyło nieustannie to pragnienie szczere,
by zrobić jak najprędzej tak zwaną karierę.
Że natura mu raczej nie dała urody,
rozpoczął pozostałe studiować metody,
aż wreszcie,
po namyśle,
z różnych metod kupy
wybrał starą metodę włażenia do… tam.
Jak najprędzej chcąc stanąć na byle koturnie,
postanowił natychmiast zadziałać odgórnie.
A że rozmach to ważna rzecz jest w interesach,
zaczął od lwa samego, czyli od prezesa.
Lew,
odczuwszy po chwili, do czego jeż zmierza,
ryknął z bólu
i bardzo szybko przegnał jeża.
Podobny przebieg miały przeprawy:
ze słoniem,
z zebrą,
z hipopotamem,
z antylopą,
z koniem,
z kangurem,
z wielorybem,
z osłem (chociaż matoł)
i z wydrą (którą ryby zowią wydrowatą).
Żadne bowiem z tych zwierząt,
żadne, proszę Was,
nie zgodziło się na to, żeby jeż im wlazł. 
I w tym właśnie problemu tkwi okrutne sedno,
które miota i miota mą istotą biedną,
i które mi się każe skarżyć na papierze,
że niektórzy z nas kolców nie mają jak jeże,
na skutek czego włażą i włażą do woli,
jako że to włażenie nic a nic nie boli.

Ludwik Jerzy Kern „Bajki, bajki, bajki”, ilustrował Daniel Mróz. Wrocławskie Wydawnictwo Warstwy, 2018.

sobota, 8 września 2018

Witaj szkoło 2018, czyli o lwie, którego nie da się oswoić

O tym, jak bardzo nienawidzę pierwszego września, niezależnie od tego czy w danym roku przypada drugiego, czy trzeciego, pisałam już kilka lat temu, tutaj.
Od tego czasu wiele się zmieniło.

Ośmiolatek, o którym pisałam w tamtym poście jest aktualnie trzynastolatkiem, usadowionym wbrew sobie i nam w samym środku deformy edukacji.
Ósmoklasista. To wcale nie brzmi dumnie; dla nas wyłącznie strasznie.
Jak twierdzi Starszy, jego życie skończyło się w miniony poniedziałek.
Mam wrażenie, że moje, jako jego matki, również.


Trzydzieści lat temu „Nasza Księgarnia” wydała książkę Marii Kobyłeckiej „Jak oswoić lwa”, opatrzoną podtytułem „na tropach kłopotów szkolnych”. Znalazł się w niej m.in. przedruk zamieszczonej w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku w „Płomyku” (informacja dla młodszych czytelników: był to tygodnik dla młodzieży, która wyrosła już z przeznaczonego dla dzieciaków „Płomyczka”) rozmowy z lekarzem, Andrzejem Jaczewskim.

Praca ucznia jest pracą szczególną i bardzo ciężką. (…) pracując dużo, trzeba to robić jak najmądrzej, w zgodzie z wymogami czy zaleceniami higieny. Jako lekarz proponuję higieniczny program dnia:
Radzę wstawać dostatecznie wcześnie, by od rana się nie spieszyć, nie wpadać w nerwowy pośpiech. Przed wyruszeniem do szkoły – śniadanie. (…) Już rano konieczny jest zastrzyk ruchu. Proponuję spacer do szkoły. Radzę wcześniej wyjść, by przed rozpoczęciem zajęć odbyć choćby 15-minutowy spacer. (…) W szkole trzeba pracować intensywnie i korzystać jak najwięcej z lekcji. Szkoda czasu na bezmyślne tkwienie w ławce. Nauka na lekcjach powinna wystarczyć, aby w domu jedynie uzupełnić, pogłębić czy poszerzyć i utrwalić wiadomości. Na lekcjach uczymy się, natomiast na pauzach odrzucamy zeszyty i książki. Trzeba zrobić wszystko, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Jeżeli są z tym trudności, to samorząd szkolny powinien starać się je pokonać. (…)
Po skończonych lekcjach zalecałbym spacer, choćby półgodzinny.
Po obiedzie nie radziłbym od razu zasiadać do lekcji. Niektórym dobrze by zrobiła nawet mała drzemka, a w każdym razie jeszcze trochę przerwy, którą można by poświęcić na prace domowe. O zabawach, sporcie, ruchu – nie mówię, bo to już takie banalne zalecenie higieniczne. (…) Poza nauką człowiek ma jakieś inne pozalekcyjne zainteresowania, hobby. Bardzo bym polecał takie pasje, które wypędzałyby na powietrze. Sport, ruch, praca fizyczna są niemal koniecznością, taką jak dobre odżywianie i sen.
No właśnie – sen. Spać się opłaca! Spać trzeba, niestety, dużo. W Twoim wieku około 9 godzin.”

Wprawdzie życie w Polsce w ciągu ostatnich trzydziestu lat mocno się zmieniło, to jednak sam człowiek jako gatunek nie wyewoluował (w każdym razie moim zdaniem) przez ten okres na tyle mocno, by nie musieć spać i odpoczywać. Dlatego też powyższe zalecenia uważam za nadal wiążące, a jako dobra matka zamierzam stosować się do nich, organizując nasze życie domowe.

Od najbliższego zatem poniedziałku dzień mojego ósmoklasisty będzie wyglądał tak:

(Gwoli wyjaśnienia: zgodnie z planem Starszy ma 38 godzin szkolnych zajęć lekcyjnych w tygodniu (bez 2 godzin religii, które są w końcu, bądź co bądź, ciągle jeszcze nieobowiązkowe) plus dwie godziny obowiązkowych zajęć organizowanych przez szkołę, przygotowujących do testu ósmoklasisty. Dwa razy rozpoczyna przy tym naukę o 7.10 (w pozostałe dni o 8.00), raz o 7.30; kończy o 14.30 lub 15.30.)

Pobudka o 5.30. 20 minut na ogólne ogarnięcie się ("zęby, synu, zęby!"), kolejne 20 na zjedzenie śniadania ("jedz wolno i przeżuwaj!" – to też zalecenie lekarskie, choć akurat z innej książki).
O 6.10 wymarsz z domu. Koniec z dowożeniem autem do szkoły! Na przystanek autobusowy jest piechotą akurat 15 minut, tyle ile codzienna zalecana poranna porcja spaceru. Niestety, autobus jeździ co 20 minut, o 6.25 nie ma akurat żadnego. Najbliższy o 6.35. Czas oczekiwania można poświęcić na sport - pajacyki na przystanku zimą będą jak znalazł!
Następnie 20 minut jazdy autobusem (to nie fanaberia, na skutek reformy oświaty najbliższa szkoła oferująca naukę w klasie ósmej, niezależnie od tego czy rejonowa, czy nie, znajduje się w takiej właśnie mniej więcej odległości) i już można rozpocząć naukę. 7.10 to godzina, o której wiedza wprost sama wskakuje do głów, nieprawdaż?
Po 7 lekcjach, przeplatanych dziesięciominutowymi przerwami, starczającymi akurat na tyle, by spakować książki i zeszyty po zakończonej poprzedniej lekcji oraz przenieść plecak z jednej klasy do drugiej, można zjeść szkolny obiad i około 15.00 wyruszyć w drogę powrotną. Myk, myk, 15.40 i już ósmoklasista jest w domu. Czas na małą drzemkę, powiedzmy półgodzinną.
Następnie pora zabrać się do zadań domowych. Cóż my tam mamy?
Trzy strony zadań z matematyki. Trudno się dziwić, gdy trzeba w dwa lata przerobić materiał przewidziany dotychczas na trzy lata gimnazjum. Nauczyciel „przerabia” więc kolejne partie, nie oglądając się za siebie. To czego nie zdąży i to, co trzeba „utrwalić”, zleci do domu.
Rozprawka z polskiego. Rodzice narzekali, że dzieci nie umieją jej pisać, więc proszę bardzo - jak napiszą ze trzydzieści, z pewnością się nauczą. Poza tym ministerstwo powiedziało, że teraz będzie kładło nacisk na formy otwarte. Żeby się dobrze otworzyć, trzeba najpierw porządnie poćwiczyć - to prawda znana w szkole nie od dziś.
Fizyka. Była dzisiaj, jest też jutro, a pani lubi robić kartkówki z poprzedniej lekcji. Trzeba powtórzyć.
Niemiecki. Dwie strony słówek. Szkoła szczyci się tym, że „uczy niemieckiego na wysokim poziomie”. Pani kuła słówka, uczniowie też muszą. Ktoś twierdzi, że to nieefektywne? To jakieś nowomodne podejście, doprawdy.
Bez przerw wyszłoby trzy godziny, ale ponieważ matka, która naczytała się jakichś głupot, każe robić przerwy (a w ich trakcie nie pozwala grać w Fortnite’a, twierdząc, że to rozprasza, doprawdy, świnia, nie matka!), z trzech zrobiły się cztery. I mamy godzinę 20.10. Ileż to godzin dziecko w tym wieku powinno spać? Dziewięć? Rety, trzeba się spieszyć!
Pół godziny na ekspresowe umycie się ("uszy, synu, uszy!"), zjedzenie kolacji (ups, nie powinno się jeść po 20!) i kolejne pół na przeczytanie kilkunastu stron lektury (więcej niż kilkanaście stron dzieł typu „Pan Tadeusz” na raz dzieciom urodzonym w XXI wieku nie wchodzi, choćby się starały). 21.10 - gasimy światło („mamo, nikt z mojej klasy nie chodzi spać o 21!” „Synu, wszyscy chodzą, tylko nikt się nie przyznaje!”).
Zalecane przez lekarza 9 godzin snu kończy się o 6.10.
Całe szczęście, że jutro do szkoły na 8, może się synu wyrobisz, bo gdybyś miał na 7.10, trzeba byłoby na czymś przyciąć. Tylko na czym? Na śnie? Kolacji? Do rozważenia.

Jakieś sporty? Kontakty z rówieśnikami? „Pozalekcyjne zainteresowania, hobby” (że zacytuję pana doktora)? Czas na nicnierobienie?
Fanaberie!

Dla ukojenia nerwów sięgnęłam po książkę dla dzieci.


Autorzy „Spóźniłem się do szkoły, bo…”, Davide Cali (tekst) i Benjamin Chaud (ilustracje), podają wprawdzie propozycje wyłącznie usprawiedliwień szkolnych spóźnień, jednak nic nie stoi na przeszkodzie, by rozciągnąć je także na nieobecność w szkole w ogóle. Jutro, pojutrze. I popojutrze też. A w czasie egzaminu ośmoklasisty i przyszłorocznej rekrutacji do szkół średnich to już na pewno.
I proszę od razu usprawiedliwić moją nieobecność na wszystkich wywiadówkach!


Kiedy w końcu wyszedłem na prostą, trafiłem w sam środek stada owiec i chmary kaczek. Wypadało pomóc rolnikom je rozdzielić.” – opowiada bohater książki, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że opisywane stado owiec to polskie dzieci. Ich rodzice zaś są – co w tym kontekście oczywiste - od szeregu lat traktowane przez rządzących jak stado baranów. 

Ach, gdybyż życie było takie proste jak w ilustrowanych książeczkach!
Gdyby takie było, z chęcią użyłabym choćby takich przekonujących wyjaśnień:

Nie posłałam dzieci do szkoły, bo…

- chciałam, żebyśmy wszyscy byli nadal wyłącznie szczęśliwi!
- chciałam, żeby moje dzieci miały czas, aby żyć!
- moim dzieciom szkoła nie jest do niczego potrzebna („no, wytłumacz mi, mamo, dlaczego muszę chodzić do szkoły, wytłumacz mi, bo ja nie rozumiem!”)
- szkoła jest w naszej rodzinie wyłącznie źródłem frustracji, a lekarz zabronił nam się denerwować.

Wanda Kobyłecka „Jak oswoić lwa”, ozdobił graficznie Bohdan Butenko. Nasza Księgarnia, Warszawa 1989.
Davide Cali, Benjamin Chaud „Spóźniłem się do szkoły, bo…”. Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2015.

A wszystkim, którzy uważają, że z polską szkołą dzieje się coś złego, polecam uwadze ten apel. Szczegółowe informacje dostępne tutaj.