piątek, 27 lutego 2015

Dlaczego nie należy za bardzo się otwierać, czyli jak wygrać z matką w warcaby

Nigdy nie jest za późno, by zmienić swe życie na lepsze.
Przeczytawszy „Schreimutter” i dobiwszy się Jesperem Juulem (post o jego książce wkrótce, mam nadzieję) postanowiłam wreszcie zostać mądrą matką, otwartą na potrzeby swoich dzieci.

Trzy dni temu Młodszy, widząc że jak zwykle wieczorem włączam komputer, z poważną miną zasiadł naprzeciwko.
- Czy chciałbyś o czymś ze mną porozmawiać? – zapytałam, obdarzając go uważnym spojrzeniem świeżo otwartej matki.
- Tak – odpowiedział poważnie. – Chciałbym, żebyś miała dla nas więcej czasu.
- Ja też bym tego chciała – odpowiedziałam. – Niestety, mam bardzo dużo bardzo ważnej pracy.
- Ale ja wiem, mamo, co możesz zrobić – odparł Młodszy.
- Tak? Co – zapytałam.
- To proste. Wystarczy, że będziesz wstawała o czwartej. Wtedy będziesz mogła rano sobie pracować, a wieczorem się z nami bawić – rzucił, po czym poszedł, zostawiając mnie pogrążoną w głębokiej rozpaczy.

Pełna wyrzutów sumienia matka jest gotowa do wielu poświęceń.
Następnego dnia wstałam o czwartej rano. W końcu Napoleon też spał tylko cztery godziny na dobę. 
Gdy o osiemnastej wróciliśmy do domu, nie było żadnych przeszkód, bym mogła spędzić wieczór, robiąc z dziećmi to, na co mają ochotę.
- To może zagramy w warcaby? – zaproponował Młodszy.
Oczywiście, zgodziłam się (jakież to cudowne, że moje dziecko zamiast łupać w jakąś komputerową grę, woli zagrać z matką w staroświeckie warcaby!).
Ograł mnie. Raz, a potem drugi.
Ograłby i trzeci, ale zasnęłam nad planszą.

Śniło mi się, że Młodszy uknuł niecny plan doprowadzenia matki do stanu nieprzytomności po to, by wygrać z nią w warcaby.
Po przebudzeniu postanowiłam na wszelki wypadek nieco się z powrotem zamknąć.

sobota, 21 lutego 2015

M. Dymek "Jadłonomia", czyli o kuchni roślinnej, która nie kłuje w podniebienie

Ostatnio za dużo narzekam i filozofuję, co widać także na blogu.
Znak, że znów wkroczyłam na nienajlepszą drogę życia i czas coś w nim zmienić.
Najprościej zacząć od jedzenia.


Książek kucharskich mam w domu mnóstwo (na zdjęciu kilka wyłącznie wegetariańskich). Kiedyś kupowałam je po to, by wyszukiwać ciekawe przepisy i wypróbowywać nowe smaki.
Odkąd odkryłam blogi kulinarne, gotuję głównie to, co wynajdę w sieci. Książki kucharskie kupuję nadal, choć znacznie rzadziej niż wcześniej i głównie dla obrazków.
Do tej pory nie kupiłam jednak żadnej „blogowej” książki kucharskiej.
Choć od kilku lat czytam blog White plate Elizy Mórawskiej, jakoś nie pasuje mi żadna z dwóch wydanych dotąd przez jego autorkę książek.
To samo dotyczy Moich wypieków Doroty Świątkowskiej.

Jadłonomia natomiast… Tak, „Jadłonomia” to zupełnie co innego.


Weganką byłam krótko i z przymusu (silna alergia u Młodszego, gdy był jeszcze w wieku noworodkowym). Dowiedziałam się wówczas tego, że na świecie jest mnóstwo jadalnych i zarazem pysznych rzeczy, o których istnieniu nie miałam pojęcia.
Niestety, jednocześnie odkryłam, że nie mogę żyć bez jajek.
Bez mięsa, owszem, mogę. To głównie kwestia nawyków smakowych (choć żyjąc w naszej szerokości geograficznej zawsze zimą odczuwam silną i niemożliwą do odparcia potrzebę wgryzania się niemal co dzień w kawał surowego mięsa, najchętniej w postaci pęta kiełbasy polskiej).
Bez krowiego mleka i jego przetworów też jakoś przeżyję.
Niemożność zjedzenia jajka (w jakiejkolwiek postaci, choćby jako składnika ciasta) wywołuje jednak u mnie niedający się nijak zwalczyć ból istnienia.

Co nie oznacza, że nie mogę czerpać pełnymi garściami ze znakomitych pomysłów Marty Dymek.

Blog Marty jest sympatyczny i bezpretensjonalny.
Autorka nie jest nawiedzoną anorektyczką, czego po wegance spodziewałaby się większość naszego żywiącego się fast foodami społeczeństwa. Nie zamierza nikogo kulinarnie nawracać, ani wyklinać. Zamiast tego pokazuje, że zdrowe nie musi być niesmaczne lub, co gorsza, nudne. Jej pomysły są często nieszablonowe i zaskakujące, ale zawsze trafione. Ja w każdym razie ilekroć wypróbowywałam któryś z jej przepisów, zawsze byłam wyłącznie zachwycona. A moja mięsożerna rodzina razem ze mną.

„Jadłonomia” w wersji papierowej zachowuje nieco atmosfery bloga.
Niezwykle starannie wydana, z przepięknymi zdjęciami, na których widok ślina sama napływa do ust, może stanowić inspirację do tego, by spróbować najpierw ugotować, a potem zjeść coś nowego.
Większość przepisów jest niezwykle wręcz prosta; tylko niewielka część wymaga ekstraordynaryjnych składników, przy czym większość z nich bez problemu można już nabyć na wydzielonych w niektórych zwykłych sklepach stoiskach ze zdrową żywnością (mam tu na myśli np. płatki drożdżowe czy pastę tahini. Sama autorka pisze np. o batatach, że są „dość drogie i trudno dostępne” – najwyraźniej nie odwiedza Biedronki, w której można je od pewnego czasu dostać za jedyne 6,99 zł za kilogram). To wyróżnia „Jadłonomię” spośród innych wegetariańskich książek kucharskich, których autorzy często prześcigają się w wymyślaniu dziwnych, ich zdaniem niezbędnych, dodatków do potraw. Z drugiej jednak strony, zanim obruszymy się, że każe nam się szukać czegoś drogiego i nieznanego, warto sprawdzić po co każe nam się to robić. W przypadku kuchni wegetariańskiej, a zwłaszcza wegańskiej dużą rolę odgrywa bowiem właściwe zbilansowanie diety. Czasem więc pozornie pozbawiony sensu dodatek odgrywa olbrzymią rolę.
Kilka lat temu w taki sposób (dzięki kuchni wegańskiej) odkryłam niełuskany sezam – bezcenne źródło wapnia (jest go w nim nieporównywalnie więcej niż w mleku), dzięki zaś „Jadłonomii” życzliwym okiem spojrzałam na płatki drożdżowe, bogate w witaminy z grupy B i szereg składników mineralnych.


Kiedy dowiedziałam się, że „Jadłonomia” pojawi się drukiem, zastanawiałam się, czy jest sens ją kupować, skoro znam i regularnie czytam bloga. Gdy odkryłam, ile kosztuje już wydana książka (69 złotych), tym bardziej zaczęłam się wahać.
Jakichkolwiek wątpliwości pozbyłam się po tym, jak – siedząc w księgarni wydawnictwa Dwie Siostry w czasie Bajtlikowych warsztatów – przejrzałam "Jadłonomię" kartka po kartce.
Sądzę, że trzeba wspierać takie inicjatywy (dotyczy to zarówno autorki, jak i wydawnictwa). Ba! Myślę, że każdemu ze wspierających wyjdzie to tylko na zdrowie.
Ja w każdym razie dziś zrobiłam duże zdrowe zakupy.


Marta Dymek „Jadłonomia. Kuchnia roślinna. 100 przepisów nie tylko dla wegan”. Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2014.

sobota, 14 lutego 2015

Wyścig z prymitywem, czyli co powiniśmy robić w Walentynki

Kiedy jeszcze oglądałam telewizję, zdarzało się, że trafiałam na śmieszne i inteligentne reklamy.
Odkąd słucham wyłącznie radia, mam wrażenie, że inteligentna reklama to coś w rodzaju mamuta.
Przed świętami cierpiałam (jak się okazało, razem z milionami) z powodu reklamy sieci Media Expert. Wydawało mi się wówczas, że oto odkryłam reklamowe dno.
Okazało się, że można jeszcze zrobić podkop.

Nadawane w okresie okołowalentynkowym spoty reklamowe tej samej firmy (o treści mniej więcej: "- Marian, co robisz? - No, jak to co? Walę tynki!") sprawiły, że każdorazowo zastygałam w osłupieniu. Nie wierzyłam bowiem, że ktokolwiek mógł wpaść na taki pomysł oraz, że komukolwiek może się on spodobać (a tym samym zachęcić do wizyty w sklepie tej sieci).
Do dzisiaj.

Najpierw jednak o czym innym.

Dzisiaj niemal każda reklama, która nie jest odtworzonym schematem wynikającym z ustalonej i zatwierdzonej przez klienta strategii, nie przechodzi przez badania. Ludzie po obejrzeniu scenariusza przepytywani są punkt po punkcie, czy ich zdaniem założenia tego schematu wynikają z reklamy.
- To kto zgłupiał – klienci czy widzowie? Może wy?
Problem polega na tym, że głupiejemy wszyscy. Oglądamy coraz głupsze filmy, słuchamy coraz gorszej muzyki, książek w ogóle nie czytamy. Gdyby reklamy jakimś cudem uwolnione zostały od chomąta głupoty, miałyby ogromne znaczenie edukacyjne. Jesteśmy na nie skazani, a idą na to ogromne pieniądze.


To Iwo Zaniewski, w rozmowie z Wojciechem Pelowskim i Łukaszem Sakiewiczem, opublikowanej w numerze 2/1113 „Dużego Formatu” z 15 stycznia 2015r. 

Dalej jest tylko gorzej.
„- Może teraz doskoczyliśmy bliżej do krajów Zachodu i może jest u nas tak, jak tam było od dawna?
Kilkanaście lat temu była ogromna różnica. Powstawały tam wybitne utwory, jeśli można tak powiedzieć o reklamie. Dzisiaj cały świat intelektualnie i artystycznie leci w dół. Programy telewizyjne są wszędzie równie potworne. Nawet kanały popularnonaukowe są nie do oglądania. I nie jest to bynajmniej pocieszające, że dotyczy to całego świata, to właśnie przeraża. Wieś angielską od polskiej nadal dzieli przepaść, ale media tu i tam pracują pełną parą, żeby przypodobać się odbiorcom o najniższych potrzebach intelektualnych. (…)
   Właściwie nie brzmi to źle. Prawdziwa demokracja. Produkty przemysłowe co prawda rozpadają się w rękach, ale za to są tanie. Powstają miliony ton szkodliwych odpadów i w końcu coś trzeba będzie z tym zrobić. To zadanie dla ekonomistów i technologów. Można sądzić, że za jakiś czas będą zmuszeni do działania. Z kulturą rzecz ma się, niestety, gorzej. Aby to lepiej zrozumieć, wróćmy znów do przemysłu. Powszechny cielęcy zachwyt nad technologiami rozkręca mechanizm popytu i podaży. Coraz więcej inżynierów coraz lepiej zarabia, coraz lepiej się kształci i coraz bardziej stara się te technologie doskonalić. Kulturę produkują intelektualiści, humaniści, artyści. Popyt na wysoką jakość ich pracy spada. Ta wąska grupa społeczna ulega dziś degradacji i na razie nie rodzi się żaden mechanizm, który w przyszłości mógłby ten proces odwrócić. Góry śmieci przeszkadzają wszystkim, to jest wyczuwalne ostrzeżenie. Góry grafomańskich wytworów w księgarniach czy filmu oparte na prymitywnych identycznych schematach przeszkadzają za małej liczbie ludzi, żeby coś zacząć robić w tej sprawie.”

W kontekście tego, co przydarzyło mi się dzisiaj, nic dodać, nic ująć.

Po pierwsze, otworzyłam weekendowe wydanie „Dziennika Gazety Prawnej”. Na żółtych, prawniczych stronach, na samym początku pyszni się takie oto zdanie:


Phi, powiedzą niektórzy. Prawnicy to rzemieślnicy, nie intelektualiści. A ortografia rzecz wtórna.

Po drugie, wracając z pracy zajechałam do popularnego dyskontu spożywczego. W centrum czterystotysięcznego miasta.
W kolejce do kasy podsłuchałam rozmowę pani ekspedientki z panem ochroniarzem (oboje mniej więcej w moim wieku).
„- Co robicie z żoną na Walentynki?
- Na Walentynki? Walę żonie z dyńki!

Od dziś uwierzę we wszystko. Nawet w Media Expert. 

czwartek, 12 lutego 2015

J.Bauer "Schreimutter", czyli dlaczego dorośli potrzebują dzieci

Wtorek wieczór.
Starszy, Młodszy i Matka wrócili do domu, po zaliczeniu szkół, przedszkoli, zakładów pracy, basenów, angielskich, zakupów.
W kuchni na stole i blatach piętrzy się stos brudnych naczyń, z kolei zmywarka szczerzy się błyskiem stosu naczyń czystych, których jednak nikt rano nie miał czasu wyładować.
Matczyny brzuch głośno burczy (w zakładach pracy nie dają obiadów), dzieci napomykają, że też by coś zjadły.
Frani ani widu, ani słychu.

Pół godziny później.
Starszy siada do lekcji. Matka siada przed komputerem, bo to że wróciła do domu, nie oznacza że wróciła z pracy – najpierw zabiera się za to, co jest na wczoraj, ale wie, że musi przerobić jeszcze to z dzisiaj oraz to na jutro. Wskazówki zegara przesuwają się nieubłaganie w stronę czarnej nocy. Matkę ogarnia czarna rozpacz.
Starszy przychodzi z zadaniami z matematyki. Nie rozumie ni w ząb, mimo że trzy tygodnie wcześniej (i cóż, że przed feriami?) tłukł to z matką aż do bólu.
Matkę (ani chybi dla kontrastu) trafia jasny szlag. Przez zaciśnięte zęby spokojnym, acz jadowitym głosem wysykuje w stronę Starszego, co o tym wszystkim myśli i że jeśli uważa, że ona będzie mu to znów tłumaczyć, to się myli, a także, że musi sam sobie poradzić z tym problemem.
Starszy pochyla głowę nad zeszytem. Z oczu kapią mu łzy.
Dziękuję ci mamo, że na mnie nie nakrzyczałaś” – szepcze.


Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki „Schreimutter” Jutty Bauer (było to w październiku 2013r., w czasie spotkania z Iwoną Chmielewską), byłam wstrząśnięta.

Obiecałam sobie, że przestanę krzyczeć, że nie może być tak, że moje dzieci się mnie boją.
W czasie urlopu, podczas dłuższych przerw w pracy dotrzymuję obietnicy.
Co innego na co dzień, gdy jestem zazwyczaj tak zmęczona, że zasypiam pięć sekund po tym, jak położę głowę na poduszce.
Co mnie ani trochę nie usprawiedliwia.



To nie jest normalne.
Nie mogę rozpadać własnych dzieci.


Bo może i przeproszę, i pozbieram je potem do kupy.
Ale nigdy tak do końca nie będzie wiadomo, czy czegoś w nich nie uszkodziłam.


Gdyby ktoś miał wątpliwości po co komu dzieci, ja mu wyjaśnię.

Po to, żeby przypominać dorosłym, co w życiu jest istotne.
Po to, żeby dorośli mogli przejrzeć się w nich niczym w kryształowym, niczym jeszcze nieskalanym zwierciadle.

A ci, którzy nie mają dzieci, niech sięgną chociaż po książki dla dzieci.

Jutta Bauer „Schreimutter”. Beltz & Gelberg, 2013.

sobota, 7 lutego 2015

Warsztaty z Janem Bajtlikiem, czyli ty pogryzmol razem z nim, a może opanujesz sztukę latania

Mniej więcej dwa lata temu na chwilę zamieniłam własne dzieci w króliki doświadczalne.
Każdemu z osobna przeczytałam, jedną po drugiej, dwie książki i poprosiłam, żeby wskazali tę, która bardziej im się podoba.
Obie były w zasadzie o tym samym, choć różniło je prawie wszystko.



Pierwsza to zgrabny wierszyk autorki o uznanym nazwisku: z przyjemnymi dla ucha rymami, zabawną treścią, opatrzony kolorowymi obrazkami utrzymanymi w estetyce typowej dla wydawanych w Polsce książek dziecięcych przeznaczonych dla masowego odbiorcy.




Druga to chropawa, pozbawiona rymów historia, zarówno napisana, jak i ascetycznie zilustrowana przez tę samą osobę, szerzej nieznaną. W odbiorze, wydawałoby się, raczej trudna.

Wybór wydawał się więc oczywisty. Tymczasem zarówno Starszy, jak i Młodszy zgodnie orzekli, że wolą książkę numer dwa.

Wyciągnęłam z tego jedyny słuszny wniosek: muszę mieć oko na Bajtlika.


Poważne potraktowanie Jana Bajtlika wymagało jednak ode mnie sporego wysiłku. Ciągle bowiem wydaje mi się, iż to ja jestem młoda, więc ci, którzy urodzili się później niż ja są ledwo odrosłymi od ziemi żółtodziobami. Niestety, życie brutalnie weryfikuje to wyobrażenie, co i rusz wprowadzając na moją drogę osobników coraz później urodzonych, twierdzących do tego bezczelnie, że od dawna są dorośli.

Jednym z nich jest właśnie Jan Bajtlik. Rocznik 1989, z całkiem bogatym już dorobkiem i szeregiem nagród na koncie. Człowiek, który dużą część swojej energii i pomysłów kieruje ku dzieciom. A dzieci go za to uwielbiają. Szkoda tylko, że ich rodzice nie zawsze o tym wiedzą.

Gdy odkryłam, że wydawnictwo Dwie Siostry organizuje w czasie ferii zimowych (które w województwach zachodniopomorskim i mazowieckim szczęśliwie przypadają w tym samym czasie) szereg warsztatów dla dzieci, zyskałam dodatkowy powód, by część ferii spędzić właśnie w Warszawie. Obawiałam się tylko, że zabraknie dla nas miejsca – naiwnie myślałam, że gdzie jak gdzie, ale tam pewnie zjawią się tłumy. Tymczasem nadmiaru chętnych nie było.
Moi synowie zostali kupieni niemal natychmiast. W zasadzie nie wiem dlaczego: obserwując całość zza węgła miałam wrażenie, że prowadzący jest nieco zbyt poważny, a dzieci nie do końca rozumieją w czym rzecz. Jednak, choć zdaje się, że w zamierzeniu te warsztaty typograficzne miały wyglądać nieco inaczej (dzieci miały inspirować się książką „Cyrk”, ale całkowicie zignorowały tę propozycję), ostatecznie wszyscy znakomicie się bawili.



Bajtlik w swoich kolejnych książkach konsekwentnie proponuje dzieciom zabawę słowem. Nie jest to jednak słowo traktowane jako skrzydlaty nośnik myśli, a raczej materia, byt złożony z pojedynczych, żyjących własnym życiem liter.

W czasie warsztatów w „Dwóch Siostrach” dzieci bawiły się więc czcionkami, zarówno tymi profesjonalnymi, jak i całkiem amatorskimi, zrobionymi z ziemniaków, tworząc z nich własne książki, o treści zazwyczaj lekko surrealistycznej.

Ci, którzy nie mogli być w Warszawie, mogą poczuć mniej więcej to samo, jeśli tylko wezmą do ręki „Typogryzmola”, w którym Bajtlik zaprasza do wysoce abstrakcyjnego, ale zarazem bardzo realnego świata liter.

Jak napisano na okładce tej książki, „typografia” to projektowanie i układanie liter, jednak już „typogry” to po prostu zabawy literami, a dziecko jako współtwórca tej książki, może robić z nią, co chce, nawet jeśli zamierza po prostu „tylko” gryzmolić.

Chciałabym, aby wszystkie przedszkolaki wkraczały w świat liter właśnie z „Typogryzmolem”, a nie z kolorowymi koszmarkami z gatunku „dokończ szlaczek”.

źródło zdjęcia
Chciałabym też, aby wszystkie przedszkola wyglądały jak to, jakie powstało podobno w Chróścicach pod Opolem.

To ten sam nurt, to samo myślenie o estetyce i wyglądzie otaczającego dzieci świata. Silnie umocowane w wierze w inteligencję małych odbiorców.

Niestety, moje mocno ostatnio sceptyczne podejście do
źródło zdjęcia
świata każe mi myśleć, że z działaniami Jana Bajtlika może być podobnie jak z owym przedszkolem. Mocno chwalone w profesjonalnym architektonicznym świecie, lokalnie jakby nie istniało. Na stronie internetowej gminy Dobrzeń Wielki próżno szukać informacji o tym awangardowym projekcie; strona jedynego publicznego przedszkola w Chróścicach straszy zdjęciami dobrze znanymi wszystkim polskim rodzicom (patrz na prawo).

Póki co, fakt że na warsztatach zorganizowanych w było, nie było mocno zaludnionym mieście stołecznym Warszawa pojawiło się ledwie kilkoro dzieci (mogę się mylić, ale wydaje mi się, że było ich tylko siedmioro, przy czym dwójka przywędrowała aż ze Szczecina), także nie napawa optymizmem.


Mam jednak nadzieję, że Jan Bajtlik, jako że znacznie ode mnie młodszy, a co za tym idzie, z pewnością ciągle jeszcze przepełniony optymizmem i entuzjazmem, nie podda się bez walki. Trzymam kciuki!

Prezentowane na zdjęciach książki to – kolejno:
Wanda Chotomska „Pingwinek”, ilustracje Monika Stolarczyk. Wydawnictwo WILGA, Warszawa 2007.
Jan Bajtlik „Sztuka latania”. Wydawnictwo Hokus-Pokus, Warszawa 2012.
Jan Bajtlik „Typogryzmoł”. Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2014. 

wtorek, 3 lutego 2015

Z.Miłoszewski "Gniew", czyli dlaczego nie będę płakać za Szackim

Nie jesteś zły, jesteś bardzo dobrym człowiekiem, wiesz? Naprawdę. – Poklepała go po dłoni. – Tylko jesteś… - Zawiesiła głos, szukając właściwego określenia. - …jak by to powiedzieć, nie poirytowany i nie agresywny. O, wiem, gniewny. Może to kwestia twojej profesji, ale gdybym miała wybrać jedną cechę, która identyfikuje mojego ojca, to powiedziałabym, że jest to gniew.”


Nie lubię Teodora Szackiego, głównego bohatera kryminalnej trylogii autorstwa Zygmunta Miłoszewskiego. Nie polubiłam go od pierwszego spojrzenia, jakie rzuciłam na niego w „Uwikłaniu”. Za bardzo przypominał mi wszystkich beznadziejnych prokuratorów, których znam lub znałam.
W „Ziarnie prawdy” był już niemal wyłącznie irytujący, co w połączeniu z przestylizowaną fabułą sprawiło, że pożegnałam go bez żalu.
Natomiast w „Gniewie”… Faktycznie, przymiotnik „gniewny” zdaje się najlepiej do niego pasować. Gdybym nie znała Szackiego wcześniej, może nawet bym się zainteresowała. Ecce homo! – chciałoby się zawołać. Pełen wad, błądzący i grzeszny, ale z jakimś szlachetnym rysem. Gdyby nie ten wygląd…

Miał na sobie, jak sam to nazywał, „bondowski zestaw”: brytyjska klasyka, która nigdy go nie zawiodła, kiedy chciał zrobić wrażenie. Garnitur w szarym kolorze nieba przed burzą, w prawie niewidoczne jasne prążki, błękitna koszula, wąski grafitowy krawat w delikatny deseń. Poszetka z surowego lnu, wystająca na centymetr z kieszonki marynarki. Spinki i zegarek z matowej stali chirurgicznej. W tym odcieniu, co jego gęste, idealnie siwe włosy. Wyglądał jak ostoja mocy i trwałości Rzeczpospolitej.

…i zachowanie…
Edmund Falk poprawił mankiety koszuli, żeby wystawały z rękawów marynarki przepisowy jeden centymetr. Z tym gestem było jak z ziewaniem, więc Szacki poprawił swoje, jego wystawały centymetr dłużej, ponieważ były spięte spinkami. Doprawdy, król sztywniaków i książę sztywniaków, dobrali się w korcu maku.

W kończącym książkę słowie „od autora” Zygmunt Miłoszewski podziękował między innymi olsztyńskim prokuratorom i sędziom, nie wymieniając ich jednak „z nazwiska ze względu na charakter ich pracy”. Nie wątpię, że bez rozmów z nimi „Gniew” byłby znacznie mniej autentyczny. Mam jednak wrażenie, że na swoich rozmówców Miłoszewski wybrał wyłącznie słusznie sfrustrowanych przedstawicieli obu profesji, którzy chociaż zdążyli już popaść w rutynę, to zarazem nie zatracili jeszcze umiejętności autorefleksji. Nie jest to jednak, niestety, grupa reprezentatywna.

„- Szkoda, że pana nie było rano. Miałem tutaj pseudopandę w sam raz dla pana.
- Pseudopandę?
Zaklął w myślach. Najpierw własność, a teraz odruchowo użył durnego gliniarskiego slangu, którym gardził, ale który słyszał tyle razy, że w końcu wrył mu się w pamięć. (…)
- Czasami policjanci mówią „panda” na pobitą kobietę – wyjaśnił w końcu. – Rozumie pan? – Palcem zrobił kółko wokół oka.
- Czyli pseudopanda – powiedział wolno Falk. – To zapewne ofiara przemocy psychicznej?
Potwierdził.
- To bardzo ciekawe, ile seksistowskiej pogardy można zawrzeć w jednym słowie. To dość rozczarowujące, że akurat z pana ust usłyszałem coś takiego.”

„Gniew” to nie tylko czcza rozrywka dla miłośników kryminałów. To lektura ze społecznym przesłaniem, podanym na szczęście w umiejętny i nienachalny sposób (znacznie lepiej niż w dwóch poprzednich częściach). Owszem, zaczyna się od trupa (a właściwie dwóch), jednak w środku sporo całkiem innej treści. Momentami bywa nawet zabawnie - bądź dzięki silnie ironicznym lokalnym (tym razem olsztyńskim) wstawkom, bądź przez sposób sportretowania szeregu drugoplanowych postaci, poczynając od patologa profesora doktora habilitowanego Ludwika Frankensteina, przez policjanta Jana Pawła Bieruta, na spragnionym przygody urzędniku USC Myślimirze Szcząchorze skończywszy.
Dlatego, mimo że końcówka książki wyraźnie siada (nie pomogło jej nawet ostatnich kilka stron, w zamierzeniu mających chyba zaskakiwać, w mojej ocenie nadmiernie jednak przekombinowanych), warto poświęcić parę godzin akurat na tę lekturę.

Jednym zwróci ona być może uwagę na ciągle lekceważony problem przemocy domowej.
Drugim spodoba się lokalny koloryt.
Jeszcze innych wciągnie sam, od pewnego momentu dość wartki, wątek kryminalny.
I może nikt nie zauważy jak prawdziwie beznadziejnie przedstawieni tu zostali ci, którzy tworzą polski, szeroko rozumiany, wymiar sprawiedliwości.

„- Dwadzieścia lat stoi pan po stronie prawa – ciągnął Falk niezrażony. – Długa lista sukcesów na papierze dobrze wygląda. Ale my wiemy, czego na papierze nie ma. Spraw tak słabych dowodowo, że nawet ich pan nie wszczął. Albo wszczął i zaraz potem umorzył. Sprawców, którzy wymknęli się przez dziurę w prawie. Niekompetentnych kolegów, przez których jesteśmy najbardziej pogardzaną instytucją w Polsce, którzy swoimi błędami i zaniechaniami nie dość, że świata nie naprawili, to jeszcze zmienili go na gorsze. A przede wszystkim nie ma na tej liście pańskiego ogromnego żalu, że miał pan walczyć o lepsze jutro, a tymczasem tylko wyciera rozlane mleko.

Mam nadzieję, że Miłoszewski dotrzyma słowa i Szacki już nie wróci, a głównymi bohaterami polskich powieści kryminalnych staną się odtąd wyłącznie dobrzy, szlachetni i odnoszący same sukcesy policjanci, prokuratorzy i sędziowie. Bo przecież na to właśnie zasługujemy, nieprawdaż?


Zygmunt Miłoszewski „Gniew”. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2014.