wtorek, 31 marca 2015

M.Ostrowski "Teatr sprawiedliwości: aktorzy i kulisy", czyli brawo, bis!

„(…) Witold Wołodkiewicz, specjalista prawa rzymskiego, objaśniając filozoficzne znaczenie aequitas, słusznej sprawiedliwości, pisał: „Potrafi ona kojarzyć niezbędny formalizm prawa z zastosowaniem dobra.”
Stosowanie dobra – często poprzez interpretację przepisu – wymaga doświadczenia. Trudno zgodzić się z systemem, kiedy sędzia – jak w Polsce – zaczyna wyrokować, mając 29 lat. Za mało wie i za mało widział poza uniwersytetem i szkołą sędziowską (życie dzięki stypendium i pod kloszem). Kto sam nie doznał nigdy rażącej niesprawiedliwości, kogo nie przeczołgał kafkowski formalizm („przykro mi, taka jest procedura”) – nie będzie dobrym sędzią. Salomonowej mądrości bożej nie nauczy się w szkole. Poza tym jej absolwent nie ma odpowiedniej pozycji społecznej ani – co tu kryć – majątkowej, dającej niezależność.
A ma to być ktoś wyjątkowy: sprawiedliwy, nieprzekupny, nieposzlakowany. To ostoja obywatelskich nadziei, że w razie nieszczęścia jest się do kogo zwrócić. Są tacy sędziowie, sędziowie z powołania. Ale są i inni. Oto przykład. Adwokat ma przekonujący dowód, że kobieta, nigdy nie karana, trafiła do aresztu bezzasadnie. Łapie sędziego na korytarzu, ale jest piątek i słyszy w odpowiedzi: - „Proszę przyjść w przyszłym tygodniu.” Takich oskarża się o bezduszność, rozleniwienie i beztroski bałagan.

Gdybym przeczytała ten fragment piętnaście (a może nawet dziesięć) lat temu, z pewnością strasznie bym się obruszyła. Człowiek w wieku „przed trzydziestką” traktuje siebie bardzo poważnie.
Kiedy czytam go dzisiaj, kiwam głową. Przez ostatnie piętnaście (a może i dziesięć) lat zbyt dużo przeżyłam i zrozumiałam. Za dużo spraw, które zakończyłam dziesięć lat temu, dziś rozegrałabym całkiem inaczej.


Gdyby Marek Ostrowski napisał swoją książkę jako dwudziestoparolatek, tuż po zdanym egzaminie sędziowskim, raczej nie stworzyłby porywającego dzieła. Ponieważ jednak odczekał dobrych parę lat, mogłam się efektami jego pracy zachwycić.

W Polsce brakuje osób, które potrafią dobrze pisać o prawie, zwłaszcza tym, które z angielska nazywane jest „law in action”, a którego nie uczą na uniwersytetach. Mimo że rynek książek prawniczych jest bardzo bogaty, niemal nie sposób znaleźć wśród nich pozycji, które spełniają jednocześnie kilka podstawowych warunków: są napisane ładnym, przystępnym językiem, są merytorycznie poprawne oraz stawiają właściwe pytania, podejmując próby (i cóż, że czasem z góry skazane na niepowodzenie) znalezienia dobrych na nie odpowiedzi. Potencjalnych autorów takich książek trudno znaleźć wśród praktykujących prawników – większość z nich po pierwsze błyskawicznie i na wskroś przesiąka prawniczą nowomową, zatracając umiejętność posługiwania się przystępną polszczyzną, zaś po drugie, ma problem, by z dystansu spojrzeć na świat, w którym funkcjonuje na co dzień, a który wcale nie jest jedynym światem na ziemi.

Także wśród dziennikarzy zajmujących się prawem brak jest gwiazd (w dobrym tego słowa znaczeniu). Nie jest sztuką pójść na salę sądową, na której właśnie odbywa się ogłoszenie wyroku w głośnej, medialnej sprawie i wyjść z niej tuż po odczytaniu sentencji, a przed wysłuchaniem ustnych motywów orzeczenia po to, by nadać gorączkową relację („jako pierwsi o tym poinformowaliśmy!”), z której nie wynika nic poza gonieniem za sensacją. Prawdziwą sztuką jest zrozumienie tego, czego było się świadkiem, dostrzeżenie szeregu niuansów, zwrócenie uwagi na rzeczy pozornie nieistotne i przełożenie tego na zrozumiały dla ogółu język. Do tego trzeba jednak pokory, cierpliwości, mądrości i wiedzy. Cechy te nie są jednak częste – tak wśród dziennikarzy, jak i prawników.

We wstępie do swojej książki Marek Ostrowski pisze:
Nie pisałem oczywiście podręcznika, chciałem raczej postawić pytania. Dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej i co warto by zmienić? Zwykle trzeba dać ludziom więcej swobody i samodzielności, mogą w tym teatrze odegrać mądrzejsze role. Zebrałem przykłady z Polski, ale że pracowałem też jako korespondent zagraniczny, jest tu i mieszanka spraw z Ameryki, Francji i Anglii. Porównania są ryzykowne, ale i pouczające, zwykle dotyczą różnic w czymś, co nazwałbym filozofią czerwonego światła. W Paryżu, jeśli nie jadą samochody, piesi nie czekają na zielone i żadnemu żandarmowi nie przyjdzie do głowy żołądkować się w tej sprawie. W Warszawie policjant nie odmówi sobie przyjemności strofowania, a nawet ukarania obywatela, choćby ten żadnego zagrożenia nie stworzył. Dlaczego tak? Mam nadzieję, że czytelnika to zainteresuje.”

Największą zaletą "Teatru sprawiedliwości" są właśnie porównania. Siedząc na co dzień wyłącznie w polskim świecie miewałam niekiedy (zwłaszcza ostatnio) wrażenie, że oto sięgamy dna. Po tej lekturze ponownie widzę jednak wszystko we właściwych proporcjach – ludzie we wszystkich krajach są tacy sami, nasze problemy już wiele lat wcześniej rozwiązywali inni. Może nie jest to zbyt optymistyczne, ale na pewno skutecznie leczy z pokusy ustawienia się na pozycji ostatniego sprawiedliwego, który będzie walczył do upadłego, niczym błędny rycerz.
Przykładowo, odwołując się do sytuacji, jaka miała miejsce w amerykańskim mieście Cleveland w roku 1919, autor przywołuje konstatacje dwóch ówczesnych amerykańskich prawników – Roscoe Pounda i Felixa Frankfurtera:
Każdy prawnik i każdy dziennikarz wie, że ławy przysięgłych z niezwykłą łatwością poddają się atmosferze wytworzonej przez środowisko. To prasa w dużym stopniu kreuje tę atmosferę. Społeczna wrogość lub sympatia do oskarżonego może zasadniczo wpłynąć na wynik procesu (…). Nastawienie i treść codziennych wiadomości stają się najmocarniejszym budulcem opinii społecznej”.

W kilku rozdziałach, zatytułowanych niekiedy bardzo chwytliwie, choć zarazem (niestety) adekwatnie, autor skupia się przede wszystkim na sądach i sędziach (głównie tych orzekających w sprawach karnych) – jako obsadzających główne role w teatrze sprawiedliwości. Nie brak jednak także dywagacji na temat prokuratorów i adwokatów. Ostrowski wystrzega się przy tym agresji – choć niekiedy bezlitośnie obnaża prawniczą głupotę (nazwaną przez niego dosadnie „kretynizmem prawniczym”), czyni to w sposób rzeczowy i kulturalny. Jego uwagi są ponadto niezwykle trafne, pewnie dlatego, że są wynikiem czynionych przez wiele lat przemyśleń i szeregu różnorodnych obserwacji. Nie sposób także przypisać mu stronniczości – gdy w jednym miejscu zdaje się przychylać do opinii wyrażanych przez tzw. środowisko sędziowskie (pisząc na przykład, co osobiście przyjęłam ze złośliwą satysfakcją, że „to żenujące, że minister sprawiedliwości w ogóle wydaje rozporządzenia sprzeczne z konstytucją”), niemal za chwilę potrafi wytknąć sędziom, że przy dokonywaniu wykładni obowiązujących przepisów „boją się odejść od gramatyki, nawet nie pytając, czy taka wykładnia pozwala w ogóle wydać sprawiedliwy wyrok!” Swoje spostrzeżenia bogato okrasza przy tym przykładami, zarówno z krajowego, jak i z zagranicznego podwórka.


Nie podoba mi się w tej książce tylko jedno: to, że została dołączona wyłącznie do części nakładu przedostatniego (nr 13/2015) numeru „Polityki”, a teraz można ją – zdaje się - kupić tylko w internetowym sklepie „Polityki”.
Szkoda, bo powinna być to lektura obowiązkowa zarówno dla zatrudnionego w teatrze polskiej sprawiedliwości aktora, który chciałby zagrać w nim rolę życia, jak i dla zwykłego widza, kierowanego ludzką chęcią zajrzenia za teatralne kulisy czy do garderoby aktorów.


Marek Ostrowski „Teatr sprawiedliwości: aktorzy i kulisy”. Biblioteka „Polityki”, Warszawa 2015.

poniedziałek, 16 marca 2015

R.Skarżycki & T.Leśniak "Hej, Jędrek! Przepraszam, czy tu borują?", czyli Polak potrafi!

Odkąd Starszy stał się samodzielnym czytelnikiem, nie ustaję w próbach znalezienia lektury, która naprawdę go zachwyci i sprawi, że na zawsze połknie książkowego bakcyla.
Na razie zaliczyłam parę celnych strzałów i parę rzutów kulą w płot. W efekcie Starszy, owszem, czyta, ale nieregularnie i chimerycznie.

Chyba że dostanie do ręki komiks.
Na przykład taki:

Albo śmieszną historię kryminalną, z dużą ilością obrazków.
Na przykład taką:

Wówczas znika, bez żalu porzucając wszelkie inne rozrywki.

Napisać, że jako rodzice jesteśmy zachwyceni faktem, że nasz syn lubi twórczość duetu Leśniak & Skarżycki to mało.
Jako rodzice jesteśmy z tego powodu wniebowzięci.
Być może dlatego, że sami niezmiernie tę twórczość lubimy…


 …a może dlatego, że fajnie jest mieć dziecko, które śmieje się z tego samego, co my?

O ile historie o jeżu Jerzym są zdecydowanie tylko dla dorosłych, te o Tymku i Mistrzu – i dla dorosłych, i dla dzieci, o tyle „Hej, Jędrek!” adresowany jest raczej do dzieci (choć – jak pokazuje mój przykład – także dorośli mogą momentami zaśmiewać się do rozpuku).
Wprawdzie ani toto pedagogiczne i dydaktyczne (hura! - zakrzykną dzieci), ani ładne (i co z tego? – zapytają, a ja dorzucę, że mi tam się podoba), za to na pewno wciągające i nieszkodliwe.

Nie mam specjalnych zapędów literacko-patriotycznych, ale przyznaję że bardzo mnie ucieszyło pojawienie się książki, która – o ile będziemy mieli do czynienia z porządną jej promocją – ma szansę stać się równie popularna jak „Dziennik cwaniaczka”.
Skoro bowiem dziesięciolatki, nawet te na co dzień nieczytające, sięgają po tę ostatnią książkę (w klasie mojego syna czytali już chyba wszyscy, tylko nie… mój syn), czemu mieliby nie polubić Jędrka?
Dla zachęty krótka ilustrowana charakterystyka głównego bohatera (absolutnie nietrzymająca żadnych wymaganych w tym zakresie standardów).





Jędrek ma dziesięć lat (chociaż wygląda na jedenaście),












starszą siostrę („Jeżeli chcecie znać moje zdanie, siostry to wynalazek szatana. Zwłaszcza starsze siostry”),







pracującą w policji matkę, której właśnie powierzono do prowadzenia poruszającą całe miasto sprawę kradzieży kolekcji dwóch tysięcy maleńkich diamentów (tu bez cytatu, za to z brawami dla autorów za wyeksponowanie drugoplanowej roli żeńskiej, a nie męskiej)





oraz ojca – mechanika samochodowego, sprawnie operującego typowym rodzicielskim słownictwem.





Oprócz tego Jędrek ma:




sprawdzonych szkolnych kumpli,












problemy w szkole












oraz wątpliwości co do prawdziwych zamiarów nowej szkolnej dentystki.







Powiedzieć, że Jędrek brawurowo prowadzi śledztwo, to jakby nie powiedzieć niczego.
On – dążąc do rozwikłania zagadki (niezbyt zresztą trudnej, choć dla dziesięciolatka jak znalazł) naraża własne życie, reputację oraz przyszłość.
Wszystko w słusznej sprawie (choćby dorosłym wydawało się inaczej).

Od Lassego, bohatera szwedzkiej serii opowieści o przygodach Biura Detektywistycznego Lassego i Mai, różni go zdecydowanie większy luz i swoboda wypowiedzi (co tu kryć, historie autorstwa Martina Widmarka są napisane raczej drętwym językiem; może w sam raz do nauki czytania, ale na pewno nie do zachwycania) oraz silne osadzenie w swojskich realiach.
Pewnie, że dobrze jest poczytać czasem o szejkach i grających w golfa ojcach, ale równie ekscytujące bywają opowieści o ludziach takich jak my, którym w znanym nam dobrze otoczeniu przytrafiają się niesamowite przygody.

A że skutkiem ubocznym lektury może być niechęć naszych dziatek do biuściastych dentystek rozwiercających trzonowce?
Cóż, czasem trzeba złożyć ofiarę na ołtarzu sztuki!

Rafał Skarżycki & Tomasz Lew Leśniak „Hej, Jędrek! Przepraszam, czy tu borują?”. Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2015.


PS. Niniejszym, we własnym dorosłym imieniu chciałam jeszcze w tym miejscu zamieścić wyrazy uwielbienia dla autorów za idealne ukazanie ciężkiego losu osób przesłuchujących świadków. Aby nie zdradzać zbyt wiele, przytoczę tylko jeden cytat: „Świadkowie potrafią bardzo szybko biegać. Serio. Gdybyśmy wysyłali świadków na olimpiadę zamiast sportowców, zdobywalibyśmy worek medali”.

wtorek, 10 marca 2015

B. Przygodzki "Z chirurgiczną precyzją", czyli mamy polską Läckberg!

Polska literatura doczekała się polskiej Camilli Läckberg!
Że jest nią mężczyzna, to nawet lepiej, w każdym razie z punktu widzenia równouprawnienia.


Czytając książkę Błażeja Przygodzkiego miałam wrażenie déjà vu. Ten sam co u Läckberg drewniany język. Słowa ciosane toporem, w żadnym razie nie cięte skalpelem, z chirurgiczną precyzją.
Niby nie ma się do czego przyczepić: zdania są gramatycznie poprawne, obok relacji ze zdarzeń pojawiają się i obfitujące w przymiotniki opisy. Tylko czemu w trakcie lektury ma się wrażenie (wypisz wymaluj jak podczas zapoznawania się z twórczością wspomnianej szwedzkiej autorki!), że ktoś jeździ metalowym rylcem po szklanej tafli?

Camilla Läckberg rozpoczęła swoją literacką karierę po ukończeniu kursu pisania kryminałów.
Nie wiem co ukończył Błażej Przygodzki, ale chyba coś bardzo podobnego. Nigdy nie oglądałam programu telewizyjnego „Gliniarze”, przy którym podobno pracował i w czasie którego – jak można przeczytać na okładce – poznał codzienną pracę policji, ale przypuszczam, że Przygodzki miał do czynienia z o jednym odcinkiem za dużo.

W jego książce pozornie wszystko trzyma się kupy. Jest pomysł (mnie nie zachwycił, ale być może znajdą się amatorzy), jest akcja (napisałabym „szarpnął i ciągnie z mozołem”, ale to też już było, choć nie u Läckberg), są nawet nieśmiałe wycieczki w kierunku społecznym (tu całkiem niezłośliwie przyznaję, że autor dobrze i nawet – niech choć raz użyję w tym poście tego słowa! - błyskotliwie uchwycił podstawowe bolączki polskiej służby zdrowia. Niestety, podejrzewam, że stało się tak tylko dzięki temu, iż uczynił to mimochodem).
Niektórzy twierdzą nawet (Michał Olszański w okładkowym blurbie), iż jest tu i poczucie humoru („Autor błyszczy inteligentnym poczuciem humoru”). Szukałam długo, niestety nie znalazłam. Być może niepotrzebnie skupiłam się na przymiotniku „inteligentne”.
Mogłabym jeszcze wspomnieć o typach powołanych przez Przygodzkiego do życia postaci. Mogłabym, gdybym nie wykorzystała na wstępie zwrotu „ciosane toporem”. Głupio się tak teraz powtarzać. Aby jednak każdy mógł wyrobić sobie własny pogląd, przywołam kilka opisów.

Kobieta miała włosy upięte w kok, twarz pozbawioną zmarszczek i czarny pieprzyk na długim, spiczastym nosie. Nigdy się nie malowała ani nie uśmiechała. Tego samego wymagała od podległych jej pracownic, które karała nawet za pomalowanie paznokci.
(Brawo, to opis postaci niesympatycznej!)

Pod jego gabinetem siedział cierpliwie rudy brodacz. Wyglądał jak prawnuk Lenina. Zaspana twarz nie pasowała do profesji policjanta. Podobnie jak ubiór. Koszulka w kratkę i sztruksowe spodnie. Na kolanach trzymał czerwony kask. Dodają takie do obrzydliwych chińskich skuterów, którymi dzieciaki bez prawa jazdy powodują wypadki na ulicach.
(Naprawdę? Jak wpadliście na to, że chodzi o kluczową w książce postać komisarza Niedźwieckiego?)

W drzwiach stała krzykliwie ubrana kobieta. Miała długie kręcone włosy w nienaturalnym kolorze. Na pomarszczonym przez promienie słoneczne biuście spoczywał zawieszony na łańcuszku złoty krzyż. Żółta miniówka i czerwone czółenka podkreślały opalone nogi. Wyglądała, jakby pomyliła adresy i zamiast na karnawał, trafiła do szpitala.”
(Tak, tak, to wredna i dybiąca na majątek żona jednej z ofiar!)

Aby jednak oddać autorowi sprawiedliwość, dodam że – tak samo, gdy czytałam książki Läckberg – po kilkudziesięciu stronach dałam się wciągnąć (wystarczyło włożyć zatyczki do uszu, a świdrujące skrzypienie nieco ucichło). Nie przepadam wprawdzie za ociekającymi krwią historiami wprost z ostrego dyżuru („- Saturacja spada. Migotanie komór! (…) – Resuscytacja, natychmiast!”), tudzież opisami efektów pracy patomorfologów („Ciało było zszyte, ale pozbawione krwi, żółtawa skóra wyglądała jak gumowa wykładzina.” - z dwojga złego przyjemniej czyta się protokoły sekcji zwłok), ale na szczęście nie wypełniły one wszystkich 339 stron powieści, nazwanej dumnie „thrillerem medycznym”.

W roli odmulacza i odmóżdżacza książka sprawiła się bardzo dobrze. Wprawdzie dwukrotnie poczułam szkodliwe przy tego rodzaju lekturze napięcie intelektualne, ale sądzę, że nie powinnam winić za to autora, lecz wydawnictwo. Napięcie to odczuwam zresztą do dziś. Za diabła nie mogę bowiem dociec, czemu spływające po ciele bohaterów pot oraz ślina były tak ważne, że aż trzeba im było przydzielić stróżki!



Błażej Przygodzki „Z chirurgiczną precyzją”. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.

wtorek, 3 marca 2015

J.Brzechwa "Akademia Pana Kleksa", czyli wszystko co moglibyście wiedzieć na temat zwalczania mobbingu, gdybyście chcieli przeczytać


Nazywam się Adam Niezgódka, mam dwanaście lat i już od pół roku jestem w Akademii pana Kleksa. W domu nic mi się nigdy nie udawało. Zawsze spóźniałem się do szkoły, nigdy nie zdążyłem odrobić lekcji i miałem gliniane ręce. Wszystko upuszczałem na podłogę i tłukłem, a szklanki i spodki na sam mój widok pękały i rozlatywały się w drobne kawałki, zanim jeszcze zdążyłem ich dotknąć.

Jak na dwunastolatka niezła diagnoza. Aż strach pomyśleć, w jaki sposób Adaś opisałby się za kolejnych kilka lat.
Najbardziej prawdopodobne, że – codziennie utwierdzany w przekonaniu, że jest niezdarnym głupkiem – wreszcie by w to uwierzył. Może nawet przez jakiś czas próbowałby się buntować, ale z pewnością szybko zostałby spacyfikowany. Zwłaszcza w szkole to proste: jedynka za brak zadania, druga za złą odpowiedź przy tablicy. Uwaga za picie w czasie lekcji, druga za bójkę z kolegą, a trzecia za cokolwiek, zawsze coś się znajdzie. Można też nastraszyć, zawstydzić, nakrzyczeć.


Nazywam się Adam Niezgódka. Wiem, że nic nie umiem, ale może będzie miał pan dla mnie jakąś pracę. Wiem, że tacy jak ja mogą pracować tylko na umowę o dzieło, ale będę bardzo wdzięczny. Osiemdziesiąt godzin tygodniowo za dwieście złotych? Bardzo dziękuję, naprawdę!

Bardzo mi przykro, ale ostatnio straciłam umiejętność pisania postów lekkich i żartobliwych. Każdego kolejnego dnia potykam się o sprawy i ludzi, którzy powodują, że czuję się bezsilna. Mam wrażenie, że przestają istnieć rzeczy, których nie wypada robić. Że nie ma czegoś takiego jak elementarna przyzwoitość, szacunek do drugiego człowieka. Podstawowe zasady i normy społeczne zanikają, nie umiemy żyć w społeczności, stajemy się społeczeństwem indywiduów wpatrzonych tylko w czubek własnego nosa i oceniającymi każde działanie wyłącznie z puntu widzenia jego opłacalności.

Nie opłaca się reagować. Bo jeszcze MI stanie się krzywda. Bo SOBIE zaszkodzę.
Nie opłaca się być uczciwym. Bo wszyscy kradną, więc czemu JA mam być stratny.
Nie opłaca się bezinteresownie pomóc drugiemu. Bo co JA z tego będę miał?

Od kilkunastu dni przez media przewala się temat mobbingu, dyskryminacji, molestowania, przeplatany narzekaniem na złych pracodawców.
To, w jaki sposób się o tym w mediach pisze i mówi (i nie mam tu wcale na myśli wyłącznie tygodnika „Wprost”) jest tematem na całkiem innego posta. Miałam, niestety, możliwość zabrania w tej sprawie głosu publicznie i do tej pory czuję niesmak. Był news, daliśmy materiał, odfajkowane, co robimy teraz?

Wśród różnych tekstów, które przeczytałam w ciągu ostatnich dni, moją uwagę przykuło jednak parę zdań pozornie nie na temat.
  


„- Wielu silnym grupom w Polsce wydaje się, że demokracja polega na bezwarunkowym dyktacie większości i że wszyscy muszą żyć i działać według jednego strychulca. Brakuje elementarnej tolerancji dla praw i poglądów innych, szczególnie słabszych czy mniejszości.
- A przede wszystkim brakuje empatii.
- Empatię i wyobraźnię uruchamia sztuka i kultura. Widać u nas nie ma ona przełożenia na myślenie i odczuwanie obywateli, nawet tych najbardziej świadomych.

To Agnieszka Holland w rozmowie z Januszem Wróblewskim, opublikowanej w „Polityce” nr 9/2015.



W tym samym numerze „Polityki” Ewa Wilk zastanawia się nad tym, dlaczego w Polsce powstają internetowe czarne listy pracodawców.

Gdzie są tego przyczyny? Wszędzie po trosze. W pleniącym się zastraszaniu, gnojeniu pracowników, o którym tyle piszą korespondenci czarnych list. W nieumiejętności konstruktywnego porozumienia się Polaków. W jakimś patologicznym indywidualizmie podszytym zawiścią. W zbyt nagłym i zbyt widowiskowym awansie wielu naszych rodaków na chlebodawców, co traktują oni jako upoważnienie do arogancji, egoizmu, chciwości.






Z kolei w „Dużym Formacie” z 19 lutego 2015r. Henryka Bochniarz, w emocjonalnej rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim, stwierdza:

Denerwuje mnie, że u nas wszyscy podejrzewają wszystkich o złe intencje. Nas [pracodawców - przedsiębiorców] na przykład nieustannie się podejrzewa, że mamy jakieś niecne interesy, żeby pracowników okraść i sponiewierać. Z kolei po naszej stronie głupie rzeczy opowiada się o związkach zawodowych – że są jakimiś siłami zła i zniszczenia. Mam wrażenie, że nie potrafimy w sposób spokojny znieść różnic między różnymi grupami społecznymi w Polsce. Moje musi być na wierzchu. Kompromis traktowany jest jako coś złego, oto ktoś kogoś zrobił w bambuko, a ktoś musiał ulec.


A co na to Brzechwa?

Lekcje rozpoczynają się o siódmej rano. Nigdzie chyba chłopcy nie uczą się tak chętnie, jak w Akademii Pana Kleksa.
Przede wszystkim nigdy nie wiadomo, co pan Kleks danego dnia wymyśli, a po wtóre – wszystko, czego się uczymy, jest ogromnie ciekawe i zabawne.
- Pamiętajcie, chłopcy – rzekł do nas na samym początku pan Kleks – że nie będę was uczył ani tabliczki mnożenia, ani gramatyki, ani kaligrafii, ani tych wszystkich nauk, które są zazwyczaj wykładane w szkołach. Ja wam po prostu pootwieram głowy i naleję do nich oleju.


Marzą mi się szkoły, w których przerabianie „Akademii Pana Kleksa” nie będzie się sprowadzało do napisania wypracowania na temat „Szkoła moich marzeń” (według któregoś z wyguglanych wzorów) oraz zabawienia się z uczniami w lekcję kleksografii (pewnie w ramach zemsty na niewystarczająco współpracujących rodzicach, niech za karę spróbują usunąć ze swetrów plamy z atramentu). Szkoły, w których równie ważne jak rozwiązanie krzyżówki sprawdzającej wiedzę o Mojżeszu (to na religii; gdybym chciała napisać o tym odrębny post, miałby on tytuł: „Jak moje dziecko dostało pierwszą w życiu jedynkę”) będzie pokazanie uczniom, że konieczne jest, by dostrzegać potrzeby innych, nawet tych, którzy pozornie niczego od nas nie oczekują.

Wchodźcie ostrożnie, moi chłopcy – rzekł pan Kleks wpuszczając nas do środka – w sali tej mieści się szpital chorych sprzętów, musicie uważać, aby żadnego z nich nie urazić. Pamiętacie, jak wyleczyłem zepsuty tramwaj? Otóż dzisiaj chcę was nauczyć leczenia chorych sprzętów.(…)

Pan Kleks kazał nam ustawić się pod ścianami, sam natomiast zabrał się do pracy.
Każdy sprzęt, do którego zbliżał się pan Kleks, trzeszczał lub skrzypiał na jego widok i ufnie ocierał się o jego ubranie. Krzesła i stołki z radością tupały nogami, a zegary pojękiwały zepsutymi sprężynami.
Z największą ciekawością przyglądaliśmy się zabiegom pana Kleksa. Zabrał się on przede wszystkim do stołu, który stał w rogu sali. Opukał go dokładnie na wszystkie strony, ujął za jedną z nóg i zmierzył mu puls, po czym przemówił niezmiernie czule:
- No co, mój maleńki? Już cię nie boli, prawda? Gorączka minęła, deski się zrosły, za trzy-cztery dni będziesz zdrów zupełnie.

Gdyby ktoś chciał naprawdę usłyszeć, co mam do powiedzenia na temat mobbingu i dyskryminacji, a mam do powiedzenia bardzo wiele, poprosiłabym go najpierw o przeczytanie „Akademii pana Kleksa”. Bo wszystko (albo prawie wszystko) zaczyna się w szkole. To w niej wychowujemy zarówno przyszłych mobberów, jak i ofiary mobbingu. I dopóki nie zmienimy systemu, a do Akademii różnych panów Kleksów będą trafiały tylko nieliczne, „niedostosowane” społecznie i „nieradzące” sobie z niczym jednostki, dopóty nic się nie zmieni.

Jan Brzechwa „Akademia pana Kleksa”, opracowanie graficzne Bohdan Butenko. Wydawnictwo Punkt, Warszawa 1990.
„Dlaczego nie byliśmy Charlie”, rozmowa Janusza Wróblewskiego z Agnieszką Holland. „Polityka” nr 9 (2998). 25.02-3.03.2015.
Ewa Wilk „Czarna robota”. „Polityka” nr 9 (2998). 25.02-3.03.2015.
„Etatów nie będzie”, z Henryką Bochniarz rozmawia Grzegorz Sroczyński. „Duży Format” nr 7/1118, 19.02.2015.