niedziela, 27 września 2015

D.Pilkey "Kapitan Majtas", czyli dlaczego należy czytać dzieciom i sobie o glutach, kupach i gaciach

Ustalmy fakty (przy czym załóżmy, że odnoszą się one głównie do dzieci płci męskiej, gdyż na współczesnych dzieciach płci żeńskiej niestety znam się słabo):

- dla większości uczniów podstawówek (i nie tylko podstawówek, niestety) szkoła jest najgłupszym i najnudniejszym miejscem na świecie, choć ma jedną zaletę (patrz niżej);
- większość uczniów podstawówek uważa, że w szkole można przetrwać tylko dlatego, że chodzą do niej także najlepsi kumple, dzięki którym czas tam spędzany (o ile odpowiednio się go wykorzysta) nie będzie czasem straconym;
- większość uczniów podstawówek uwielbia historie o glutach, kupach, gaciach i innych tego rodzaju rzeczach, o których dobrze wychowany dorosły co najwyżej milczy;
- większość uczniów podstawówek nie czyta książek, a jeśli już musi to zrobić, najchętniej sięga po te z dużym drukiem i możliwie największą ilością obrazków.

Gdy zebrać te wszystkie fakty do (nie bójmy się użyć właściwego słowa) kupy, okazuje się że ten post to ni mniej, ni więcej tylko robota dla… Kapitana Majtasa!



Tu parę słów o Kapitanie Majtasie. 
Jest on:
- szybszym niż strzelająca gumka od majtek,
- silniejszym od bokserek,
- i umiejącym robić różne rzeczy (np. przeskakiwać wieżowce) bez rozdzierania sobie gaci w kroku dorosłym, łysym facetem, ubranym wyłącznie w gacie (majtasy) oraz zrobioną z byle czego (np. z zasłony) pelerynę.

W rzeczywistości (tzw. realu) Kapitan Majtas jest wstrętnym i pozbawionym jakichkolwiek ludzkich cech dyrektorem szkoły podstawowej im. Jeremiego Horwitza. Nosi tupecik, absolutnie nie ma poczucia humoru, a jego ulubionym zajęciem jest uprzykrzanie życia uczniom swojej szkoły, a zwłaszcza George’owi Beardowi i Haroldowi Hutchinsowi.

W kolejnych częściach opowieści o Majtasie, a w Polsce wydano ich dotychczas siedem (i to dawno temu), schemat jest zawsze ten sam:






- George (to ten po lewej, ostrzyżony na jeża i w krawacie) i Harold (to ten drugi, w koszulce i z wielką szopą włosów) robią głupie kawały, wskutek czego ściągają na siebie szkolne problemy,














- George i Harold rysują komiks,






w naszym domu Kapitan Majtas
zazwyczaj wygląda tak






- sytuacja się komplikuje, wobec czego do akcji musi wkroczyć kapitan Majtas,










- następuje seria niewyobrażalnych zdarzeń z udziałem niezupełnie typowych bohaterów, jak chociażby krwiożercze klozety, niewiarygodnie nikczemne kucharki z kosmosu, straszna superkobieta czy zasmarkany cyborg,











- w trosce o dobro czytelników sceny skrajnej przemocy zawsze umieszczane są – po uprzednim ostrzeżeniu – w ruchomych obrazkach;











- po czym wszystko dobrze się kończy. Choć nie wiadomo na jak długo i czy zaraz znów się nie zacznie.







Kiedy usłyszałam o Kapitanie Majtasie po raz pierwszy (a było to niedawno), ukradkiem się skrzywiłam. Gdy wypożyczałam z biblioteki jedną z części i musiałam głośno poprosić o pomoc w odnalezieniu na półce książki mającej w tytule „inwazję krwiożerczych klozetów”, mówiłam najcichszym z możliwych szeptów, rozglądając się trwożnie na boki.

Gdy tylko zaczęłam wspólną z moimi dziećmi lekturę, wiedziałam że kapitan Majtas będzie odtąd także i moim bohaterem.

I nie chodzi o to, że zaśmiewałam się z glutów, śmiesznych imion i nazwisk (bohaterem czwartej części jest profesor Pupon Pofajdanek) czy innych tego rodzaju tanich, adresowanych do dziesięciolatków chwytów (choć skłamałabym, gdybym powiedziała, że żaden glut mnie nie rozśmieszył).
Nie chodzi też o to, że nie lubię dużo czytać, a najbardziej na świecie lubię komiksy (choć komiksy, owszem, cenię wysoko).
Po prostu lubię inteligentne historie, w których pozornie nie chodzi o nic (a w każdym razie nie o nic mądrego), a jednak można z nich wyczytać bardzo wiele, przy okazji uszczęśliwiając lekturą dzieci.




Weźmy taki początek czwartej części:

Wszyscy nauczyciele mają już wyrobione zdanie o George’u i Haroldzie.
Ich wychowawczyni uważa, że cierpią na ZN. Zdaniem szkolnej psycholog przypadłością jest ZDUN. Natomiast dyrektor szkoły, pan Krupp, powtarza zawsze: „To po prostu ZŁE dzieci!”.
Ja jednak sądzę, że naszym bohaterom dolega po prostu ZSSN (Zespół Straszliwej Szkolnej Nudy).
Są to naprawdę całkiem mili, sympatyczni i inteligentni chłopcy. Jedyny problem polega na tym, że szkoła ich potwornie nudzi. Postanowili więc troszeczkę „ożywić atmosferę”, żeby wszystkim było weselej.


Nadszedł czas na puentę.

Gdybyż tak Kapitana Majtasa przeczytali wszyscy, nie tylko ci niemający problemów z darzeniem swych uczniów szacunkiem, nauczyciele.
Gdybyż zastanowili się czy przypadkiem ich najgorszym uczniom także nie dolega ZSSN (polecam zwłaszcza wychowawczyni Starszego, od której w ubiegłym tygodniu otrzymałam wiadomość o treści: „Jestem zaniepokojona! Pani syn dostał jedynkę ze sprawdzianu, a poza tym cały czas gada na lekcjach!”)
Gdybyż wyciągnęli wnioski z tego, że George i Harold – mimo że są zakałami całej szkoły – tak naprawdę robią dla innych więcej niż niektóre najgrzeczniejsze na świecie dzieci, pilnie i bez szemrania wykonujące wszelkie polecenia.

Sądzę, że najgorszym co mogłoby się wówczas stać, byłoby to, że wszyscy - a zwłaszcza uczniowie - byliby po prostu dużo szczęśliwsi.

Dav Pilkey „Kapitan Majtas. Przerażający plan Profesora Pofajdanka”, „Kapitan Majtas. Szał strasznej superkobiety”, „Kapitan Majtas. Wielka bitwa z zasmarkanym cyborgiem, część 1: Noc obrzydliwych glutów z nosa”. Tłumaczenie Piotr Jankowski. Egmont Polska, Warszawa 2003 i 2004.

PS. Wydawnictwo Egmont, które (pomijając książki „filmowe”) wykonuje naprawdę dobrą robotę jeśli chodzi o literaturę dla dzieci, wydało swego czasu pierwsze siedem części historii o Majtasie. Od tego czasu autor napisał – jeśli się nie mylę – kolejne cztery. Może nadszedł już czas na wznowienia i kontynuację?

PS.PS. O Majtasie dowiedziałam się i trzy wyżej wymienione części mogłam przeczytać dzięki niezawodnej MoWi! Dzięki! 

PS.PS.PS. Powodem dla którego w tym tygodniu nie było historycznego postu z „Przekrojem” jest całkowity brak czasu. Czasem chciałabym napisać też o jakiejś książce, a niestety nie jestem ostatnio w stanie pisać częściej niż raz w tygodniu. Upraszam o wybaczenie!

sobota, 19 września 2015

"Przekrój" nr 1067/1965, czyli 50 lat temu (cz. 4)

19 września 1965r. redakcja „Przekroju” przypominała, że imieniny tego dnia (a była to niedziela) obchodzą Frydeswinda, Maria-Emilia oraz Wilma razem z Krzepimirem, Miletem, Milonem i Trofimem.

Jeśli ktoś uważa, że nadawane dzieciom współcześnie imiona typu Kewin, Laila czy Samanta są udziwnione, niech wspomni na wszystkie nieszczęsne Frydeswindy i zamilknie.

Poza tym, jak zwykle, redakcja sporządziła przegląd nowości wydawniczych. Tym razem kilka pozycji dobrze znanych:




„Udręka i ekstaza” Irvinga Stone’a – wydana w roku 1965 przez Czytelnika, w tym samym co w posiadanym przeze mnie wydaniu z roku 1990 (wydawcą także był "Czytelnik") przekładzie Aldony Szpakowskiej i z taką samą (32) liczbą ilustracji. To się czyta! – zachwalała redakcja „Przekroju”, a ja mogę tylko potwierdzić.






„Polska Jagiellonów” Pawła Jasienicy – w roku 1965 ukazało się drugie wydanie tej książki, wzmiankowanej w „Przekroju” jako „głośny cykl esejów historycznych”. Dawno nie czytałam – kiedyś dla mnie baza wyjściowa do nauki historii; kiedy wzięłam ją do ręki dzisiaj (mam wydanie z roku 1967), odczuwam pewne obawy.









James G. Frazer „Złota gałąź” – „klasyczne (pierwszy raz publikowane w 1890), znane studium, poświęcone pierwotnym wierzeniom, mitom, totemizmowi, kultowi zmarłych, magii. (…) Fascynująca skarbnica faktów, anegdot, ciekawostek.” Nigdy nie czytałam, sporo słyszałam. Czy 125 lat później da się to jeszcze czytać?






Poza tym kilka książek dotąd mi nieznanych, z czego jedna zaintrygowała mnie na tyle, że właśnie zakończyłam jej lekturę (post, miejmy nadzieję, wkrótce).





Zofia Posmysz „Przystanek w lesie”;  pozycja opisana przez „Przekrój” jako 4 dłuższe opowiadania, powstałe „w oparciu o fakty, obserwacje zebrane w czasie dziennikarskich podróży, które jednak nie mieściły się w konwencji gazetowych reportaży. Współczesne. Z wartką akcją.
Na razie skomentuję to tylko tak, że najwyraźniej wartka akcja w roku 1965 to nie to samo co wartka akcja w roku 2015…




W innej „Przekrojowej” rubryce fragment kolejnej wydanej w roku 1965 książki - „Prosto od krowy” Melchiora Wańkowicza.
Patrząc na okładkę mojego, mocno sfatygowanego, egzemplarza, pozostaje żałować, że wydawnictwo „Iskry” nie poprosiło, by oprawą graficzną książki zajął się Daniel Mróz. Tekst Wańkowicza w połączeniu z taką krową, to dopiero byłoby coś!


W zamieszczonym przez „Przekrój” fragmencie najciekawsze wydało mi się wańkowiczowskie spostrzeżenie na temat znaczenia słów. Pisze Wańkowicz:
Dla wszystkich to samo znaczenie ma tylko kilkaset podstawowych rzeczowników, oznaczających przedmioty powszechnego użytku, np. „chleb” i czasowniki najbardziej używane np. „brać”, bo już przymiotniki połyskują bardzo rozmaicie. (…) Każdy dorosły czytelnik ma rozlokowane pojęcia słów po zakątkach emocjonalnych podświadomości. Nie strzela się więc w niego kulą, bo można spudłować, ale śrutem synonimów i przymiotników; zmniejsza to siłę uderzenia, ale rozprysk daje większą pewność trafienia.
Nie pisze się więc, po prostu, że bohater był dzielny, tylko pojęcie o nim się daje w takim np. passusie: „Człowiek prawy, działacz niezłomny, nieustępliwy dla bezeceństw, bicz Boży dla kłamców, charakter kryształowy” itd.
Czytelnik czyta i… bęc! – coś jednego trafiło:
U pierwszego – „prawy”. Tak mówili sąsiedzi o jego wcześnie zmarłym ojcu; wzrastał w świetle tego słowa.
U drugiego – „niezłomny”; to słowo miał z opowiadań robotników, kolegów ojca, kiedy mówili o Okrzei.
U trzeciego – „nieustępliwy”; takie określenie przyrosło do Szymona Konarskiego, bohatera jego młodości, który łaskę cesarską odrzucił.
U czwartego – „bicz Boży” – to był tytuł powieści o Atylli, którą pochłonął kosztem dwójki z matematyki.
U piątego „kryształowy”; widział dziecinnym zachwytem w domu ciotki kryształowy puchar, w jego niepokalanej twardziźnie rozszczepiało się słońce.
No i każdy czytelnik jakimś kanałem odczuwania połączył się z osobą bohatera.

Trafność spostrzeżeń Wańkowicza jest, jak dla mnie, niewątpliwa. Tyle że w roku 2015 ich aktualność nieco zmalała. Czyż nie prościej byłoby bowiem, zamiast marnować papier na tyle przymiotników, posłużyć się jednym, wszystkomającym? Jak twierdzi mój starszy syn, wystarczyłoby napisać, że nasz bohater był człowiekiem epickim...




Na stronie 12 coś dla pań – najmodniejsza fryzura. Jak twierdzi redakcja, „jest opinia, że fryzura ta szczególnie nadaje się dla blondynek, ale nie ma na to dowodów, brunetki również wyglądają w niej efektownie.
Jako blondynka, puszczę brunetki przodem. Podrzucę nawet parę porad jak osiągnąć tak wstrząsający wygląd: wystarczy, „jeśli nakręcimy włosy na średnie wałki i potem lekko rozczeszemy, czesząc każde pasemko z osobna, jak były nakręcone.” Chętnym mogę nawet pożyczyć wałki!




A na deser krzyżówka „z kociakiem”. Rozwiązana przez moją babcię tylko częściowo, a szkoda, bo za nadesłanie prawidłowych rozwiązań redakcja obiecywała 5 paczek (po 100 złotych każda!) Fabryki Kosmetyków „Lechia” oraz 10 nagród książkowych.

Jeśli kto chętny, to na początek hasło z 19. pionowo: „Zamienię jedną starą żonę na dwie młode. Zgłoszenia pod „Amator”. Podpowiedź: na pięć liter.

czwartek, 17 września 2015

J.Orringer "Niewidzialny most", czyli powieść z wartością dodaną

Kiedy miałam kilkanaście lat, ilekroć myślałam o II wojnie światowej nie mogłam zrozumieć, dlaczego w tym samym czasie, gdy w Polsce ginęli ludzie, w innych krajach życie toczyło się normalnie. W moim nastoletnim rozumie nie mieściło się to, jak tacy chociażby Amerykanie (w czasach, w których chodziłam do podstawówki Amerykanie byli symbolem wszelkiego zła) mogli ot tak, po prostu chodzić sobie do kina, śmiać się i żuć gumę.

Dzisiaj, po kilku miesiącach nieustannych doniesień o podróżujących do Europy uchodźcach z ogarniętych wojną krajów afrykańskich, mam coraz większy problem, by – chodząc do kina, śmiejąc się i żując gumę - uporać się z rosnącym poczuciem nieadekwatności i niestosowności własnego życia.

Kiedy miałam kilkanaście lat, zastanawiałam się jak było możliwe, że przed 1 września 1939 roku tak niewiele osób przewidziało to, co się za chwilę zdarzy. Nie rozumiałam dlaczego tak mało osób zareagowało i zrobiło cokolwiek, by chociażby uchronić siebie i swoją rodzinę przed piekłem.

Dzisiaj wiem, że świat jest dużo bardziej skomplikowany.

Nie wiem czy niewiele ode mnie starsza Amerykanka Julie Orringer w wieku kilkunastu lat miała takie same jak ja przemyślenia. Pięć lat temu napisała jednak książkę, która czytana dzisiaj okazała się czymś więcej niż skonstruowaną z rozmachem, osadzoną w historycznym tle powieścią z silnym wątkiem romansowym.


Gdybym przeczytała „Niewidzialny most” dwa lata temu, być może skupiłabym się właśnie na owym wątku romansowym. Pierwszoplanowymi bohaterami historii są bowiem młody węgierski Żyd, Andras Lévi i starsza od niego o dziewięć lat nauczycielka tańca, Claire Morgenstern. Ich historia zaczyna się tak samo jak pierwsze zdanie książki: we wrześniu 1937 roku „w Węgierskiej Operze Królewskiej w przededniu jego wyjazdu Ekspresem Zachodnioeuropejskim do Paryża”.
On – zdolny, lecz ubogi student architektury, któremu w Paryżu dane było, dzięki stypendium budapeszteńskiego stowarzyszenia Żydów, kreślić śmiałe projekty zachwycające samego Le Corbusiera. Ona – piękna nauczycielka tańca,  matka szesnastoletniej córki. W tle Paryż, Budapeszt i skrywana przez Claire tajemnica.

Gdybym nie miała nastroju na romanse, być może moją uwagę przyciągnęłaby historia pochodzącej z Konyáru rodziny Lévi. Matka i ojciec – właściciele wiejskiego składu drewna oraz trzech ich synów: Tibor, Andras i Matyas. Pierwszy – najstarszy i najbardziej stateczny, odkładający pieniądze na wymarzone studia medyczne. Drugi – uzdolniony artystycznie, mający tak samo jak jego ojciec, Béla Farciarz, sporo szczęścia w życiu. Najmłodszy – niepokorna dusza, nadspodziewanie samodzielny i obdarzony zdolnościami tanecznymi. Węgierscy Żydzi, w czasie wojny dzielący straszny los pozostałych europejskich Żydów. Kochająca się rodzina, dobrzy i mądrzy rodzice. 

Wreszcie, mogłabym potraktować „Niewidzialny most” po prostu jako quasi-historyczną powieść społeczno-obyczajową. Skupić się na opisach życia w przedwojennym Paryżu i wojennym Budapeszcie, zadumać się nad miejscem i rolą Węgier w czasie II wojny światowej. Pomyśleć o milionach ludzi, którzy - jeśli ocaleli - musieli nauczyć się żyć na nowo.

Gdyby podejść do książki krytyczno-literacko, można by z pewnością znaleźć w niej kilka słabych punktów. Mogłaby na przykład być krótsza. Choć autorce udało się wypełnić 740 stron treścią, lektura momentami nużyła. Niewątpliwie nie jest to też - pod względem literackim – opowieść na miarę chociażby „Spuścizny” Singera (by posłużyć się przykładem innej książki o tematyce „żydowskiej”). Nieco rozczarowuje też samo zakończenie, trochę nieprzystające do epicko-rozbuchanej całości powieści. Polskiemu wydawcy nie zaszkodziłoby też zastosowanie mniej łopatologiczno-kiczowatego podejścia do wyboru okładki.

We wrześniu 2015 roku wszystkie te kwestie zeszły jednak na dalszy plan. „Niewidzialny most” dzisiaj to bowiem dla mnie przede wszystkim książka o tym, że nic nie jest dane raz na zawsze. Nikomu.

Julie Orringer „Niewidzialny most”, przekład: Agnieszka Mitraszewska i Nina Dzierżawska. Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2013.

Pewnie nie sięgnęłabym po tę książkę, gdyby nie Maniaczytania. Dziękuję! 

sobota, 12 września 2015

Marie Kondo radzi, czyli cytaty dla prawników

W tym tygodniu nie będzie „przekrojowego” posta – w moim roczniku „Przekroju” brakuje numeru datowanego na 12 września 1965r.
Zamiast tego, w odpowiedzi na żywe zainteresowanie złotymi myślami Marie Kondo, cytat dla prawników.

§

Kolejną rzeczą jaką warto wyrzucić są wyciągi z kart kredytowych. Jaki jest ich cel? Większość ludzi sprawdza w ten sposób, ile pieniędzy wydali w danym miesiącu. Kiedy już sprawdziłeś ich treść i zapisałeś wyniki z danego miesiąca, wyciąg spełnił swoje zadanie i powinieneś go wyrzucić. Uwierz mi. Nie musisz czuć się winny.
Czy są jakiekolwiek inne powody, dla których mógłbyś potrzebować wyciągów z kart kredytowych? Czy sądzisz, że możesz potrzebować ich podczas sprawy w sądzie, żeby udowodnić, ile pieniędzy zostało pobranych z konta? To się nie stanie, nie ma więc potrzeby gromadzenia tych wyciągów przez resztę życia. Tak samo postąp w przypadku potwierdzeń miesięcznych opłat. Podejmij ostateczną decyzję o ich wyrzuceniu.
Ze wszystkich moich klientów, którym najtrudniej było pozbyć się papierów, była para prawników. Pytali, co będzie, jeśli dokument będzie potrzebny w sądzie. Na początku robili nikłe postępy, ale na końcu bez problemu byli w stanie wyrzucić prawie wszystkie papiery. Jeżeli im się udało, to tobie też.

Drodzy prawnicy!

Macie wybór.

Możecie załamać się własną głupotą i zacząć czym prędzej wyrzucać wszystkie papiery, z biurek, szuflad, jak popadnie. Jeśli wykupiliście ubezpieczenie OC, za straty spowodowane przegraniem wszystkich prowadzonych przez was procesów zapłaci kto inny.

Możecie jednak także czym prędzej ruszyć do boju. Wystarczy odnaleźć polskich czytelników i wyznawców pani Kondo. Gdyby żyli w Japonii, być może nie daliby wam zarobić. W tym jednak kraju, jako ludzie zpapieronikąd, prędzej czy później będą potrzebowali waszej pomocy. 

sobota, 5 września 2015

"Przekrój" nr 1065/1965, czyli 50 lat temu (cz.3)

Nowy rok szkolny 1965/1966 „Przekrój” (datowany na 5 września 1965r.) powitał zdjęciem zamyślonego młodego człowieka.


50 lat później zmieniło się wszystko: samochody w tle, rodzaj tornistra (dam sobie głowę uciąć, że młody człowiek na zdjęciu nie miał tornistra z Minionkiem) i dziecięcy ubiór. Tysiące szkół Tysiąclecia trzymają się jednak mocno (do jednej z nich chodzi Starszy), podobnie jak zestaw szkolnych lektur piątoklasisty (zestaw na zdjęciu poniżej, zdjęcie nówka sztuka A.D. 2015, nie mylić z A.D. 1965).



W rubryce „Co piszą inni” streszczenie zamieszczonego w „Polityce” artykułu Andrzeja K. Wróblewskiego.

Na około miliard złotych szacuje Andrzej K. Wróblewski mniej lub więcej dobrowolne dopłaty i składki społeczeństwa na cele społeczne. Licząc, że co roku państwo wypłaca obywatelom około 300 miliardów złotych, jest to kwota w granicach 3 promille. Z tego miliarda – blisko 900 milionów to dopłaty do alkoholu.
Są dwa skrajne stanowiska: jedno, że obywatel nie powinien uiszczać żadnych dodatkowych opłat, że na wszystko co jest społecznie niezbędne, powinno łożyć państwo. Drugie, że trzeba doić jak się da i kogo się da, wprowadzać dopłaty do towarów, do biletów, do klimatu, do kalendarza i w ten sposób ziarnko do ziarnka akumulować jak najwięcej.
- Nie podzielamy – pisze Wróblewski – żadnego z tych stanowisk. Tak czy tak za wszystko płaci społeczeństwo, nawet jeżeli nazywa się państwo. Obywatel powinien mieć zapewnioną autonomię finansową, to jasne. Wewnątrz tej autonomii obywatel powinien popierać – zależnie od swojego wyboru i uznania – takie czy inne akcje, stowarzyszenia, okazje. Opinia i kieszeń publiczna jest lepszym sprawdzianem przydatności jakiejś akcji niż taka czy inna decyzja władz finansujących.

Hm, czy mi się wydaje, czy jedno z pytań referendum, zaplanowanego na dzień przypadający niemal równo pięćdziesiąt lat po opublikowaniu tego numeru „Przekroju”, brzmi: „Czy jest Pani/Pan za utrzymaniem dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych z budżetu państwa?”




Na stronach 4-6 kolejna zadziwiająca zbieżność. W datowanym na 3 września 2015 roku numerze „Dużego Formatu” reportaż Jacka Hugo-Badera, podróżującego z żoną rowerem (choć chyba czasem także „22-letnim kanciastym mercedesem z napędem na cztery koła”) brzegiem Bałtyku od ruskiej do niemieckiej granicy.




Tymczasem w „Przekroju” z 5 września 1965 roku reportaż Kazimierza Koźniewskiego „Wybrzeżem na rowerze”. „Nas dwóch, on – trzynastolatek, Tadeusz, i ja – stary koń. Dwa rowery typu „Amator”, produkcji polskiej ZZR. Jeden – mój kupiony przed rokiem, drugi w czerwcu br. Cztery sakwy objuczające tylne koła – specjalne rowerowe, nabyte w sklepie PTTK w Warszawie. Cel: wędrówka rowerowa z Gdańska, ściślej: Helu – do Szczecina, ściślej: Świnoujścia.” 
Hugo-Bader w roku 2015 wraca - tak samo jak Koźmiński w roku 1965 - do miejsc, w których już kiedyś był (Hugo-Bader – 21 lat wcześniej, w 1994 roku, Koźmiński - w latach 1939 i 1947). Obaj dziwią się zmianom jakie nastąpiły w międzyczasie.
Koźmiński:
W przeciwieństwie do Jastarni – Jastrzębia Góra rozwinęła się wspaniale, rozbudowała w nowoczesną miejscowość wczasową. Na oknie restauracji napis: „śniadania”; gdy rano prosimy o jajka i mleko, ofiarowują nam herbatę, wódkę i smażoną kiełbasę oraz sznycel.
Hugo-Bader niestety nie zwierza się czytelnikom ze swoich kulinarnych, śniadaniowych zaskoczeń. Czyżbyśmy stali się nudni i przewidywalni?


W rubryce „Czytać albo nie czytać” kilka interesujących pozycji.



Robert Stiller „Klatin brat Klatona” – „baśniowa egzotyka” i „59 indonezyjskich baśni dla dorosłych. Wiele w nich fantazji i wschodniej mądrości. Miła lektura w starannym opracowaniu graficznym J. Stannego. Można także polecić na prezent.”

Jeszcze nie czytałam, ale polecam. Opracowanie graficzne, faktycznie, staranne.


We „wznowieniach” redakcja zachwala dwie książki:




Jacka Londona: Maleńką panią wielkiego domu” – „Niezwykła Maleńka Pani, żona bogatego amerykańskiego farmera, jest bohaterką ulubioną szczególnie przez czytelniczki. Jedna z ostatnich powieści Londona”.







Oraz Leszka Kołakowskiego „Klucz niebieski albo opowieści budujące z historii świętej zebrane ku pouczeniu i przestrodze. „17 przezabawnych esejów-żartów na tematy biblijne. Dowcipne, urocze, a nade wszystko mądre. Dla smakoszów i w ogóle.”

Pierwszą mam (nie czytałam, a jakże), drugiej nie. Koniecznie muszę zdobyć i przeczytać. I w ogóle.



Na zakończenie tym razem wierszyk. Ludwik Jerzy Kern poleca, zwłaszcza na „Pierwsze dni września” i zwłaszcza tatusiom!

„Tajfun znów przeszedł przez stacje,
Żegnaj beztroskie szaleństwo!
Skończyły się dzieciom wakacje,
A tatusiom – słomiane wdowieństwo.

Rozmaite zaczną się sprawy,
Przeszkody różne i dołki…
Witajcie nam szkolne ławy!
Adieu wam barowe stołki!

Rozrabiać już odtąd nie da się,
Będziemy siedzieć jak trusie:
Dzieci, naturalnie, w klasie,
                                            A w domu, naturalnie, tatusie.

                                           No i spoważnieć musimy,
                                           Przestać udawać wariata –
                                           I byle tylko do zimy!
                                           A potem byle do lata!

                                           Z początku nie będzie im letko,
                                           Gdy siądą przy stole razem,
                                           Tatuś ze swoją gazetką,
                                           I dziecię z elementarzem.

                                           Tęsknota głowy omota,
                                           Tatuś grunwalda zapali,
                                           I słysząc: „Ala ma kota”,
                                           Pomyśli:

                                           - Ale był kot z tej Ali…”

wtorek, 1 września 2015

1 września, czyli jak odnaleźć właściwą motywację

1 września, ósma rano. Po domu przesuwają się posępnie trzy postacie.

Ojciec i matka myślą o horrorze, który właśnie się rozpoczyna i trwać będzie kolejnych dziesięć miesięcy.

Starszy rozpacza nad utraconą wolnością.
„- Bo mój problem – cedzi przez zęby – polega na tym, że ja strasznie nie lubię się uczyć.

Matka otrząsa się z żałobnego letargu i wygłasza krótkie przemówienie na temat tego, jak ważna jest motywacja i że na pewno Starszy, o ile tylko się skupi, znajdzie jakiś powód, dla którego uzna, że warto się będzie uczyć choćby jednego przedmiotu.
Starszy patrzy pustym wzrokiem w przestrzeń. Nagle ożywia się.
- Zdecydowałem się. Będę się uczył angielskiego.
- To świetnie! – mówi Matka – a co Cię do tego przekonało?
- Bo wiesz, jak byliśmy na wakacjach, to na tym kempingu był taki Filip, który dobrze znał angielski. I on przez tydzień miał aż dwie dziewczyny.

Matka schodzi ze sceny.