poniedziałek, 15 sierpnia 2016

J.Moyes "Ostatni list od kochanka", czyli jednocześnie irytując i intrygując

Z Jojo Moyes mam problem.
Jej książki – a przeczytałam do tej pory trzy („Razem będzie lepiej”, „Ostatni list od kochanka” oraz „Zanim się pojawiłeś”)  – z jednej strony mnie irytują, z drugiej zaś przyciągają.
Wszystkie czytałam niemal na jednym wydechu, choć przyznaję, że gdy robiłam to w miejscach publicznych, starałam się w jakiś sposób zakryć ich – jedna w jedną kiczowate – okładki (wyróżniała się tylko „Razem będzie lepiej”, jednak w nowym wydaniu dołączyła do koleżanek).


W każdym razie.
To co przyciąga mnie do książek Moyes to jej umiejętność zgrabnego przemycania poważnych tematów i lekkość pióra.
W „Razem będzie lepiej” kluczowym był temat samotnego rodzicielstwa (właściwie: macierzyństwa), ze szczególnym uwzględnieniem a) problemów finansowych z jakimi zazwyczaj boryka się taki rodzic; b) problemów logistycznych, jakie musi rozwiązywać niemal co dnia, próbując pogodzić pracę i życie domowe; c) przyczyn, dla których osoby niepłacące alimentów na swoje dzieci powinny spotykać się z ostracyzmem społecznym.
W „Zanim się pojawiłeś” wątków jest jeszcze więcej, jeśli dobrze poszukać. Zaczynając od największego kalibru mamy tu bowiem do czynienia z próbą wywołania dyskusji na temat a) eutanazji; b) problemów z jakimi muszą na co dzień borykać się osoby niepełnosprawne; c) roli rodzica dorosłego dziecka; d) oczekiwań wobec życia i związków.

To co mnie irytuje, to fakt, że autorka idzie na łatwiznę. Wiem, za wiele wymagam. Czytając „Zanim się pojawiłeś” nie mogłam się jednak oprzeć wrażeniu, że gdyby niepełnosprawny główny bohater nie był superprzystojnym i megainteligentnym synem bardzo bogatych rodziców, posiadającym do tego spory kapitał własny, czyli gdyby nie należał do grupy stanowiącej (na moje oko) ledwie 0,01% wszystkich niepełnosprawnych na całym świecie, cała akcja przebiegałaby nieco mniej składnie niż to sobie pani Moyes wymyśliła, by nie powiedzieć brutalnie: wszystko by się rypło.
Także i konstrukcja fabuły „Razem będzie lepiej” oparta jest na założeniu, że jeśli już Kopciuszek ma spotkać swojego księcia, to nie może być on byle biedakiem. Tylko odpowiednio duża ilość gotówki gwarantuje bowiem odpowiednio szczęśliwe zakończenie. Cóż, nie od dziś wiadomo, że bogatemu nawet byk się ocieli. Nasze babcie potrafiły ująć to w jednym zdaniu, pani Jojo potrzebowała aż całej książki.

Wbrew pozorom, ten post nie ma mieć jednak charakteru prześmiewczego.
Nawet osadzając akcję w oderwanych od rzeczywistości realiach i wymyślając sytuacje, które raczej nigdy nie przytrafią się przeciętnej kobiecie (a polskiej to już na pewno), Jojo Moyes umie bowiem dotknąć sedna.


„Ostatni list od kochanka” można czytać po prostu tylko jako rozgrywającą się poniekąd równolegle historię dwóch romansów.
Pierwszy z nich to historia z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku.
Ona: piękna, młoda i – jakżeby inaczej! – bogata blondynka. Pytana o to, czym się zajmuje, odpowiada: „Wydaję koktajle i przyjęcia. Upiększam otoczenie. Wyglądam dekoracyjnie. (…) Robię to, co czego mnie przygotowano. Upolowałam bogatego męża i staram się, żeby był szczęśliwy.” Według mężczyzn jest „śliczna jak brzoskwinia, ale bez ani jednej oryginalnej myśli w głowie.”
On: nonszalancki dziennikarz, nadużywający alkoholu i kobiet. Pozornie bezczelny i arogancki, ale skrywający pod tą powłoką – tak, tak, dobrze się domyślacie! – wrażliwą i szlachetną duszę oraz serce gotowe do największych uniesień.
Historia tych dwojga to opowieść o miłości nieszczęśliwej, bo niespełnionej, okupionej cierpieniem, łzami i bólem. Drugoplanowe role grają fałszywi przyjaciele, hipokryzja, nieszczęśliwe wypadki i nawet – jak szaleć, to szaleć! – amnezja.
Szczyty kiczu, tony zużytych chusteczek. Oklaski.

Drugi romans to rozgrywająca się współcześnie opowieść o trzydziestodwuletniej londyńskiej dziennikarce i jej żonatym kochanku.
Ellie Haworth ma życie jak marzenie. Często to sobie powtarza, budząc się rano z kacem po wypiciu zbyt dużej ilości białego wina, czując przypływ melancholii, w swoim idealnym mieszkanku, w którym nikt nie nabałagani pod jej nieobecność. (Czasem w skrytości ducha chciałaby mieć kota, ale obawia się, że stanie się banalna.) Pracuje jako publicystka w ogólnokrajowej gazecie, ma dobrze układające się włosy, jej ciało jest tam, gdzie trzeba, pulchne, a tam, gdzie należy, szczupłe. Jest wystarczająco ładna, żeby przyciągać uwagę – i wciąż udaje, że ją to obraża. Ma ostry język – według jej matki, zbyt ostry – nie traci rezonu. Posiada kilka kart kredytowych i mały samochód, z którym radzi sobie bez męskiej pomocy. Znajomi ze szkolnych czasów zazdroszczą jej, gdy opisuje swoje życie: jeszcze nie osiągnęła wieku, w którym brak męża lub dzieci mógłby zostać uznany za porażkę. Kiedy spotyka mężczyzn, widzi, że odhaczają jej cechy – świetna praca, dobre ciuchy, umie się bawić – jak gdyby była nagrodą do wygrania.
Ellie nie myśli o żonie swojego kochanka, a jeśli myśli, to źle i nie czuje się winna. Uważa, „że to by się nie stało, gdyby byli szczęśliwi”.
On to pisarz, „autor thrillerów, który zbił majątek, kiedy porzucił bardziej ambitną literaturę. (…) Wysoki, opalony mężczyzna; (…) szczupły i piegowaty, przypominał ogorzałego farmera z Afryki Południowej. Był zabawny, czarujący, autoironiczny i uważny.”
W tle: zdradzana żona, wredna naczelna gazety, wyciskająca z pracowników wszystkie soki i składanie, niczym z puzzli, przypadkowo odkrytej historii bohaterów nr 1.
Jak nietrudno się domyślić, w finale ukazuje się nam cały obrazek, numer jeden łączy się z numerem drugim w nadspodziewanie spójną całość, a wszyscy tańczą, trzymając się za ręce. Przesadziłam tylko trochę, jednak chyba nikt, kto zamierza zabrać się za czytanie takiej książki ani przez chwilę nie przypuszcza, że mogłaby się ona skończyć inaczej?

I gdyby chodziło tylko o to, mogłabym w tym miejscu złośliwie zachichotać, puentując całość jednym, zgrabnym acz wrednym, zdaniem.

Tak się jednak składa, że gdy trochę się skupić, można dostrzec w tym wszystkim także drugie dno.
A jest nim opowieść o kobietach, które, czasem przez swoją głupotę, a czasem dlatego, że świat jest poukładany tak a nie inaczej, zazwyczaj mają pod górkę.
O kobietach, które czasem są ranione przez mężczyzn, czasem to one same ich ranią (przez swoją głupotę, bezmyślność, a niekiedy także z wyrachowania), ale zdarza się, wcale nierzadko, że nóż w plecy wbijają im inne kobiety. Które potem także płacą za to wysoką cenę.
O kobietach, dla których życie – jakżeż inne od scenariuszy powieści Jojo Moyes – nie przewidziało dobrego wyjścia. Żadnych cudownych zbiegów okoliczności, szczęśliwych trafów, uśmiechów losu. Tylko konieczność dokonania wyboru między mniejszym a większym złem. Bo dzieci, bo opinia innych, a czasem dlatego, że okazało się, że własnymi rękami spaliły wszystkie mosty, myśląc że tak trzeba.
One też, niezależnie od tego jak bardzo są silne, potrzebują przytulenia. Moyes to wie.
Mimo wszystko, dzięki Jojo.

Jojo Moyes „Razem będzie lepiej”, tłumaczenie Nina Dzierżawska. Między Słowami, Kraków 2015.
Jojo Moyes „Zanim się pojawiłeś”, przełożyła Dominika Cieśla-Szymańska. Świat Książki, Warszawa 2016.
Jojo Moyes „Ostatni list od kochanka”, przełożyła Urszula Smerecka. Świat Książki, Warszawa 2014.  

czwartek, 11 sierpnia 2016

H.Nesser "Człowiek bez psa", czyli kryminał mający w sobie wszystko (poza psem)

Nie jest sztuką napisać byle książkę. Dziś potrafi to niemal każdy, a straszne tego skutki widać w Empikach (nie mylić z księgarnią).
Sztuką jest napisać książkę, która nie będzie tylko głupim czytadłem, ale pozostawi w sobie jakiś ślad w głowach czytelników. Po którą sięgnie wiele osób, bo mądrych książek, których nikt nie czyta mamy już dosyć. Która, będąc pozornie tylko rozrywką w sam raz do pociągu albo na plażę, zmusi do postawienia sobie kilku pytań.

Nie spodziewałam się tego po „Człowieku bez psa”, naprawdę. Tym bardziej, że kryminały o charakterystycznych czarnych okładkach omijałam dotychczas szerokim łukiem, uznając, że seria, której czołową autorką jest Camilla Låckberg, nie może być dobra.
Nesser to jednak całkiem inna liga.

Jedna rodzina. Zwyczajna, jakich wiele zarówno w Szwecji, jak i w Polsce, a i w każdym innym kraju pewnie też.
Starsi już rodzice (ojca poznajemy tuż przed jego sześćdziesiątymi piątymi urodzinami), trójka dorosłych dzieci i wnuki. Pozornie wszystko wszystkim układa się znakomicie – oboje rodzice zakończyli właśnie aktywność zawodową i planują przeprowadzić się do słonecznej Hiszpanii. Ich dzieci (poza jednym – zakałą rodu, cóż taka zdarza się nawet w najlepszej rodzinie) są ustabilizowane życiowo, w trwałych związkach. Wnuki dają nadzieję na to, że w przyszłości będzie się kim chwalić. Rodzinne spotkanie zaplanowane z okazji urodzin, które w tym samym dniu obchodzi zarówno ojciec, jak i jedna z córek, może okazać się więc tylko szeregiem pięknych i szczęśliwych chwil.
Nic bardziej mylnego.

Jasne, jest w tej książce zbrodnia i to niejedna. Nie dążenie do rozwiązania zagadki jest jednak najważniejsze, zwłaszcza że autor niemal od początku celowo naprowadza na jego trop.
O czym więc Nesser chciał napisać? Na to pytanie można odpowiedzieć sobie według własnego uznania.
Poniżej parę pomysłów.

O banalności.
Zło jest banalne. Zło czai się wszędzie. Każdy może stać się zły – to tylko kwestia znalezienia się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. I wyboru. Bo zazwyczaj, niemal zawsze, wybór jest. I to tylko od nas zależy, co wybierzemy.
To jedna z tych chwil, kiedy ludzie dokonują wyborów, którymi rujnują sobie życie, pomyślała.
Co ciekawe, jest to tak głęboko ludzkie.
(…) Gdyby wszystko dobrze się skończyło, a powinno… to może, on i ona (…) za jakiś czas będą się z tego śmiać i będzie to dla nich miłe wspomnienie. Słodka tajemnica, tylko ich, którą do końca życia będą mogli nosić pod sercem. I wyjmować jedynie na krótkie, wybrane chwile.
Tylko w tym roku wyczytałam coś takiego w trzech książkach i pięciu kolorowych gazetach, pomyślała.
Te zdania, wyrwane z kontekstu, wydają się płytkie i banalne. Takie, jak sądzę, miały być. Bo życie złożone jest z pozornie banalnych sytuacji. Które jednak zazwyczaj mogą zakończyć się co najmniej na dwa sposoby. Można pójść drogą na wprost, ale można też skręcić w tę, na początku której stoi znak „zakaz wjazdu”. Czasem prowadzi to do odkrycia nieznanego dotąd przejścia do nowego, wspaniałego świata, a czasem jest wstępem na drogę do piekła. Kto nigdy nie był ciekaw, co pojawi się za zakazem, nie zrozumie. Kto zawsze dokonuje właściwych wyborów, niech nie czyta. U mnie ta akurat, zacytowana wyżej, bohaterka i jej wybory poruszyły jedne z najczulszych ostatnio strun.

O fasadowości.
Ludziom zależy na opinii innych. To stwierdzenie tak samo banalne jak wszystkie zamieszczone akapit wyżej. Wiele rzeczy robimy wbrew sobie, tylko dlatego, że tak wypada, albo inni uważają, że powinniśmy to zrobić. Jeśli ktoś postępuje inaczej, a jego zachowanie ma wpływ na nasz wizerunek, wstydzimy się za niego i siebie samych. Niektórzy z bohaterów Nessera zdają się wstydzić bez granic, do tego stopnia, że gotowi są odciąć się choćby i od własnych dzieci.
Fasadowe są też relacje wewnątrz rodziny głównych bohaterów. Nic nie pomoże tłumaczenie, że mowa przecież o zimnych Skandynawach, a oni są dziwni, w odróżnieniu od nas. Będące osią akcji spotkanie rodzinne większość jego uczestników traktuje jako przymusowe trzy dni w piekle. Wykonują gesty, które należy wykonać w takiej sytuacji, wymieniają uprzejme uwagi, wyrażają pozorne zainteresowanie, modląc się o to, by rozmówca nie pociągnął wątku. Ci, którzy są w oczach świata najlepsi, w finale okazują się największymi przegranymi. Chociaż nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę.

O relacjach.
To łączy się z tym co napisałam wyżej. Ze sztucznością. Z przerażającą klęską rodziny, która jest w istocie niczym innym jak tylko wydmuszką. Nesser niczego nie nazywa przy tym wprost, on tylko opisuje. W sposób, który mrozi. Scena, w której jeden z najmłodszych bohaterów rozmawia ze swoją matką, idealną kobietą sukcesu, która nawet rozmowy z dziećmi przeprowadza według najlepszych, polecanych przez specjalistów, schematów, będzie stała mi przed oczami chyba zawsze, ilekroć będę chciała przeprowadzić poważną rozmowę z którymś z moich synów.
Wyglądała teraz na zmartwioną, autentycznie zmartwioną. No przytul mnie, do kurwy nędzy, pomyślał. I tak nigdy nie spełnię twoich oczekiwań. Przytul mnie i olejmy sprawę.
- Chciałem tylko spróbować… tak mi się wydaje.
- Czego spróbować?
- Jak to jest.
- Co?
- Pić i palić, do kurwy nędzy. Skończ już, nie widzisz, że nie mogę…
Płacz i zrezygnowanie wezbrały w nim gwałtowniej i szybciej, niż się spodziewał; w pewnym sensie był z tego zadowolony. Skulił się nad stołem z twarzą wtuloną w rękaw i płakał. Ona jednak się nie poruszyła i nic nie powiedziała. Po minucie czy dwóch uspokoił się, wstał i poszedł urwać znad zlewu jakieś pół metra papierowego ręcznika. Wydmuchał nos i wrócił do stołu.
Siedzieli jeszcze przez chwilę w ciszy i pomału dotarło do niego, że naprawdę nie zamierza go przytulić. (…) Wymieniliby mnie, gdyby mogli, pomyślał (…). Tak, dawno już wymieniliby mnie na kogoś innego.”

O gliniarzu po czterdziestce.
Tak, to już wiele razy było. Rozwiedziony policjant rozwiązujący mroczne zagadki kryminalne. Nie czytałam zbyt wielu współczesnych powieści kryminalnych, być może dlatego Gunnara Barbarottiego postrzegam jako postać świeżą. Jest zdecydowanie porządniejszy niż Wallander z powieści Henninga Mankella, w każdym razie dużo mniej niż on pije. Jest też zdecydowanie bardziej od niego odważny, jeśli chodzi o branie własnych spraw w swoje ręce. No i te jego zakłady z Bogiem!
Istniało tak wiele nędznych dowodów na istnienie Boga, co do tego Gunnar Barbarotti i Nasz Pan byli całkowicie zgodni. (…) Gunnar poszukiwał – i Bóg zdawał się to całkowicie rozumieć – czegoś solidniejszego. Prostej i racjonalnej metody, która rozstrzygnęłaby kwestię raz na zawsze. (…)
Przedział czasowy ustalono na dziesięć lat. W tym okresie Gunnar Barbarotti będzie sprawdzał rzekome istnienie Pana, kierując do niego modlitwy tak często, jak będzie się to wydawało odpowiednie i uprawnione, a później – w specjalnie do tego celu założonym zeszycie – notował, czy zostały spełnione, czy też nie. (…)
- All right – powiedział Bóg.
- We have a deal – odparł Gunnar, tak jakby ubogi język szwedzki nie był w stanie właściwie wyrazić czy pomieścić w sobie porozumienia tego kalibru.

Tak, „Człowiek bez psa” zostawia ślad, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. A Håkan Nesser to facet, który żyje wystarczająco długo, by wiele zaobserwować, sporo zrozumieć i który do tego umie świetnie pisać.

Håkan Nesser „Człowiek bez psa”, przełożył Maciej Muszalski. Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012.

wtorek, 2 sierpnia 2016

M. Ziomecki "Umierasz i cię nie ma", czyli prośba o usprawiedliwienie

Ja, niżej podpisana, zwracam się z uprzejmą prośbą o usprawiedliwienie mojej nieobecności na zajęciach Klubu Czytelników Zachwyconych Nowym Kryminałem Mariusza Ziomeckiego.


Na wstępie podkreślam, że bardzo chciałam wziąć w nich udział, zwłaszcza że dotychczasowym ich uczestnikom dobrze z oczu patrzy (o, tu patrzą, tam patrzą i jeszcze tutaj). Nastawiłam się odpowiednio, odświeżyłam w pamięci dobre wrażenia z lektury „Mr Pebble i Grudy”, co chwilę rzucałam okiem na blurba na okładce głoszącego, że oto mam w ręku „początek rewelacyjnego cyklu kryminałów”. Naprawdę bardzo przepraszam, nie wiem czemu nie wyszło.

Kiedy na początku dałam się zaciekawić, myślałam że będzie dobrze. Polskie realia, bohaterowie z krwi i kości, tematyka poniekąd mi bliska. Ba, był nawet seks małżeński, opisany w sposób, powiedziałabym, zaraźliwy. Tym bardziej nie wiem, nie rozumiem, tak bardzo mi przykro.

Elektrownia Wodna Dębe
źródło zdjęcia
Ja wiem, to żadne usprawiedliwienie, ale bardzo nie lubię książek, w których autor mruga do czytelnika okiem tak, że pod koniec dostaje od tego nerwowego tiku. Gdyby chodziło tylko o to, że akcja dzieje się w Rocku nad Zalewem Zegrzyńskim, z pewnością dałabym radę. I to nawet mimo tego, że wszystko dzieje się niedaleko zapory w Dębem, którą ostatnio widuję całkiem regularnie i bardzo nie lubię. Zniosłabym może też i niezweryfikowanego w roku 1990 Brunera, właściciela dobrze prosperującej firmy ochroniarskiej Smerf Security. Senator Złotokłos, paskudny typ, okazał się jednak ponad moje siły. Wiem, powinnam wytrzymać, wystarczyło tylko chcieć. Przepraszam.

Sędzia Dredd
źródło zdjęcia
W tym miejscu pragnęłabym jednak nadmienić, że próbowałam skupić się na postaci głównego bohatera. Wprawdzie Roman Medyna brzmi znacznie gorzej niż James Bond, ale nie zwykłam zniechęcać się na początku, zwłaszcza gdy chodzi o szczupłego faceta w wieku zbliżonym do mojego – takich bowiem ze świecą teraz szukać. Ze zrozumieniem przyjęłam więc, że jest to mężczyzna po przejściach, na wskroś uczciwy, nie konformistyczny, o złotym sercu (uratuje każdą niewiastę w potrzebie), wierny ukochanej żonie niczym pies, pełen pomysłów, a do tego wysportowany, zwinny i sprytny (wywinie się z każdej, no, prawie każdej, opresji) i do tego prezentujący się „w czarnym skórzanym motocyklowym kombinezonie i pełnym kasku z wizjerem jak filmowy Sędzia Dredd”. Niestety, zupełnie nie wiem dlaczego, ale przy Dredzie mnie zemdliło. Jeszcze raz przepraszam.

Wiem, że to głupio zabrzmi, ale naprawdę bardzo próbowałam znaleźć światełko w tym tunelu. Pomyślałam sobie: może zbrodnia? Skup się na zbrodni, a będzie dobrze. Ja nie wiem, może to ze mną jest coś nie tak, ale oczy mi tak latały z wątku na wątek, że ledwo dawałam radę czytać. Nie wiedziałam czy skupiać się na płatnych zabójcach ze Wschodu, femme fatale, szajce pedofilów, czy okrutnym, niezwykle krwawym morderstwie. Gdy już się prawie zdecydowałam, okazało się, że powinnam dostrzec także lokalne sitwy, zaginione dzieci, krzywdzone dzieci, hipokryzję, wykorzystywanie seksualne, przekupnych gliniarzy, korupcję i kumoterstwo na najwyższym szczeblu, a do tego wizję ekologicznej katastrofy. Ja rozumiem, świat jest zły, ludzie podli a życie brutalne, ale żeby aż tak?

Wreszcie, pomyślałam sobie, że to może pastisz, tylko nie zauważyłam, głupia. Bo okładka jak z westernu, ten Roman niczym miłości omam i w ogóle to wszystko nie może przecież być na serio. Potem jednak pomyślałam, że chyba jednak jest. Bo te dzieci, to absolutnie nie jest coś, z czego można żartować. A jeśli można, to tym bardziej nie chcę brać udziału w tych zajęciach.

Mając więc powyższe na uwadze, jeszcze raz zwracam się z prośbą jak na wstępie.
W razie pozytywnego jej rozpatrzenia, obiecuję, że kolejnej części tego cyklu nie wezmę do ręki. 

Mariusz Ziomecki „Umierasz i cię nie ma”. Wydawnictwo Akurat, Warszawa 2015.