czwartek, 31 października 2013

Kupiłam dynię, czyli ciemno wszędzie, głucho wszędzie...

Nie lubię amerykanizacji i komercjalizacji naszego życia.
Czemu? Bo tak.
Bo uważam, że mamy swoje piękne tradycje i naprawdę nie musimy przeszczepiać wszystkich idiotyzmów na nasz grunt, tylko dlatego że są z jułesej.
Bo ogromnie się martwię, że wszystko zaczynamy sprowadzać tylko do kupowania i pustych symboli, czy wręcz do kupowania pustych symboli.
Mimo to, wczoraj wróciłam do domu z dynią pod pachą.
Czemu? Bo tak.


Bo lubię dynie.
Dostarczają mi wrażeń estetycznych. Mało które warzywo występuje w tak wielu odmianach i kształtach, prezentując zarazem tak wiele odmian bliskiego mi od niedawna koloru pomarańczowego.
Zachwycają mnie możliwościami, jakie stwarzają w kuchni. Jakieś trzy lata temu wpadłam w dyniowy szał, w trakcie którego okazało się, że z dyni da się zrobić wszystko. Gulasz, przystawkę, ciasto, pikantne placki, słodkie muffinki, zupę – każdą z tych potraw na miliony odmian (tak, to od tamtej pory mój mąż nie może patrzeć na dynie; zdaje się, że się przejadł).
Bo są niezwykle ekologiczne – nawet niejadalną łupinę można bowiem do czegoś wykorzystać.

Przyznam szczerze, że niezupełnie rozumiem, czemu bycie rzymskim katolikiem zdaniem niektórych wyklucza możliwość wydrążenia dyni w okolicach 31 października, bez konieczności późniejszego odbycia ciężkiej pokuty.
Przypomniałam sobie nawet na tę okoliczność stosowny rozdział z książki Szymona Hołowni i doszłam do wniosku, że im jestem starsza, tym mniejsza szansa, że kupię jego tłumaczenia (choć są naprawdę całkiem sensowne, a autor stara się obiektywnie przedstawić za i przeciw), sprowadzające się ostatecznie do mrugania okiem i mówienia „nie, no oczywiście, że nie należy przesadzać z tą religijną ortodoksją, ale może na wszelki wypadek omijajmy dynie z daleka?”.
Dużo bardziej przemawia do mnie ksiądz Andrzej Draguła, który delikatnie zwraca uwagę na to, że chyba mamy też i rozum, czyż nie?

I dlatego, choć moje dzieci nie odczuwają potrzeby, by przebierać się za duchy czy upiory i biegać – jak pisze Hołownia – „z dynią na głowie”, to świeczkę zapalę.
Bo fajnie wygląda w tej dyni.
Bo taka świeża, podgrzewana od środka dynia, ładnie pachnie.
Bo z wygrzebanego ze środka miąższu można ugotować pyszną zupę.

I uprzedzam: w listopadzie zaczynam cyklicznie straszyć i smucić o śmierci.
Bądźcie czujni i zapalcie Wasze dynie, będzie Wam raźniej!

I jeszcze umiarkowanie konkretny przepis na przepyszną zupę z dyni (wg 5 przemian):

Do garnka wlewamy wrzątek (w ilości niezbyt dużej, bo zupa powinna być gęsta), dorzucamy liście laurowe (1-2) oraz trochę suszonego lubczyku (obejdzie się też bez lubczyku).
Mieszamy, czekamy aż się zagotuje.
Dorzucamy pokrojoną w kostkę 1x1 cm dynię bez skórki (jeśli odmiany hokkaido, to ze skórką) oraz tak samo pokrojone ziemniaki, marchewkę i pietruszkę.
Warzyw powinno być trochę więcej niż dyni (objętościowo, po pokrojeniu), z przewagą ziemniaków. Z pietruszki można zrezygnować.
Dorzucamy przesmażone na oliwie i drobno pokrojone trzy cebule.
Mieszamy, czekamy aż się zagotuje (jeśli gotujemy wg 5 przemian, to będzie nasz refren).
Następnie dodajemy pora i selera – w całości (selera nie za dużo), pieprz ziarnisty.
Refren: Mieszamy, …
Solimy. Do smaku, rzecz jasna.
Refren: Mieszamy…
Wszystko gotujemy do miękkości na małym ogniu (około 50-60 minut)
Wyjmujemy pora, selera i liście laurowe (jak znajdziemy).
Około połowę reszty warzyw z odrobiną zupy miksujemy (chyba że chcemy mieć zupę krem, wówczas miksujemy wszystko)
Doprawiamy sokiem z cytryny (na oko, ale co najmniej z połowy cytryny).
Refren: Mieszamy…
Jeśli zupa jest za gęsta, dodajemy wrzątku. Jeśli jest w sam raz, sypiemy szczyptę kurkumy.
Refren: Mieszamy…
Dodajemy nieco oliwy, ewentualnie masła (lepiej oliwy), chyba że chcemy być egzotyczni, wówczas możemy dodać mleko kokosowe.
Refren: Mieszamy…
Doprawiamy chilli, curry, kardamonem, masalą – zależnie od efektu, jaki chcemy uzyskać. 
Po odśpiewaniu refrenu, możemy jeszcze zupę dosolić, jeśli tego potrzebujemy.

Naprawdę dobre, nawet jeśli wydaje się Wam że to nie może być prawda!

niedziela, 27 października 2013

B. Butenko "Grzyby i król" i "Krasnoludek", czyli jest jesień, będzie o grzybach

Jest wiele przesłanek nakazujących, by przyjąć za pewnik, że w najbliższym czasie będę pisać głównie o książkach dla dzieci.
Wszystkich, którzy w tym miejscu oczekują wyznań i wyjaśnień co najmniej na poziomie Kalicińska-Karpowicz uprzejmie przepraszam, ale powody tego stanu rzeczy zachowam dla siebie. A literatura dla dzieci to też literatura, czasem nawet znacznie lepsza niż ta „dorosła” i niejeden dorosły może się z niej sporo nauczyć. (To tak pod rozwagę dla tych, którzy po przeczytaniu „dla dzieci” chcą kliknąć „zamknij”.)

W każdym razie, mamy jesień.
Jesień dziwną raczej.
Zazwyczaj o tej porze moje kozaki już od dawna były wyciągnięte z pawlacza. W tym roku ciągle biegam zaś w półbucikach (a kupiłam sobie takie ładne kozaki, doprawdy, jak tak można?!).
Zazwyczaj o tej porze moja ulubiona płyta Cheta Bakera rzęziła już i charczała od nadmiaru powtórzeń. W tym roku zaś ciągle kurzy się gdzieś na półce.
Zazwyczaj o tej porze dni były mgliste i ciemne, drzewa już nagie i ponure. Tymczasem ten październik ciągle promienny i słoneczny, zaś las złocisty.
No i grzybów w tym roku znacznie więcej niż zazwyczaj o tej porze.

Bohdana Butenko wielbię niemal od urodzenia.
Być może przez „Androny”, może przez „Muchy Króla Apsika”, a być może dlatego, że jestem obdarzona nieodkrytym dotąd przez naukowców genem butenkowatości?
Niezależnie jednak od powodów tego stanu rzeczy, wieść o dwóch nowych książkach Mistrza Butenki nie mogła w moim domu pozostać bez echa.




Król Pafnucy Trzeci, bohater opowiastki „Grzyby i król”, jest monarchą zdecydowanie nieoświeconym.
Widząc swoich poddanych, którzy chodzą do lasu i wracają z koszykami pełnymi grzybów, postanawia, że zrobi to samo.




Niestety, nie zawsze wszystko odbywa się po naszej myśli. Nawet, gdy mamy władzę.
Jednak, gdy mamy władzę, możemy stworzyć sobie iluzję tego, że nad wszystkim panujemy.
Dokładnie tak, jak zrobił to król Pafnucy, który wysłał heroldów ze stosownym obwieszczeniem, a następnie oczekiwał na jego efekty.




Gdy zaś okazało się, że są żadne, postanowił przejść do rozwiązań siłowych.







Kiedy zaś i te zawiodły, przydała się umiejętność wywracania kota ogonem i udawania, że to, co wydarzyło się za naszymi plecami i bez naszej wiedzy, jest naszą wyłączną zasługą.






I choć ostatecznie okazało się, że król Pafnucy został gdzieś daleko w lesie, to jednak nie mam wątpliwości, że do takich jak on należy przyszłość naszego świata.
O którym nie mam najlepszego zdania.




Bohater drugiej z nowowydanych książeczek, niejaki Krasnoludek, jest całkowitym przeciwieństwem Pafnucego.
Znacznie niżej niż król urodzony i nienawykły do zaszczytów, pokornie znosi swój los.


Choć całe życie uczciwy i porządny, nie może liczyć na nagrody i pochwały. Zamiast tego znienacka dowiaduje się o nagłej eksmisji na bruk.

Jako zaradny krasnoludek postanawia jednak czym prędzej wziąć sprawy w swoje ręce, wykazując się jednocześnie kreatywnością.




Niestety, te dwie cechy charakteru nie zawsze okazują się pomocne, a życie zamiast okazywać się lekkie, łatwe i przyjemne, bez skrępowania pokazuje swoją brutalną stronę.







Okazuje się jednak, że nawet wtedy, gdy myślimy, że to już koniec i nie może spotkać nas nic dobrego, może zdarzyć się cud.







Zapytacie może: i co w tym takiego nadzwyczajnego? Czym tu się zachwycać? Ot, historia jakich wiele.
Odpowiem, że niezupełnie.
Bo rzadko która historia kończy się tak po prostu i tak radośnie.



Przed nami cały listopad. Pamiętajmy o Krasnoludku; może z nim będzie nam lżej?

Bohdan Butenko „Grzyby i król” oraz „Krasnoludek”. Wydawnictwo Dreams Lidia Miś-Nowak, Rzeszów 2013.

wtorek, 22 października 2013

Kopciuszek, czyli czego uczy Was ta bajka, drogie dzieci?

„Kopciuszek” jest baśnią, której nie wypada nie znać. Stał się elementem kultury, hasłem pod którym kryje się coś, co wszyscy rozumieją.
Im bardziej jednak myślę o tej historii, tym bardziej zastanawiam się, czy aby na pewno jest nam dzisiaj do czegokolwiek potrzebna. I czego, jak rany, mogą nauczyć się z niej współczesne dzieci?! 

Klasyczna historia w wersji opowiedzianej przez Charles’a Perrault, raczej nie ma szans na aplauz. W czasach, w których liczy się zadaniowość, multimedialność i osiąganie jak najlepszych wyników na testach, losy absolutnie nieasertywnej dziewczynki (i cóż, że blondwłosej, niczym Barbie?) mogą bowiem wywołać co najwyżej pogardliwe wzruszenie ramionami.
No, bo jak można godzić się na takie poniżanie i dawać sobą pomiatać? W czasach, w których istnieją Rzecznicy Praw Dziecka i facebook, na którym można się poskarżyć na swój marny los?! A poza tym, co to jest popieliczka, tafta i krochmalenie, mamoooo?

Problematyczne może okazać się też przekonanie dzieci do prawdziwości i słuszności zakończenia. Bo chrześcijańskie miłosierdzie w podobno chrześcijańskim kraju idą oczywiście swoją drogą, ale tak naprawdę, to do czego to podobne, żeby zamiast wykorzystać sposobność do zdeptania swojego wroga (złych sióstr i macochy), wybaczyć mu i jeszcze pomóc ułożyć sobie życie?

źródło zdjęcia
Jeszcze gorszym pomysłem wydaje się zaprowadzenie dzieci na teatralną adaptację (wg tajemniczej, przynajmniej dla mnie, wersji niejakiej Tatiany Gabe). Przynajmniej na tę w szczecińskim Teatrze Lalek „Pleciuga”.
Choć pozornie nie ma do czego się przyczepić, gdyż proponuje się nam klasyczną sztukę lalkową (dawno na takiej nie byliśmy), reklamowaną przez scenografa jako „romantyczna baśń bez przemocy”, to jednak na zmianę mdli ona i nudzi, a Kopciuszek chwilami sprawia wrażenie osoby niespełna rozumu.

Najgorsze jednak, że w tej wersji morał bajki zostaje sprowadzony w zasadzie do jednego:
Droga dziewczynko w wieku od lat trzech! (taki jest sugerowany przez Pleciugę dolny pułap wiekowy widza)
Pamiętaj, że w życiu liczy się tylko to, czy jesteś ładna i jak wyglądasz. Bo, że chodzi tylko o to, by zdobyć męża, to przecież oczywiste. Jeśli jednak będziesz siedzieć w kącie, a do tego nie będziesz ubierać się w stylu bezowej panny młodej, na pewno Ci się to nie uda. Jeśli zaś los nie obdarzył Cię urodą, nic Ci już nie pomoże, bo do tego jesteś na pewno głupia, pusta i złośliwa.
Aha! Zapomniałabym o najważniejszym: trzeba biernie czekać na dobrą wróżkę! Bez niej na pewno nic się nie uda i w Twoim życiu nie dojdzie do żadnych zmian.

Dla odtrutki można oczywiście wybrać wariant braci Grimm.
Obcinanie palców, bądź pięt (jak kto woli) i umazywanie posoką pantofelków, względnie wydziobywanie oczu przez ptaki (i dobrze im tak, tym złym siostrom!), niewątpliwie zapadną głęboko w pamięć (mi zapadły, dotąd odrzuca mnie od Grimmów, co do których jestem pewna, że można by postawić im szereg psychiatrycznych diagnoz), ale czegóż to nauczą nasze dziatki, ach czegóż?    


Rozumiem, że podobne wątpliwości i obawy targały panią Iwoną Krynicką z wydawnictwa „Wilga”, i właśnie dlatego wymyśliła serię „Bajki na poziomie”, w ramach której wydano ostatnio także i „Kopciuszka”.
Mamy więc tekst (przez wzgląd na moje dobre wychowanie, będzie to jedyna wzmianka na jego temat), „przecudne” ilustracje (tu – z tych samych powodów, co w przypadku tekstu – pozwolę sobie jeszcze zauważyć, że jest, jest beza, hurra!).
To, co jednak najbardziej w tym przypadku istotne, to zamieszczone na każdej stronie rady psychologa.
Bo jeśli czytać, to tylko po to, by zrealizować plan wychowawczy, ma się rozumieć.

Kiedy zobaczyłam to wydanie „Kopciuszka”, zatarłam ręce. Niestety (dla mojej zjadliwości), okazało się że owe psychologiczne rady nie są wcale takie głupie.
Na przykład fragmentowi tekstu opowiadającego o tym, jak to biedny Kopciuszek musiał w pocie czoła pracować, podczas gdy jego przyrodnie siostry wylegiwały się na kanapie, towarzyszy rada: „Mamo, Tato, o dom powinni dbać wszyscy jego mieszkańcy. To dobry moment, żeby ustalić z dzieckiem, za co ono chciałoby być odpowiedzialne.
Fakt. Sama na to nie wpadłam. Naprawdę.

Z drugiej jednak strony, pan psycholog (Jarosław Żyliński) chyba też miał kłopot z samym Kopciuszkiem, bowiem w pewnym momencie skapitulował i przesunął akcent na postać księcia.
Scena, w której książę, dzierżąc pantofelek pod pachą, wyrusza w objazd królestwa, okraszona jest bowiem radą: „Mamo, Tato, zwróćcie uwagę dziecka, że gdy bardzo czegoś pragnie, powinno od razu zacząć działać, tak jak książę. Podpowiedzcie mu, co może zrobić, żeby osiągnąć cel.
No właśnie. To ja się pytam, co myślał sobie Kopciuszek, lejąc brudne od kurzu łzy i czekając na cud? I czemu mimo to mu się udało? No i w takim razie po co się męczyć, mamoooo?

Wersję bardziej przyjazną współczesności – co wyjątkowo w tym przypadku uważam za zaletę, nie zaś wadę – zaproponował natomiast Grzegorz Kasdepke, w wydanej swego czasu przez gazetę Kolekcji „Dziecka”.
Wprawdzie ilustracyjnie Kopciuszek i tak musi ostatecznie okazać się bezą, to jednak tym razem autor nie ucieka przed trudnymi pytaniami.
Bo – przekazuję pytanie od moich dzieci – czemu ojciec Kopciuszka na to wszystko pozwalał?
Druga żona drugą żoną, ale to przecież była jego córka! Jak to możliwe, że siedział cicho i nie stawał w jej obronie?
Kasdepke bierze byka za rogi i przyznaje, że ojciec Kopciuszka „nie był zbyt odważnym człowiekiem”. Marna to pociecha, ale w końcu tacy rodzice też są i dobrze, że ktoś przestał udawać, że jest inaczej.

Po przebiciu się przez wszystkie te historie, wydaje mi się, że jedynym, co może ocalić Kopciuszka jest wdzięk, żart, a do tego dystans.

To wszystko zapewnił mu Jan Brzechwa, w swoich cudownych Bajkach-Samograjkach.
I nie chodzi tu nawet o tkwiący we mnie gdzieś głęboko (a odświeżony ostatnio przez Katarzynę Nosowską i zespół Hey) sentyment do zawołania Herolda: „Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan…”, a o to, że rym i humor dodają całej opowieści lekkości.



I choć Kopciuszek znów jest wyzyskiwaną sierotą, bo przecież
inaczej nie byłby Kopciuszkiem, to jednak pomaga mu nie wróżka, a dobra Sąsiadka (przypominająca dla pewności: „A pamiętaj, że wróżek nie bywa.”). Sam Kopciuszek zaś nie tylko, że wreszcie nie przypomina bezy, to jeszcze nie widzi powodu, by padać przed Księciem na kolana, tylko dlatego, że ten akurat postanowił poszukać żony. Co więcej, w chwili gdy waży się jego przyszłość, bezczelnie wyśpiewuje Księciu nieco złośliwą piosenkę.
Dodatkowo, mimo że znów wszystko kończy się szczęśliwie, to jednak nikogo nie mdli.
A dzieciom po lekturze lub też wysłuchaniu tej bajki muzycznej może przyjdzie do głowy, że choć nie zawsze w życiu układa nam się tak, jakbyśmy tego chcieli, to jednak możemy liczyć na to, że karta się odwróci. O ile pozostaniemy sobą i nie będziemy bać się chwytać okazji, które nam się trafiają.

Bo chyba tego uczy nas Kopciuszek, moje drogie dzieci.



Charles Perrault „Kopciuszek” w: „Bajki”, w przekładzie Hanny Januszewskiej i z ilustracjami Janusza Grabiańskiego, Nasza Księgarnia, Warszawa 1988 oraz w: „Baśnie czyli opowieści z dawnych czasów”, w przekładzie Barbary Grzegorzewskiej i z ilustracjami Aleksandry Kucharskiej-Cybuch, Agencja Librone 2010.
„Kopciuszek”, tekst Iwona Krynicka, rady dla rodziców Jarosław Żyliński, ilustracje Kamila Stankiewicz. Grupa Wydawnicza Foksal sp. z o.o., Warszawa 2013.
„Kopciuszek”, opowiedział Grzegorz Kasdepke, zilustrowała Agnieszka Żelewska. AGORA S.A., Warszawa 2005.
Jan Brzechwa „Kopciuszek” w: „Bajki Samograjki”, ilustrowała Danuta Imielska-Gebethner. Czytelnik, Warszawa 1986.

„Kopciuszek” wg Tatiany Gabe. Teatr Lalek „Pleciuga” w Szczecinie. Reżyseria Valdis Pavlovskis, scenografia Pāvils Šenhofs, muzyka Boriss Rezņiks. Obsada: Paulina Lenart, Marta Łągiewka, Mariola Fajak-Słomińska, Danuta Kamińska, Katarzyna Klimek, Krzysztof Tarasiuk, Maria Jamińska, Zbigniew Wilczyński, Dariusz Kamiński, Leszek Czyż. 

wtorek, 15 października 2013

B.Gibert "Niebo", czyli prosto o trudnym

W ciągu ostatniego miesiąca trochę się w moim życiu zmieniło.
Po pierwsze, nastąpił skokowy wzrost ilości pogrzebów, w których z takich czy innych powodów musiałam uczestniczyć.
Po drugie, zaczęłam zwracać baczniejszą niż dotąd uwagę na książki obrazkowe.


„Niebo” w idealny sposób łączy te dwie sfery mojej aktywności.
O ile umówimy się, że w przypadku śmierci możemy w ogóle mówić o jakiejkolwiek aktywności.


Wykorzystując bardzo proste środki, używając niewielu słów i oszczędnej, piktogramowej grafiki Bruno Gibert umie sięgnąć głęboko.
Bo gdy stykamy się ze śmiercią, słowa więzną nam przecież w gardle.

Mówiąc o śmierci z perspektywy dziecka, Gibert wyraża w najprostszy sposób to, o czym tak wielu dorosłych nie chce pamiętać, udając że będą żyć wiecznie.


Nie jest jednak nadęty i pompatyczny, nie przywdziewa czarnych szat.


Wprost stawia fundamentalne pytania, na które odpowiedź nie zawsze i nie dla wszystkich jest oczywista.



Przypomina o tym, co ważne.


A na końcu zostawia nam wskazówkę.


Do tej książki zawsze możemy wrócić. Do pewnych jednak zdarzeń i osób niekoniecznie.
Warto wytłumaczyć to zarówno naszym dzieciom, jak i sobie samym.

Bruno Gibert „Niebo”, tłumaczenie Julian Kutyła, opracowanie typograficzne Anna Niemierko. Wytwórnia, Warszawa 2011. 

czwartek, 10 października 2013

Zostanę babcią, czyli uważajcie na klocki Lego!

W moim domu wszystkie poważne rozmowy odbywają się między szóstą a siódmą rano.

- Mamo, a czy Ty już wiesz, że będziesz babcią? – zapytał Starszy w momencie, gdy po kolejnej bardzo krótkiej nocy, stojąc przed lustrem w łazience usiłowałam narysować sobie twarz.

- Słucham?! – zapytałam lodowato, dodatkowo zirytowana faktem, iż dzięki tej rewelacji wsadziłam sobie kredkę w oko.

- No, ale wiesz, za trzydzieści lat! – wyjaśnił Starszy pospiesznie, najwyraźniej dostrzegając mój brak entuzjazmu.

Po czym dodał rozmarzonym głosem:

- Ja wtedy będę miał trzydzieści osiem lat i pewnie już wreszcie kupię sobie wszystkie zestawy Lego Ninjago…

wtorek, 8 października 2013

U. Le Guin "Morski trakt", czyli podglądacz na spacerze

W zamierzchłej przeszłości, gdy podróżując w rozmaite miejsca mogłam spędzać czas na bezcelowym snuciu się po różnych zakamarkach, lubiłam zaglądać przez okna do mieszkań tubylców. Z podejrzanych w ten sposób skrawków tkałam natychmiast w swojej wyobraźni całe historie.
Wyobrażałam sobie, kim są ludzie, których widzę; co robią w swoich domach, ale i poza nimi. Czy kochają się, czy nienawidzą. Czy są biedni, czy bogaci. Czy szczęśliwi, czy niekoniecznie. O niektórych szybko zapominałam, inni zaś tkwili w mojej głowie dłuższy czas. Kilkoro z nich pamiętam do dzisiaj.

I choć nigdy nie byłam – i, nie oszukujmy się, nigdy nie będę – długowłosą i rudowłosą kobietą, noszącą zielone sukienki w groszki, to jednak wędrująca wzdłuż portowego nabrzeża bohaterka okładki „Morskiego traktu” wydaje mi się dziwnie bliska.


Wstyd się przyznać, ale w zasadzie nie znam twórczości Ursuli Le Guin. Poza paroma jej fantastycznymi opowiadaniami nie czytałam niczego innego – żadnej części cyklu o Ziemiomorzu, niczego o Ekumenie. Mam jednak niejasne wrażenie, że „Morski trakt” to coś zupełnie innego niż to, czego spodziewa się po tej autorce przeciętny czytelnik.
Nie ma tu bowiem żadnej fantastyki, żadnych obcych cywilizacji, ba, nawet żadnych latających kotów! Tylko mała, nadmorska (czy raczej nadoceaniczna), amerykańska, fikcyjna miejscowość Klatsand oraz jej mieszkańcy – stali i tymczasowi, współcześni i historyczni. Wszystkich zaś muskamy wzrokiem, jak przez szybę.

Określenie „powieść” nie pasuje do „Morskiego traktu”. To raczej zbiór opowiadań, czy właściwie szkiców, impresji. Nie wiem, jaki był zamysł Le Guin, gdy tworzyła poszczególne z nich, jednak – poza ostatnim, najdłuższym „Krew z krwi, kość z kości” (w wersji oryginalnej po prostu „Hernes”, od nazwiska jego bohaterek) – wszystkie one otrzymały najpierw żywot samodzielny, jako króciutkie historie publikowane w latach 1987-1991 w rozmaitych amerykańskich czasopismach. Zebranie ich w całość i spięcie klamrą w postaci wielowątkowej opowieści o czterech pokoleniach kobiet z jednej rodziny, bardziej lub mniej związanych z Klatsand, stanowiło w tej sytuacji niewątpliwie sprytny zabieg, przydający im dodatkowych znaczeń.
Choć bowiem bohaterem każdej z historii jest inna osoba, jedna czy dwie (raczej kobiety, niż mężczyźni), to jednak niektóre z wątków i postaci powracają w niespodziewanych momentach, choćby tylko w formie wzmianki.  
Z kolei fakt opatrzenia wydania książkowego sporządzonymi przez autorkę mapami Klatsand, przedstawiającymi je w roku 1906 oraz 1986 sprawia, że czytelnik może poczuć się jak rasowy podglądacz, spacerujący uliczkami tego miasteczka.


I choć nie jestem pewna, czy ten zbiór zasłużył aż na to, by – jak napisał na okładce polski wydawca – nominować go do nagrody Pulitzera, to jednak dla mnie stanowił znakomity pretekst do spaceru. Ruch zaś – choćby tylko wirtualny – to przecież samo zdrowie! 

Ursula K. Le Guin „Morski trakt”, przełożyła Maria Grabska-Ryńska. Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 2012.

piątek, 4 października 2013

Iwona Chmielewska, czyli spotkałam niezwykłą kobietę

Iwona Chmielewska jest naszym wielkim dobrem narodowym” – takie zdanie przeczytałam niedawno na blogu „Czytanki-przytulanki” i natychmiast zachwyciłam się jego prawdziwością i trafnością.
Od wczoraj mój zachwyt poparty jest dodatkowo głębokim, osobistym przekonaniem o wybitności tej autorki. Autorki, do której lepiej pasuje chyba miano artystki. Osoby niezwykle skromnej, pokornej i niesamowicie mądrej.

Iwona Chmielewska jako twórczyni jest postacią nietuzinkową, niezwykle charakterystyczną i bardzo, bardzo dojrzałą.
I prawie zupełnie nieznaną w Polsce.

Iwona Chmielewska i jej - nie wydane dotąd w Polsce "Oczy"
3 października na spotkanie z nią w szczecińskim Muzeum Narodowym wybrało się ledwie 30-40 osób. Mało, jak na liczące ponad czterysta tysięcy mieszkańców miasto, które aspirowało do miana Europejskiej Stolicy Kultury 2016.
W gronie moich znajomych – tych, którzy czytają książki i czytają je dzieciom – o Iwonie Chmielewskiej nie słyszał nikt; nikt też nie zna jej książek.
Co gorsza, w mojej bibliotece także jest ona postacią całkowicie nieznaną.
- Chmielewska? Aha, Joanna! To w dziale dla dorosłych. – oznajmiła mi pani bibliotekarka, którą zapytałam o to, czy w bibliotece miejskiej jest jakakolwiek książka tej autorki.
Tytuł „Pamiętnik Blumki” także nie wywołał u niej żadnych skojarzeń.
Wychowawczyni mojego syna, mądra i doświadczona nauczycielka, która – zgodnie ze stosownymi przepisami regulującymi zasady nauczania w szkołach – powinna dążyć do tego, by jej uczniowie mieli „potrzebę kontaktu z literaturą i sztuką dla dzieci, czytali wybrane przez, siebie i wskazane przez nauczyciela książki, wypowiadając się na ich temat” i ma możliwość dobierania lektur według własnego uznania, nie zna tego nazwiska.

To mnie smuci.
Nie chcę jednak rzucać kamieniami, dlatego wyznaję szczerze, że jeszcze pół roku temu ja także nie za bardzo wiedziałam, kim właściwie jest Iwona Chmielewska.

Iwona Chmielewska, której książki od wielu lat są wydawane w Korei Południowej, Francji, Niemczech, Japonii.
Iwona Chmielewska, która jest laureatką szeregu międzynarodowych nagród, w tym Złotego Jabłka na Biennale Ilustracji w Bratysławie i Bologna Ragazzi Award (dwukrotnie).
Iwona Chmielewska, która ma już wystarczająco dużo lat, by nie można było się usprawiedliwiać, że się o niej nie słyszało, gdyż to nowy, młody talent.

Podczas czwartkowego spotkania, które trwało aż trzy godziny, autorka pokazała swoje trzy świeżo wydane w Polsce książki: „Cztery zwykłe miski”, „O tych, którzy się rozwijali” oraz „Cztery strony czasu”.
Dwie z nich wcześniej znałam. A przynajmniej tak mi się wydawało. Okazało się jednak, że mimo kilkukrotnego uważnego oglądania i czytania nie zwróciłam uwagi na wiele szczegółów i pozornie nieistotnych drobiazgów. Nie wspominając już o sensach, które mi umknęły.
Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że oglądając poszczególne strony książki na wielkim ekranie i słuchając autorskiego komentarza, jest się zdecydowanie mądrzejszym niż wtedy, gdy siedzi się samotnie nad książką w jej zwykłym formacie.

Niewątpliwie tym, co nie ułatwia odnoszenia sukcesu w Polsce jest fakt, iż Iwona Chmielewska tworzy książki obrazkowe, do których w naszym kraju podchodzi się wciąż nieufnie, uznając je za odpowiednie wyłącznie dla małych dzieci.
W zasadzie wcale się nie dziwię. Do niedawna sama nie traktowałam poważnie tego rodzaju wydawnictw. Owszem, ilustracje zawsze były dla mnie istotnym elementem książki, ale tylko uzupełniającym, pełniącym niejako rolę służebną wobec tekstu. Tymczasem w książce obrazkowej jest zupełnie odwrotnie. Owszem, tekst jest i ma do odegrania swoją rolę, jednak na pierwszy plan wysuwa się obraz.

źródło zdjęcia

Podczas spotkania autorka zaprezentowała też część swojej bogatej kolekcji picturebooków z całego świata, ze szczególnym uwzględnieniem tych koreańskich, włoskich i niemieckich.
Okazało się, że poprzez obraz i jedno, góra dwa zdania, można powiedzieć więcej, niż gdyby użyło się setek słów. 
Jasnym stało się też, że w ten sposób można rozmawiać z dziećmi o bardzo trudnych sprawach, takich jak śmierć, wojna czy przemoc domowa, trafiając w sedno.





To zresztą robi też i Iwona Chmielewska, która nawet gdy po prostu wpisuje dedykacje w swoich książkach, to używając bardzo prostych środków wyrazu potrafi powiedzieć znacznie więcej niż ja, gdy produkuję swoje pełne słowotoku posty.



I tylko żal, że tyle jej książek zostało wydanych tylko w Korei, i nie zanosi się na to, by znalazły wydawcę i w Polsce (zrezygnowanie autorki było aż nazbyt widoczne).

I bardzo smutno, gdy myśli się o tym, że – jak twierdzi Iwona Chmielewska – olbrzymia popularność książek obrazkowych w Korei wynika z tego, że kładzie się tam bardzo duży nacisk na edukację poprzez sztukę. Bo u nas nikt z decydujących o zasadach nauczania w szkołach tak nie myśli. Poprawcie mnie, jeśli się mylę.

środa, 2 października 2013

E.E.Schmitt "Małe zbrodnie małżeńskie" kontra "Seks dla opornych", czyli że o osłach lepiej pisać na wesoło

Kryzys małżeński to temat samograj, niezależnie od tego czy jest się autorem poważnych książek, popularnych poradników, czy redaktorem w plotkarskim serwisie.
Każde małżeństwo dopada on bowiem prędzej czy później, przy czym rzadko daje się przegnać raz na zawsze.
Dlatego chętnie lubimy poczytać o tym, że po pierwsze nie tylko my, a po drugie, że inni mają jeszcze gorzej. Chyba że akurat nie, ale to temat na całkiem inny post (o tym, że co najmniej połowa świata udaje).


Eric-Emmanuel Schmitt lubi celować w samograje.
Do tego jest mistrzem chwytających za serce fraz, takich co to koniecznie trzeba zapisać piórem na czerpanym papierze i powiesić nad łóżkiem.
Czytając biblioteczny egzemplarz „Małych zbrodni małżeńskich” znacznie większą radość niż z samej lektury czerpałam więc ze stąpania po śladach osoby, która przede mną czytała ten dramat (z racji objętości, ale nie tylko z jej powodu, godny raczej miana dramaciku). Osoba ta skrupulatnie oznaczyła bowiem ołówkiem cytaty, które szczególnie zapadły w jej serce, niektóre opatrując dodatkowo wykrzyknikami.

Jeżeli mnie kochasz, przyjmiesz mnie oszpeconego, kalekiego, starego, chorego, pod warunkiem jednak, że będę sobą. Jeżeli mnie kochasz, pragniesz m n i e, a nie tylko mojego odbicia. Jeżeli mnie kochasz…”, wyznaje na trzynastej stronie jeden z dwojga bohaterów, czyli Gilles (mąż), a ja czytając te (starannie podkreślone i opatrzone jednym wykrzyknikiem) słowa, wyraźnie dostrzegałam w linii ołówka ślady drżenia rąk.
I przypomniało mi się, jak to było, gdy miałam osiemnaście lat i śmiertelnie kochałam się w pewnym koledze, i w pożyczanej mu właśnie książce dyskretnie zaznaczałam co bardziej romantyczne fragmenty, marząc o tym, że oto właśnie w ten sposób zrodzi się porozumienie naszych dusz.
Mój Boże, jakaż byłam wtedy głupia i nic nie wiedziałam o życiu i małżeństwie!

Jednak gdy czytam (wzięte w ramkę, dwa wykrzykniki) słowa Lisy (żona): „Nie kłamię, Gilles. Jesteś taki, jak opisuję. Mężczyzną. Mężczyzną, który mi odpowiada. Mężczyzną, którego kobiecie czasem udaje się spotkać.”, trochę zazdroszczę temu komuś, że jeszcze umie zachwycić się takim – było, nie było – romantycznym pustosłowiem.

Pomysł Schmitta na sztukę (kameralną jednoaktówkę, do tego niskobudżetową, gdyż potrzeba zatrudnić jedynie dwoje aktorów, niespecjalnie troszcząc się o dekoracje – wystarczą jakieś schody, lampa, fotel) początkowo wydaje się przedni. Czyż bowiem można wyobrazić sobie lepszy prezent dla związku z piętnastoletnim stażem niż amnezja jednego z małżonków? To wszak szansa na wyrwanie się z rutyny i nudy, ale też i niepowtarzalna możliwość, by ułożyć sobie partnera według swoich potrzeb, wyrugowując z niego wszystkie lub przynajmniej większość irytujących nas cech.

Uwielbiasz chodzić po sklepach, co rzadko zdarza się mężczyznom, wytrzymujesz godzinę w sklepie z damskimi butami – co zasługuje na dyplom. Masz zawsze wyrobione zdanie na temat mierzonych przeze mnie ubrań, zdanie estety, nie macho, który ubiera żonę swoimi pieniędzmi. Umawiamy się czasem w herbaciarniach.” – opowiada mężowi Lisa, a nam wydaje się, że oto dąży do spełnienia najpiękniejszego ze swych snów.
Potem jednak następuje kilka zwrotów akcji, po których zdarzenia zmierzają w inną stronę niż początkowo sądziliśmy, że będą zmierzać. Niezmienna pozostaje tylko skłonność autora do stosowania tanich chwytów z użyciem wielkich słów.

Mam wrażenie, że gdyby Eric-Emmanuel spotkał się z projektującą okładkę polskiego wydania jego sztuki Dominiką Zaleską (rewelacyjne piktogramy!), mógłby dowiedzieć się od niej między innymi tego, że własne mądrości dotyczące nawet najpoważniejszych tematów warto czasem złagodzić, puszczając we właściwym momencie oko. Owszem, Schmitt chwilami prowadzi dialog między bohaterami w taki sposób, że wydaje się iż chodziło mu o dowcip. Aby się tego domyśleć, trzeba jednak najpierw wygrzebać się spod stosu skrzydlatych słów, a to naprawdę wyczerpujące.

"Seks dla opornych" na teatralnej scenie
źródło zdjęcia
Dlatego, jeśli miałabym wybierać spośród licznych już sztuk teatralnych o okołomałżeńskiej tematyce, zamiast na Schmitta zdecydowanie wskazałabym na „Seks dla opornych” Kanadyjki Michel Riml.
Riml nie aspiruje, zdaje się, do roli literackiego guru i przewodniczki duchowej,  a stawia na zwykłą rozrywkę. Jej bohaterowie to – tak samo jak u Schmitta - małżeńska para, tym razem z dwudziestopięcioletnim stażem, podejmująca weekendową próbę rozgrzania dość dawno już przygasłej namiętności. Nikt na nikim nie popełnia tu zbrodni, część rozmów bohaterów krąży po prostu wokół seksu, także w jego poradnikowym wydaniu, złotych myśli pada znacznie mniej, a jednak – wśród chichotów, czy nawet momentami rechotów – dużo łatwiej niż w przypadku sztuki Schmitta zobaczyć odbicie własnych problemów i rozterek. Co więcej, ich wykoślawienie w krzywym zwierciadle dużo skuteczniej niż przepuszczenie przez podniosłe wyznania pozwala dostrzec własną głupotę.
Bo do większości, choć oczywiście nie do wszystkich, kryzysów małżeńskich niewątpliwie nie doszłoby, gdybyśmy nie zachowywali się czasem jak głupie osły.

Eric-Emmanuel Schmitt „Małe zbrodnie małżeńskie”, przełożyła Barbara Grzegorzewska, Wydawnictwo Znak, Kraków 2007.
Michele Riml „Seks dla opornych”, przekład Hanna Szczerkowska. Teatr Współczesny w Szczecinie, reżyseria i opracowanie muzyczne Justyna Celeda, scenografia Grzegorz Małecki, występują Beata Zygarlicka i Konrad Pawicki.