wtorek, 15 maja 2018

W.Chmielarz i seria o komisarzu Mortce, czyli rzecz o prawdziwej namiętności


Stało się.

Ja, dojrzała kobieta, kpiąca z męskich zachowań związanych z przeżywaniem kryzysu wieku średniego, zrobiłam dokładnie to samo co oni.
Zakochałam się.
W młodszym.

Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę, akurat! Opętał mnie. Myślę o nim cały czas. Myślę, gdy wstaję rano, myję zęby i resztę ciała, gdy robię i jem śniadanie, gdy jadę do pracy, gdy jestem w pracy, gdy z niej wracam, gdy udaję, że jestem w domu, choć tak naprawdę myślami błądzę gdzie indziej. Myślę o nim wreszcie wieczorem, wieczorem jest zresztą najlepiej. Wtedy nikt nam już nie przeszkadza, wtedy wreszcie mogę skupić się tylko na nim. Zarwana noc? Pal ją sześć, czymże jest zarwana noc wobec prawdziwej namiętności?!

Naprawdę się tego nie spodziewałam. Wprawdzie mówili, że powinnam zwrócić na niego uwagę, ale słyszałam to już wielokrotnie i zawsze kończyło się tak samo. Piękna okładka a w środku pusto. Przerost formy nad treścią, pozerstwo i nadęcie, a przede wszystkim brak głębi. Tymczasem mnie trzeba uwieść słowem, frazą, umiejętnym dobieraniem tembru głosu, och, aż mnie ciarki przechodzą, gdy tylko o tym piszę. W każdym razie dotąd się nie udawało. Owszem, niekiedy bywało przyjemnie, ale nic poza tym.
Tymczasem po pierwszym spotkaniu okazało się, że on faktycznie ma w sobie to coś. Niby od niechcenia, ale przykuł moją uwagę. Pomyślałam: „fajny gość”. 
Za drugim razem było równie dobrze. Podobał mi się coraz bardziej, jednak nie na tyle, by zaiskrzyło. Nie protestowałam jednak, gdy okazało się, że możliwe jest trzecie spotkanie. A wtedy, och, wtedy zaczęło się na całego.

Co na to mój mąż?
Mąż wie o wszystkim. Początkowo był zazdrosny, jednak potem zaproponował (nie spodziewałam się tego po nim!) wejście w trójkąt. Gdy dołączyła do nas jeszcze moja koleżanka, wcale się nie zdziwił. Owszem, czasem bywa to kłopotliwe. Każde z nas ma inne tempo, jednak dla możliwości wzięcia do ręki kolejnej książki o komisarzu Jakubie Mortce jesteśmy gotowi zrobić wszystko, nawet dogadać się, gdy wydaje się to niemożliwe.

Wojciech Chmielarz
w trakcie spotkania w Szczecinie
źródło zdjęcia

To trafiło mnie znienacka.

Niby słyszałam, że jest taki Chmielarz, który dobrze pisze, ale niespecjalnie byłam skłonna w to uwierzyć. O Mrozie słyszałam to samo, a potem okazało się (patrz tutaj), że jest to prawdą tylko, gdy ustawić go w kategorii „ilość”, nie zaś „jakość”. Inni też jakoś nie zachwycali, a blog mi świadkiem, że próbowałam (np. Ziomeckiego i Przygodzkiego; poza tym byli nieopisani Czubaj, Wroński, Ćwirlej i paru innych, zawsze ostatecznie z tym samym skutkiem. Przeczytać się dało, ale zachwycić już nie).

Być może tym razem stało się inaczej dlatego, że Wojciech Chmielarz wydaje się być całkiem fajnym, zwyczajnym facetem. W każdym razie takie wrażenie zrobił na spotkaniu autorskim, jakie odbyło się w miniony poniedziałek (14 maja) w Szczecinie. Facetem, dodajmy, który otwarcie mówi, że jego ambicją jest napisanie dobrego kryminału, książki, którą będzie się świetnie czytało na plaży i tyle. Aż tyle, chciałoby się dorzucić.




Naprawdę, dawno nie zdarzyła mi się sytuacja, w której zawaliłabym kilka dni z życia po to, żeby czytać. Wszędzie. Bo musiałam, żeby nie pęknąć. Stan ten narastał przy tym niczym gorączka. O ile bowiem „Podpalacz” (pierwsza część cyklu) jest po prostu niezły, „Farma lalek” (druga część) dobra, o tyle „Przejęcie” i „Osiedle marzeń” (części trzecia i czwarta) są naprawdę znakomite. Finałowe (jak na razie) „Cienie” plasują się tylko ciut niżej, a i to chyba wyłącznie z racji nieco zbyt, jak na moje potrzeby, hollywoodzkiego zakończenia.

Opowiedziane historie są wiarygodne, dopracowane w detalach, bohaterowie – zarówno pierwszo, jak i drugoplanowi - psychologicznie prawdziwi, realia ze wszech miar autentyczne, a nie efekciarsko upiększone. Niezależnie od tego, czy te historie w całości lub w jakiejś części wydarzyły się naprawdę (autor twierdzi, że nie), zdają się być wyjęte ze stron prasy codziennej. 

W Warszawie (gdzie toczy się akcja czterech z pięciu książek cyklu; fabuła jednej – „Farmy lalek” rozgrywa się w położonych w Karkonoszach Krotowicach), a także w innych polskich miastach z całą pewnością pracują policjanci podobni do komisarza Jakuba Mortki i jego kolegów (a także jednej koleżanki – pojawiającej się wprawdzie dopiero w trzeciej części, za to z dobrym efektem). Nie są płascy i jednowymiarowi – źli lub dobrzy. Każdemu z nich zdarzają się potknięcia i chwile słabości, często kładące się cieniem na ich pozornie prostej historii. Są ludzcy tak bardzo jak w życiu – jedni piją, inni biją, kolejnym po prostu się nie chce lub też robią wyłącznie to czego oczekują tego od nich przełożeni; jeszcze inni zapadają się w pracę, zawalając życie prywatne. Większość boryka się z problemem marnych zarobków, co autor świetnie pokazuje poprzez detale.

Chmielarz lubi swoich bohaterów, to widać. Lubi ich wszystkich, nawet tych złych. Doskonale zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę o każdym można opowiedzieć fascynującą historię, dlatego z szacunkiem podchodzi również do tych, których rola wydaje się być tylko epizodyczna. Być może dzięki tej konstrukcyjnej czułości mnie najbardziej poruszyła postać dziada w garniturze, pojawiająca się w „Przejęciu” - nawet nie drugo, lecz pewnie dziesiątoplanowa. Poznałam kilku takich „dziadów” (o bardzo różnych historiach), może dlatego scena, w której u Chmielarza ta postać pojawia się po raz ostatni do głębi mnie dotknęła. Tak bardzo jest prawdziwa.

Niewiarygodne jest też to, jak niesamowicie autor potrafi budować napięcie, pokazując niemal wszystkie nitki, które trzyma w garści, a i tak zaskakując czytelnika. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić jak czułabym się, gdybym czytała książki z tej serii na bieżąco, gdy tylko się ukazywały. Jestem jednak pewna, że po przeczytaniu czwartej części, która ukazała się we wrześniu 2016 roku, nie mogąc dowiedzieć się od razu, co wydarzyło się dalej (kolejna część, „Cienie”, została wydana dopiero w styczniu tego roku), obgryzłabym ze złości wszystkie paznokcie, a autora, gdyby tylko się napatoczył, obrzuciłabym zgniłymi jajami, dopiero potem uświadamiając sobie, że taki akt agresji pewnie nie przyspieszy procesu twórczego.
Na szczęście, z racji polskokryminalnego zacofania, udało mi się przeczytać na raz prawie zamkniętą całość. Wprawdzie autor nie odżegnuje się od kontynuowania tej serii (wczoraj twierdził, że przyjdzie na to poczekać jakieś dwa, trzy lata), to jednak w „Cieniach” pozamykał większość najważniejszych, budujących stopniowo napięcie wątków, co pozwoliło mi rozładować czytelnicze napięcie.

A że Wojciech Chmielarz nie jest w ciemię bity i w zanadrzu pozostawił sobie szereg potencjalnych petard (ostatni rozdział „Cieni” zwiastuje jedną z nich, być może), dlatego jestem pewna, że po upływie niezbędnej higienicznej przerwy będzie w stanie stworzyć coś równie dobrego jak dotychczas.
A wtedy płomień mej miłości z pewnością rozgorzeje na nowo. 

Wojciech Chmielarz „Podpalacz”. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012.
Wojciech Chmielarz „Farma lalek”. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.
Wojciech Chmielarz „Przejęcie”. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014.
Wojciech Chmielarz „Osiedle marzeń”. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016.
Wojciech Chmielarz „Cienie”. Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018.

środa, 2 maja 2018

S.Majcher "Gotuję, nie marnuję", czyli nie marnuj papieru (i pieniędzy nań)

„Oszczędność, niestety, nie jest cechą charakterystyczną polskiej gospodyni. Prawdą jest również, że praca zawodowa kobiet ogranicza w poważnym stopniu czas przeznaczony na prowadzenie gospodarstwa domowego. Stąd dążenie do maksymalnego upraszczania prac związanych z utrzymaniem w porządku mieszkania, a zwłaszcza z przyrządzaniem posiłków.”

To wstęp do wydanej 35 lat temu książki kucharskiej – poradnika „Nie tylko dla jaroszów” autorstwa Zofii Zawistowskiej. Choć służył on wówczas przekonaniu czytelnika (czy raczej czytelniczki – autorce zdawało się nie mieścić w głowie, że codziennym gotowaniem dla rodziny mogą zajmować się mężowie i ojcowie) do dań jarskich, głównie z ekonomicznej konieczności (informacja dla młodszych wiekiem: w roku 1983 w Polsce obowiązywały kartki na mięso), to jednak wydaje się częściowo odpowiadać także na pytanie dlaczego dzisiaj, pod koniec drugiej dekady XXI wieku, marnujemy tyle jedzenia.

Niemarnowanie jedzenia to teraz temat trendy. Po okresie rozpusty i zachłyśnięcia się powszechną dostępnością wszystkiego (najgorzej wydaje się obecnie być z pieniędzmi, wszystko inne jest na wyciągnięcie ręki), przyszedł czas na opamiętanie.

Ratuj jedzenie, które dla innych jest marzeniem” – to hasło akcji prowadzonej przez polską Federację Banków Żywności. Kto jest jej adresatem?
Na pewno ja i moja rodzina. Niestety wyrzucamy, niestety nie przejadamy, niestety kupujemy za dużo i bez sensu. I tak już od pewnego czasu.

Nie wiem, czy marnowanie żywności jest tylko problemem lepiej sytuowanych mieszkańców większych miast. Ale owszem, z mojego punktu widzenia jest to rodzaj nowobogackiej, zglobalizowanej fanaberii (mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa!). Przeradzającej się coraz szybciej w chorobę.

Wszystko jest wszędzie i niemal zawsze.
Chcesz truskawek w środku zimy? Nie ma sprawy.
Masz ochotę dziś na kurczaka po tajsku, jutro na bigos, zaś pojutrze na łososia z grilla? Nic nie stoi na przeszkodzie, w końcu żyje się tylko raz.
Lubisz mieć wybór? Cóż prostszego – wystarczy kupić pięć gatunków sera i drugie tyle rodzajów warzyw (pomidor, ogórek, papryka, rzodkiewka i sałata), by potem móc wybrzydzać przy robieniu śniadania. A gdy okaże się, że masz ochotę na brie, podczas gdy w lodówce jest tylko rokpol, gouda, camembert, półtłusty twaróg i serek ricotta, zawsze możesz wysłać dziecko do sklepu.
Z drugiej strony, gdy wychodzisz codziennie z domu o siódmej rano, a wracasz o siódmej wieczorem, doprawdy ostatnią rzeczą, którą chcesz sobie jeszcze zaprzątać głowę, jest planowanie zbilansowanych posiłków na kolejny dzień.
Jeśli jednak mimo to przychodzi Ci do głowy myśl, że tym czego potrzebujesz jest świeżo wydana książka o tym jak nie marnować jedzenia, pamiętaj – bierz czym prędzej nogi za pas!



Sylwia Majcher jest – jak pisze o sobie na platformie „Z nami zdrowo” – „dziennikarką, blogerką i mamą, której dzieci najbardziej lubią czarne oliwki i hummus”.
Jakaż szkoda, że nie przeczytałam tego zdania, zanim kupiłam jej książkę. Byłabym kilkadziesiąt zeta do przodu, a w koszu miałabym dokładnie tyle samo niezużytego jedzenia, ile mam po zapoznaniu się z jej poradami.
Ale owszem, oficjalnie moje dzieci też najbardziej na świecie uwielbiają szpinak i kaszę pęczak. Gdybym miała konto na którymś z serwisów społecznościowych, ustawiłabym sobie jako profilowe ich zdjęcie, koniecznie bosonogich, nad miską z tymi boskimi pokarmami, a zachwyceni rodzice innych dzieci lajkowaliby mnie, spijając z mych internetowych ust wszystkie kolejne wyrazy. Kto wie, zachęcona sukcesem, może nawet wydałabym książkę o tym jak żywić dzieci. Choć może raczej o tym, jak ładnie ustawić je do zdjęcia.

Przeczytawszy „Gotuję, nie marnuję”, opatrzoną podtytułem „Kuchnia Zero Waste po polsku” (bo w tym kraju najlepiej sprzedają się angielskie nazwy, wiadomo), dowiedziałam się, że wszystko jest bardzo proste, a najlepiej zacząć od tego, że w sobotnie przedpołudnie wszyscy członkowie mojej rodziny usiądą razem i opowiedzą, na co mają apetyt. Wystarczy wówczas zanotować ich sugestie i wziąć pod uwagę przy tworzeniu domowego jadłospisu na najbliższy tydzień. Ponadto nie należy kupować na zapas, gdyż „nawet na niewielkich wsiach (…) sklepy otwierają się o świcie”, zaś „jeśli kończysz pracę w nocy, w drodze do domu na pewno spotkasz miejsce, gdzie uzupełnisz lodówkę”.
Dowiedziałam się również, że źródłem moich problemów jest chęć ugotowania posiłku z przeznaczeniem na więcej niż jeden dzień, gdyż na to, co zjadłam wczoraj, dziś nie będę już miała ochoty.
Poczułam się wprawdzie skonsternowana, gdy w innym miejscu dowiedziałam, że autorka zna „takie idealne domy, w których jadłospis powstaje na cały tydzień i nie ma odstępstw od ustalonej wizji. Zakupy robione są najczęściej w weekend i potem sukcesywnie wykorzystywane zgodnie z określonym harmonogramem.” Wytłumaczyłam to sobie jednak tym, że mieszkańcy owych domów z pewnością posiadają także idealne kubki smakowe, które zawsze mają ochotę na to, co na dany dzień z góry zaplanowano im w jadłospisie. Potem przypomniał mi się również mój nieżyjący sąsiad, który przez 30 lat niezmiennie żądał w niedzielę rosołu, w poniedziałek pomidorowej, we wtorek ogórkowej i tak dalej, a jego żona była z tego powodu zachwycona, gdyż nie musiała martwić się i wymyślać co by tu ugotować na obiad. Czym prędzej zapragnęłam być więc jak ona. No, może bez brodawki na policzku.

Wiem, to z mojej strony czysta złośliwość,
ale nie mogłam sobie odmówić umieszczenia
tej książki w mojej szafce z zapasami na czarną godzinę
Następnie okazało się, że nie powinnam mieć w domu więcej niż jeden rodzaj ulubionej kaszy i jedno opakowanie jednego rodzaju makaronu. Szkoda, że nie wiedzą tego moje dzieci, namiętnie jadające pomidorówkę z makaronem nitki, który jednak nijak nie nadaje się do innych niż zupa dań obiadowych. Poza tym promocja na włoskie makarony (50% zwykłej ceny, a to robi różnicę) nie zdarza się codziennie, ale być może nie da się jednocześnie oszczędzać i nie wyrzucać.
Dalej autorka zapewniła mnie, że moje życie odmieni się, gdy zacznę mrozić, suszyć, kisić i wekować. Ponieważ dotąd wykonywałam tylko pierwszą i ostatnią z wyżej wymienionych czynności (dzięki czemu moja zamrażarka od dawna jest najzimniejszym koszem na śmieci w całym domu, a regał w piwnicy stał się miejscem eksperymentów chemicznych [czy ten słoik wybuchnie po 10 latach od zawekowania, czy dopiero po 12?]), poczułam się mała i nic niewarta. A że naprawdę bardzo pragnę zmiany, postanowiłam czym prędzej wcielić w życie wszystkie przeczytane porady.

Wróciwszy zziajana do domu w sobotni poranek (wstałam o świcie, gdyż tylko wtedy mogę odpracować weekendową porcję sportu, którego niezmiennie domaga się mój kręgosłup), zjadłam szybko śniadanie, które przygotował mi małżonek (nie, żebym narzekała, ale zrobił mi kanapkę z nowym hummusem, podczas gdy na drugiej półce lodówki, w jej prawym rogu, tuż za słoikiem z musztardą, stało już otwarte opakowanie z połową starego), po czym odwiozłam młodsze dziecko do szkoły muzycznej, a następnie (odsiedziawszy w szkole czterdzieści pięć pełnych strasznych dźwięków minut) przywiozłam je stamtąd. Wówczas (a było południe) spróbowałam zlokalizować pozostałych członków rodziny (młodsze dziecko przezornie trzymałam na krótkiej smyczy). Niestety, okazało się, że w międzyczasie rozpełzli się w niewiadomych kierunkach.
Przekląwszy szpetnie pod nosem i skonsultowawszy się wyłącznie z Młodszym, udałam się na samodzielne zakupy. Kupiłam wszystko do sobotniego makaronu oraz niedzielnego kurczaka.
Gdy wróciłam, usłyszałam, że mąż nie chce makaronu w sobotę, zaś starszy syn kurczaka w niedzielę. Zgrzytnęłam zębami i oświadczyłam, że będzie makaron i już, a jak im się nie podoba, niech zrobią sobie coś innego. W odpowiedzi mąż ostentacyjnie udał się samodzielnie do najbliższego sklepu, po czym przystąpił do gotowania grochówki. W zamierzeniu miało być jej troszeczkę, jednak niechcący sypnęło mu się za dużo grochu.

W niedzielę przy śniadaniu nie obyło się bez zgrzytów, gdyż mąż zrobił wszystkim kanapki ze starym hummusem, który trzeba było skończyć. Niestety, nikt nie miał na niego ochoty (ja też).
Następnie starszy syn oświadczył, że na obiad to on zjadłby najchętniej szparagi, a kurczaka nie chce. Może ewentualnie zgodzić się na pomidorówkę (akurat nie było). Grochówki też nie chce.
Ostatecznie na obiad Starszy zjadł kanapki z dżemem (otworzył słoik truskawkowego, gdyż nie lubi porzeczkowego, którym zajada się z kolei Młodszy). Mąż grochówkę. Ja z Młodszym dojedliśmy wczorajszy makaron. Kurczak został się niczym sierotka.

W poniedziałek wstałam o świcie, aby kupić pieczywo (w sobotę zapomniałam, a w niedzielę sklepy były nieczynne). Niestety, najbliższy otwarty od rana sklep z  pieczywem jest oddalony od naszego domu o dwadzieścia minut drogi pieszo. Do listy zakupów czym prędzej dopisałam więc psa, uznając, że dzięki niemu poranny spacer będzie miał więcej sensu. Po powrocie zorientowałam się, że zapomniałam powiedzieć mężowi, który wstał w międzyczasie, aby przygotować śniadanie, żeby nie otwierał nowego opakowania sera, bo w lewym rogu trzeciej półki lodówki jest otwarte poprzednie. Kanapki ze świeżym serem są jednak znacznie smaczniejsze niż ze starym, przyznaję.
Oba słoiki z dżemem zostały tego dnia otwarte i nietknięte. Dzieci nie mogą jeść przecież codziennie tak niezdrowych rzeczy, nieprawdaż?
Przygotowanie wypełnionych zdrową zawartością śniadaniówek dla dzieci zajęło mi tak dużo czasu, że dla siebie zdążyłam chwycić tylko jabłko. Pocieszyłam się myślą, że w pracy zamówię zdrowy obiad z pobliskiej wegańskiej knajpy, a ugotowana w piątek kasza jęczmienna (przez jakiś czas łudziłam się, że zdążę wrzucić ją do termosu) wytrzyma jeszcze jeden dzień.

Tego dnia do domu wracałam o 20.30, marząc, by znaleźć się w nim czym prędzej i zalec w wannie. Na śmierć zapomniałam o kurczaku. Gdy dotarłam, okazało się, że starszy syn za nic nie umie zrobić zadań z matematyki, zaś młodszy zapomniał jak gra się gamę harmoniczną b-moll, którą miał tego dnia wyćwiczyć na blachę. Ponieważ w naszej rodzinie to ja mam wykształcenie muzyczne oraz udzielałam onegdaj korepetycji z matematyki, mąż spojrzał tylko wymownie i powiedział, że zrobi tego kurczaka, a ja mam zająć się dziećmi. Zanim powiedziałam mu, że w lodówce na drzwiach jest otwarta pomidorowa passata, przyniósł z piwnicy kolejny słoik i otworzył, dodając jego zawartość do sosu.
Myjąc tego dnia zęby, przewertowałam po raz kolejny książkę Sylwii Majcher, niestety nie znalazłam informacji na temat tego, jak poradzić sobie w takiej sytuacji.

Gdy kładłam się spać, była 23.30. Budzik nastawiłam na 5.00, bo starszy syn miał następnego dnia lekcje na 7.10, a przygotowanie zdrowego, zbilansowanego śniadania (najlepiej z resztek) zajmuje nieco więcej czasu niż posmarowanie chleba dżemem.
Tej nocy spałam fatalnie. Śniły mi się liście rzodkiewki wypełzające z kosza na śmieci i łypiące na mnie z wyrzutem. W związku z tym inne wyrzuty (sumienia) obudziły mnie o 4.58.
Rozpoczął się kolejny fascynujący dzień mojego życia.
W którym – wiem to już teraz na pewno – nie ma miejsca na książkę Sylwii Majcher z jej przepisami i poradami.

Być może mój problem polega na tym, że doskonale wiem, co należy zrobić, aby być tak świetnie zorganizowanym i uporządkowanym jak pani Majcher.
Rzucić mianowicie wszystko w cholerę. Męża i dzieci najlepiej też, bo tylko psują wszystkie plany.
Wiem również i bez czytania w książkach, że to co robię (marnuję jedzenie), jest złe.
Jeśli ktoś pogrozi mi w związku z tym palcem, przywołując szereg liczb (cytuję za autorką: „Federacja Polskich Banków Żywności policzyła, że czteroosobowa rodzina z powodu nieprzemyślanych zakupów i nieumiejętnie wykorzystanych produktów traci rocznie 2500 złotych”), z pewnością bardzo się zmartwię.
Jeśli jednak ów ktoś będzie przy tym epatował swoją doskonałością, rzucając co chwila, niby od niechcenia: „każdy może zmienić te liczby. Trzeba tylko dostrzec w resztkach potencjał”, trafi mnie jasny szlag. A w ślad za nim ciemna cholera.

Nie twierdzę, że zmiany nie są możliwe, nie szukam usprawiedliwienia dla własnej nieudolności. Moje życie wygląda jednak tak a nie inaczej i na razie nie zanosi się na to, aby mogło się zmienić (chętnie porozmawiam z panią Majcher za parę lat, gdy jej dzieci będą nieco starsze, a moje jeszcze starsze. Kto wie, może udzielę jej nawet wówczas kilku porad).
Nie chcę żyć wyłącznie w kuchni, przygotowując codziennie coś nowego (i cóż, że zgodnie z planem?), bo wiem czym to pachnie. Jakiś czas temu z przyczyn zdrowotnych przez pół roku musiałam skoncentrować się głównie na przygotowywaniu jedzenia: owszem, byłam wtedy dużo bardziej sprawna i zorganizowana, znacznie mniej marnowałam, lepiej też się odżywiałam. Przez te sześć miesięcy chodziłam jednak stale niewyspana (żeby zdążyć wszystko przygotować, musiałam wstawać wcześniej, później też chodziłam spać, gdyż np. dania obiadowe na następny dzień przygotowywałam wieczorem) i nie miałam czasu na nic innego poza planowaniem posiłków i ich przygotowywaniem. Przykro mi, na dłuższą metę chromolę takie życie.

Poza tym, w moim domu poszczególni członkowie rodziny mają różne preferencje. Ja jem mało mięsa, a okresowo wcale, mój mąż mógłby żywić się wyłącznie nim. W efekcie często każde z nas przygotowuje sobie inny posiłek, uwzględniając dodatkowo, co nie ułatwia sprawy, życzenia dzieci (każde z nich ma inne, jakież szczęście, że nie jesteśmy rodziną wielodzietną!).

Żywe są też wszelkiego rodzaju uprzedzenia: ugotowanie bulionu z obierek, na który przepis podaje Sylwia Majcher, spowodowałoby, że miałabym do dyspozycji dwa litry tego płynu wyłącznie dla siebie, gdyż nikt inny w moim domu nie tknąłby go nawet palcem u nogi. Ale tak, owszem, czy wspominałam już, że moje dzieci, mając do wyboru chipsy i szpinak, zawsze wybiorą szpinak?


Czepiając się jeszcze bardziej, dodam, że w książce „Gotuję, nie marnuję”, nie znalazłam najmniejszej choćby wzmianki o tym, że owszem, można z powodzeniem wykorzystywać w kuchni liście rzodkiewek czy obierki z ziemniaków, jednak pod warunkiem, że pochodzą z warzyw ekologicznych. Nie przeczę, że ideałem byłoby wykorzystywanie wszystkiego do ostatniego okruszka, jak to robiły nasze babcie (pani Majcher zachęca: „z kilograma ziemniaków można mieć nawet 300 gramów obierek, które zamiast do śmieci trafią na stół jako chrupiąca przekąska”). Babcie te jednak posiadały zazwyczaj własne grządki, na których hodowały własne, niepryskane marchewki czy rzodkiewki. Tymczasem te warzywa, które są współcześnie dostępne w sklepach, obfitują głównie w pestycydy (ziemniaki od lat znajdują się na tzw. liście „brudnej 12-tki”, czyli najbardziej zanieczyszczonych pestycydami warzyw). Z dwojga złego wolę więc wyrzucić, niż zmarnować swoje zdrowie.

Wreszcie, nie można zapominać, że nie każdy jest talentem kulinarnym, który potrafi „z teoretycznie pustej lodówki (…) wyczarować rewelacyjny posiłek”, jak „autorytarnie” stwierdza Sylwia Majcher. Otóż, ja jestem kulinarnym głąbem, który owszem, umie ugotować coś dobrego, a nawet bardzo dobrego, o ile ktoś najpierw mu powie jak ma to zrobić. Przez lata spędzone w kuchni wyuczyłam się wielu rzeczy, jednak brakuje mi owego kulinarnego zmysłu, polotu, który sprawi, że zwiędłe rzodkiewki zobaczę w innej niż tylko kompostowej roli. Potrzebowałabym więc książki dla nielotów, z prostymi jak budowa cepa poradami. Parę takich w omawianej książce znalazłam, za mało jednak, bym uznała, że jest ona warta wydanych na nią pieniędzy.

Spróbuj zawsze myśleć w taki sposób, który pozwoli ci zaoszczędzić czas, energię i w efekcie pieniądze”, zachęca Sylwia Majcher.
Następnym razem pomyślę zatem. Zanim kupię książkę.

Sylwia Majcher „Gotuję, nie marnuję. Kuchnia Zero Waste po polsku.” Buchmann, Warszawa 2018.