sobota, 29 września 2012

Anna i Marcin Meller "Gaumardżos", czyli gruziński szaszłyk o różnym smaku


To, co sprawia, że w danej chwili sięgamy akurat po tę, a nie inną książkę, może być bardzo różne.
Bo słyszeliśmy, że jest fajna.
Bo wszędzie ją reklamują i jesteśmy ciekawi.
Bo nic lepszego nie wpadło nam w ręce.
Bo tak.
Ten przypadek należy do kategorii: bo jak byłam w bibliotece, to osoba przede mną akurat ją oddała.


Gruzją interesuję się tak sobie. Coś tam nawet o niej wiem, bo mam bliskiego znajomego, który od kilku lat stale tam jeździ zawodowo i czasem rozmawiamy sobie o tych jego podróżach i wrażeniach. Ba, czasem nawet dostanę od niego coś gruzińskiego: wino, nanizane na nitkę orzechy w soku winogronowym (mniam!), chałwę (mniam, mniam!).
Poza tym coś mnie ciągnie w tamte rejony. Batumi, ech Batumi, jak śpiewały krajanki Filipinki!

Z kolei, gdy chodzi o autorów książki, moja wiedza jest lekko nieświeża. Marcin Meller jest mi bowiem znany z czasów, gdy pracował jeszcze w „Polityce” oraz gdy podróżował po Afryce z Marcinem Kydryńskim (wzbudzającym we mnie wówczas żywe uczucia). Potem owszem, coś mi się obiło o uszy, że był naczelnym „Playboya”, występował (występuje?) w telewizji, a także pisywał (pisuje?) felietony do tygodników różniących się tylko nazwą, stosowaną zresztą zamiennie; dogłębnie tematu pt. „co robi Meller” jednak nie zgłębiałam.
Z kolei o Annie Dziewit-Meller wiem tyle, że gra, czy raczej śpiewa w kobiecym zespole rockowym (chyba rockowym) i coś pisze. Tak, słowo „coś” dobrze oddaje moją wiedzę o tym, co to jest.

We wstępie do książki autorzy piszą, że to taki „szaszłyk”, złożony z rozmaitego rodzaju opowieści, i do śmiechu, i do płaczu. Czytając dwa pierwsze rozdziały parę razy wracałam  do tych słów, aby sobie przypomnieć jaki był zamysł piszących, gdyż jakoś się rozmijaliśmy. Na szczęście im dalej w lekturę, tym było lepiej.

Atutem książki jest niewątpliwie rzetelność. Widać, że  jej twórcy wykonali olbrzymią pracę, bo nie dość, że byli we wszystkich miejscach, które opisują i do tego byli tam dłużej, przez co poznali ten kraj nie tylko powierzchownie, to jeszcze przeryli się przez morze okołogruzińskiej literatury, którą zresztą obficie przywołują. Ale kiedy bardziej kusi mnie sięgnięcie do owych przywoływanych źródeł, niż do dalszej części książki, to nie jest to dla mnie dobry znak
Książka jest pięknie wydana, opatrzona mnóstwem dobrze opisanych i nawiązujących do aktualnych tematów zdjęć i wyposażona w dwie mapki poglądowe dla geograficznych analfabetów (dziękuję za to z całego serca; kiedy mnie uczyli geografii, to był tylko jeden Związek Radziecki, a potem się z lekka pogubiłam).

Mam jednak ale.
Język, który sprawdza się na blogu czy w felietonie, w książce razi (i żeby nie było wątpliwości: dobrze wiem, jakiego języka sama używam na swoim blogu. Robię to jednak świadomie, mając na uwadze, że jest to blog właśnie, a nie inna, poważniejsza, forma). Chodzi o dobór słów, chęć bycia zabawnym swojakiem. Już w drugim rozdziale miałam dość (a pierwszy miał dwie strony). I do tego kilka razy pojawiło się nieznośne wrażenie, że ktoś tu reklamuje jakieś programy telewizyjne, przypadkiem pochodzące z jednej tylko stacji…

Poza tym Gruzja „teraz” opisana w książce jest dla mnie zbyt jednowymiarowa. Wszyscy są przyjaźni i piją. Zwłaszcza piją. Ach, jak piją! Ach, ileż oni piją! Ach, jak my z nimi też piliśmy! Ach, ach, co to się działo, kiedy to i my z nimi piliśmy!
No może i tak. Ale po pierwsze: ileż można. Po drugie: coś innego Gruzini czasami też chyba robią (z książki dowiadujemy się, że w zasadzie tylko jeszcze jedzą i chodzą do bani)? Po trzecie: nawet jak Hugo-Bader pisał o pijaństwie (a on to nie dość, że pisze baaardzo barwnie, to jeszcze podobno zmyśla), to widział drugie dno. Jego opowieść o ginącym narodzie Ewenków będzie tkwić we mnie do końca życia. U Mellerów (z naciskiem na Mellera, bo to głównie od niego pochodzą te pijackie historie) tego drugiego dna natomiast brakuje. Są tam owszem, jakieś przydrożne kapliczki (bo ciągle ktoś po pijaku wpada samochodem w przepaść), ale przy tej okazji dowiadujemy się w zasadzie tyle, że tam też się pije (za tych, co już nie mogą).

Mocnym fragmentem książki są trzy rozdziały: pierwszy („Dawno temu, za górami, za lasami”), przystępnie przybliżający historię Gruzji (dla mnie same nowości) oraz dwa inne („1992” oraz „6833 do Batumi”), będące w zasadzie klasycznymi reportażami, opowiadającymi o konkretnych zdarzeniach z nieodległej historii: epizodzie z wojny na początku lat 90-tych oraz absolutnie mi dotychczas nieznanej historii porwania samolotu w roku 1983. Niesamowite, wstrząsające.

I detale, przede wszystkim kulinaria. Czytając, prawie czułam te wszystkie intensywne aromaty, ocierałam z brody sok ściekający z pierożków, mieszałam łyżką w garze zawiesistej zupy lobio.
zdjęcie własne, strona 40 miesięcznika "Kuchnia", nr 10/2012

Dużo też pięknych opisów, dzięki którym (przy wydatnej pomocy zdjęć) wszystko staje się bardziej namacalne. Mój ulubiony to ten z gatunku „rodem z bloga”, odnoszący się do jednego z gruzińskich regionów – Swanetii. Czyż bowiem może być coś bardziej przekonywującego niż stwierdzenie: „Gdyby krowy z reklamy alpejskich czekolad zobaczyły kiedyś góry Swanetii, bez wahania opuściłyby swe szwajcarskie obory i to na swańskich łąkach podzwaniałyby fioletowymi dzwonkami”?

Generalnie, rozdziały pisane przez Annę Dziewit-Meller podobały mi się bardziej (pomijam tu wspomniane wyżej rozdziały „reportażowe”, z których na pewno jeden został napisany przez Marcina Mellera). Dostrzegałam w nich bowiem jakieś tło, próbę pokazania czegoś więcej niż tylko tego, jaki jestem niezły gość i kozak, że tak świetnie umiem się bawić z Gruzinami.

Rozumiem, że nadmiar treści, jaką się ma do przekazania może przytłaczać, że trzeba się jakoś określić, niekiedy i ustąpić, o ile chce się trafić do szerszego kręgu odbiorców. Do mnie książka trafiła o tyle, że na pewno poczytam coś jeszcze okołogruzińskiego; może coś z obszernie przytoczonej bibliografii? A może wreszcie zmierzę się z „Dobrym miejscem do umierania” Wojciecha Jagielskiego, lekturą onegdaj porzuconą, bowiem nie wpędzała w dobry nastrój pozostającej pod wpływem hormonów matki karmiącej?

Wydaje mi się, że autorzy pewnie mają jakiś udział w wytworzeniu swego rodzaju mody na Gruzję. Owszem, zadzierzgnięta za czasów poprzedniej prezydentury silna więź (często zresztą wspominana w książce) też jest nie do przecenienia, ale parę soczystych opowieści wyemitowanych w dobrym czasie antenowym w ramach promocji książki ma co najmniej porównywalną siłę sprawczą.
Niedaleko zresztą szukać. O Gruzji coraz więcej.

W tegorocznym październikowym numerze „Kuchni” znajdujemy barwną opowieść o Gruzji i jej winach, a do tego garść przepisów na kaukaskie potrawy.
Z kolei w ostatnim „Dużym Formacie” opowieść o Gruzji teraz, tuż przed zaplanowanymi na 1 października wyborami parlamentarnymi.

A „Gaumardżos”?
Cóż, jak to szaszłyk: niektóre kawałki pyszne, inne za mocno przypieczone, a jeszcze inne można tylko dyskretnie wypluć w garść.

Anna Dziewit-Meller, Marcin Meller "Gaumardżos. Opowieści z Gruzji", Świat Książki, Warszawa 2011

sobota, 22 września 2012

Konopnicka i Lutczyn, czyli przy sobocie o praniu





„Pucu! Pucu! Chlastu! Chlastu!
Nie mam rączek jedenastu,
Tylko dwie mam rączki małe,
Lecz do prania doskonałe.”







Są rzeczy, o których nie mówią kobietom w szkole rodzenia.
Jedną z nich jest to, że fakt bycia Matką pociąga za sobą także dalej idącą przemianę.
W Szopa Pracza.

źródło zdjęcia: Wikipedia

Odkąd jestem Matką, jedną z ważniejszych czynności jaką zawsze mam do wykonania w domu jest Pranie.
Czynność tę trzeba wykonywać permanentnie, gdyż choćby jednodniowa przerwa powoduje gwałtowne spiętrzenie się stosów brudnej odzieży oraz powstanie przeciążeń na sznurach. Trzeba więc stale zachowywać czujność i pustą pralkę, dbając jednocześnie o stałą dostępność miejsca do suszenia.

„ Umiem w cebrzyk wody nalać,
Umiem wyprać... No... I zwalać,
Z mydła zrobię tyle piany,
Co nasz kucharz ze śmietany...”

Piorę, więc jestem; jestem, więc piorę.
Segreguję, przewracam na lewą stronę, rozwijam pracowicie zwinięte w maciupeńki kłębuszek skarpetki (w tym miejscu jako jedyna kobieta wśród trzech mężczyzn oczekuję wyrazów głębokiego współczucia), namaczam, zapieram, płuczę.

„I wypłuczę, i wykręcę,
Choć mnie dobrze bolą ręce.
Umiem także i krochmalić,
Tylko nie chcę się już chwalić!”

Integralną częścią prania jest też niestety wieszanie oraz – co gorsza – ściąganie i składanie oraz (tu apogeum nieszczęścia) prasowanie.
O ile przy tym ostatnią z tych czynności można spokojnie delegować na Ojca, o tyle trzy poprzednie muszą być wykonane osobiście przez Matkę, bowiem - jak uczy doświadczenie – pranie powieszone przez Ojca, a następnie przez niego ściągnięte i złożone, pomimo włożenia przezeń w te czynności całego serca i maksimum dobrej woli, okazuje się być absolutnie nieprasowalnym i nadaje się tylko do ponownego wyprania w celu rozprostowania.

„- A u pani? Jakże dziatki?
Czy też brudzą się manatki?
- U mnie? Ach! To jeszcze gorzej:
Zaraz zdejmuj, co się włoży!
Ja i praczki już nie biorę,
Tylko co dzień sama piorę!(…)”

Żebym choć miała pralkę „z okienkiem”! Wówczas przy okazji prania mogłabym być może ukoić skołatane nerwy, wpatrując się melancholijnie w kręcącą się, otuloną pianą odzież.  
Ba! Czasem tęsknie myślę nawet o czasach przedpralkowych, kiedy to kobiety szły prać nad rzekę. Fakt, jak posłuchać takiej Amalii Rodrigues, kiedy śpiewa o praniu nad rzeką Tag (La vava no rio, lavava") można zwątpić w przyjemność doznań (prałam i marzłam, i płakałam), ale zarazem można zobaczyć i dobre strony – możliwość bycia we wspólnocie kobiet, wykorzystania tego czasu na marzenia, śpiew, pragnienia.
To już nie te czasy, nie ten rytm życia.


Skąd o tym teraz?
Po pierwsze: kiedy piszę te słowa, jest sobota, a więc czas zintensyfikowania czynności pralniczych.
Po drugie: znalazłam starą książkę, którą dostałam jako dziecko. Sądzę, że dano mi ją dlatego, iż nikt z dorosłych jej nie przeczytał, oceniwszy najwyraźniej wyłącznie po tytule i radosnym obrazku na okładce, że się nada.


Pamiętam, że jako dziecko oglądałam ją tysiące razy, każdorazowo tak samo chichocząc. Teraz zastanawiam się, czy aby na pewno wiedziałam z czego się śmieję.
Jest to zbiór rysunków kilku wybitnych polskich rysowników: Bohdana Butenki, Antoniego Chodorowskiego Jerzego Flisaka, Szymona Kobylińskiego, Zbigniewa Lengrena, Zygmunta Zaradkiewicza i mojego ulubionego Edwarda Lutczyna.
Jak napisał w przedmowie Szymon Kobyliński, miała być to w założeniu „książka adresowana do rodziców i wychowawców, zawierająca zbiór dowcipów rysunkowych wybitnych polskich grafików-satyryków, przedstawiających różnorodne sytuacje wychowawcze, ukazane w krzywym zwierciadle.”
Kiedy teraz, po wielu latach ponownie obejrzałam te rysunki, myślę że ich twórcy może i nie zawsze mieli na myśli owe „sytuacje wychowawcze”, ale na pewno stworzyli coś, co ani trochę się nie zestarzało, pomimo że i dzieci, i ich rodzice całkiem inni.

rys.: Antoni Chodorowski

A kiedy doszłam do Edwarda Lutczyna, uświadomiłam sobie, że będąc dzieckiem nie znałam przytoczonego wyżej wiersza Marii Konopnickiej. Poznałam go dopiero niedawno, kiedy przez przypadek trafiła w moje ręce książeczka wydawnictwa Wilga.
O ile jednak Konopnicka, jak zwykle trąca dydaktycznym smrodkiem (gdyż wbrew pozorom jej wierszyk nie jest o dorosłych, tylko krzewi prawidłową postawę matek-praczek wśród młodocianych posiadaczek lalek), o tyle Edward Lutczyn idealnie rozpoznał moje obecne nastroje. Jego rysunek jest o mnie!
I nawet minę, kiedy piorę, mam taką samą…


„Żarty o dzieciach i dorosłych” Nasza Księgarnia, Warszawa 1980
Maria Konopnicka „Pranie”, wydawnictwo Wilga

środa, 19 września 2012

Kazuo Ishiguro "Nokturny", czyli trochę o muzyce


W zasadzie to nie mam ochoty pisać akurat teraz.
Moje życie ostatnio wariuje i – tu eufemizm – lekko go nie ogarniam. Po pierwsze, mam w domu już dwoje chorych dzieci (Młodszy oczywiście zaraził Starszego), po drugie: patrz poprzednia notka, po trzecie: dziś o pierwszej w nocy uciekaliśmy z domu przed pożarem i – choć ostatecznie ogień nie dosięgnął naszego mieszkania (wiwat strażacy!) i w zasadzie nic się nie stało – mam wrażenie, że trauma związana z samym faktem jeszcze jakiś czas z nami pomieszka.
Wiem, że to brzmi fantastycznie, ale naprawdę nie jest to chwyt zmierzający do podwyższenia ilości wejść na mój blog. Kto chce, niech wierzy; kto nie chce, trudno.
W każdym razie stoję na stanowisku, że może mi się nie chcieć, nieprawdaż?
                              
Jak się jednak okazało, silniejsza od niechcenia jest obecnie chęć zajęcia się czymś innym. Czymś bezpiecznym i spokojnym. Taki element porządkujący życie jest dla mnie w tej właśnie chwili naprawdę nie do przecenienia.
A poza tym mija termin oddania książki do biblioteki, a o tej akurat książce chciałam napisać (sztuki pisania o książce bez książki nie mam jeszcze opanowanej).
Nie ma to jak proza życia; ona zawsze stawia nas do pionu.


Książek Kazuo Ishiguro nie znam. Podobno są dobre (tak mówią "na mieście").
Sięgnęłam po zbiór jego opowiadań, bo byłam go ciekawa, a ta książka akurat stała na bibliotecznej półce. Poza tym lubię opowiadania.
Nadto, po otwarciu pierwszej strony rzuciło mi się w oczy „Z angielskiego przełożył Lech Jęczmyk”, więc byłam ugotowana. Lecha Jęczmyka wielbię za to, co zrobił dla popularyzowania w Polsce dobrej fantastyki zagranicznej, więc uznałam, że jeśli postanowił coś przetłumaczyć (a myślałam, że tłumaczył do tej pory tylko rzeczy fantastyczne lub dziwne, patrz Palahniuk), to warto na to rzucić okiem.

Książka nosi tytuł „Nokturny”, z podtytułem „Pięć opowiadań o muzyce i zmierzchu”. Bardziej łopatologicznego wykładu z cyklu „Co autor miał na myśli” nie można było zrobić, przy czym – o czym świadczy tytuł angielski – jest to zamysł autorski, nie zaś translatorski czy wydawniczy.
Nie wiem czemu akurat „nokturny”. Rozumiem, że chodziło o krótką formę plus tę grę znaczeń, nawiązanie do zmierzchu (w wersji niemieckiej nokturn to „Nachtstueck”), ale sama, mając muzyczne wykształcenie, na to bym nie wpadła. Do nokturnów nic (poza długością) mi nie pasuje: ani kompozycja poszczególnych opowiadań, ani tematyka (to one są o zmierzchu? naprawdę?), ani nawet instrumenty. Muzycznymi bohaterami kolejnych opowiadań są bowiem gitara, jazzowe amerykańskie standardy, ponownie gitara, saksofon oraz wiolonczela. Gdzie z tym do grania nokturnów, no gdzie? Ja wiem, teraz żyjemy w czasach dziwnych aranżacji, ale mimo wszystko.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o czepianie się autora. Niewiele, zważywszy na fakt, iż żeby się uczepić trzeba wykonać intensywną pracę umysłową pt. „poszukiwanie znaczeń, ukrytych sensów i zawoalowanych myśli”.

Aha, za nieporozumienie uważam jeszcze notkę wydawniczą na okładce książki, w której mowa o tym, iż jest to „pięć subtelnych opowiadań psychologicznych (…) połączonych uniwersalnymi tematami – miłości, muzyki i nieubłaganego upływu czasu”. I dalej, że na „scenie wydarzeń (…) pojawiają się kolejne postacie – marzyciele, muzycy, blaknące gwiazdy estrady. Każde z nich znajduje się w przełomowym momencie swojej drogi życiowej.”
O rety, ktoś tu wykonał jeszcze intensywniejszą niż ja pracę umysłową i chyba trochę się przy niej przegrzał.

Ishiguro kocha muzykę. To widać. Widać też mniej więcej jaką muzykę lubi. Nie udało mi się znaleźć informacji, czy sam gra na jakimś instrumencie (wydaje mi się jednak, że nie), ale na pewno jest fanem Stacey Kent i to na tyle dużym, że popełnił kilka tekstów na jedną z jej płyt - „Breakfast in the morning tram”, w tym słowa do „The ice hotel”. 

Dla mnie te opowiadania są właśnie o miłości do muzyki. Pewnie, że są w nich jacyś bohaterowie (jakżeż przy tym urozmaiceni narodowościowo, bo i nawet Węgier, ba! Polak się trafia), rozrzuceni po połowie świata (i Wenecja, a jakże - z gondolą, i Stany, i Londyn, i Hiszpania), którzy są w jakichś momentach życia (ale nie przełomowych, na litość boską, kto to wymyślił?), jednak Ishiguro na pewno nie napisałby o nich, gdyby nie to, że kochają muzykę.
To nie jest łatwa miłość. Jak chyba żadna. Ta jest jednak wyjątkowo zaborcza i wredna. Wymaga wielu poświęceń, wyrzeczeń, a w zamian nie zawsze chce cokolwiek zaoferować. Chyba, że kogoś satysfakcjonuje granie do kotleta… Dla mnie – i zdaję sobie sprawę, że jestem bardzo subiektywna i że pewnie wcale nie to autor miał na myśli – symptomatyczne jest to, że żaden z bohaterów nie ma dzieci, a jedyne „muzyczne” postacie, które je mają – małżeństwo z opowiadania „Malvern Hills” – nie mają ze swoim jedynym, już dorosłym dzieckiem żadnego kontaktu. Coś za coś; nie da się pogodzić dwóch namiętności.

W okresie studenckim bardzo często, przez kilka lat bywałam w miejscu, w którym mieszkali muzycy lokalnej filharmonii i opery. Wiem, że określenie „hotel pracowniczy” nie uchodzi, ale to było coś w tym rodzaju. Nie rozumiałam wtedy, jak można na stałe żyć w takich warunkach; dlaczego oni się tym w ogóle zajmują, zamiast rzucić wszystko w diabły i poszukać jakiegoś lepszego zajęcia. Ja sama, jak tylko okazało się bardzo czarno na białym, że mogę być co najwyżej zastępcą zastępcy muzyka w orkiestrze, dałam nogę. Pewnie kochałam za mało (bo o posiadaniu talentu, a raczej o braku takiegoż nie wspomnę).

I tak sobie myślę, że dobre jest czytanie tych opowiadań z takiej właśnie "muzycznej" perspektywy. Inaczej bowiem można poczuć się czytelniczo rozdrażnionym. Każde z nich opowiada wszak jakąś własną, oddzielną historię, która w zasadzie kończy się nijak. Autor zostawia swoich bohaterów w takich momentach, w których porządny twórca nigdy by ich nie zostawił. Ani puenty, ani sensu. Każde opowiadanie mówi przy tym o innym miejscu, o innych problemach (jawiących się niekiedy niemuzycznemu śmiertelnikowi jako lekko wyimaginowane) – jedynie wątki pierwszego i czwartego opowiadania lekko się krzyżują, ale nie mam pojęcia dlaczego, choć długo się nad tym zastanawiałam.
Jeśli jednak damy się pokołysać takiej muzyce, jaką proponuje nam Ishiguro (a przypadkiem jest to muzyka, którą sama lubię), możemy spędzić miło chwilę lub dwie. Czego chcieć więcej?


 Kazuo Ishiguro "Nokturny. Pięć opowiadań o muzyce i zmierzchu", tłum. Lech Jęczmyk; Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz, 2010.

piątek, 14 września 2012

Harper Lee "Zabić drozda", czyli dwa powody dla których trzeba przeczytać tę książkę


Dzisiejszy dzień nie jest dobry. Pod żadnym względem.
Liczących na salwy śmiechu uprzejmie odsyłam więc w inne miejsca w sieci.

Jakiś już czas temu (kłania się Stosikowe losowanie) przeczytałam „Zabić drozda” Harper Lee.
Miałam w związku z tym w planach napisanie ambitnej recenzji. Przy okazji zamierzałam napomknąć o tym, jak tłumacz może wpłynąć na odbiór książki (w kontekście wydania z serii Polityki „Cała Polska czyta dzieciom”), ale też o tym, że jeśli istnieją ekranizacje idealne, to ta właśnie książka się jej doczekała.

Planowałam, ale nie wyszło, gdyż ta lektura powróciła do mnie znienacka akurat dzisiaj. Z dwóch powodów, z uwagi na które ten dzień nie jest i nie może być dobry.

„Zabić drozda” pozornie jest odległe od naszej rzeczywistości, bowiem akcja dzieje się w Stanach Zjednoczonych, gdzieś w latach trzydziestych ubiegłego wieku, w małej mieścinie i opowiada o obcym nam przecież (nieprawdaż?) problemie rasizmu.
No, co jak co, ale uprzedzenia wobec czarnoskórych i Ku Klux Klan, to czysto amerykańska specyfika! Gdy więc dodać jeszcze do tego egzotykę będącego osią opowieści procesu sądowego z wyrokującą o winie ławą przysięgłych, fakt, iż narratorką jest kilkuletnia dziewczynka oraz to, że książka ukazała się po raz pierwszy w roku 1960, kiedy to w Stanach zachodziły fundamentalne zmiany obyczajowe, wydaje się to wystarczyć, by ustawić tę pozycję grzecznie obok „Chaty wuja Toma” lub też – bardziej współcześnie – „Służących”.
Nic bardziej błędnego.

Powód pierwszy.
Amerykański adwokat, prokurator czy sędzia to ktoś absolutnie niepodobny do swojego polskiego odpowiednika. W Polsce funkcjonujemy w całkowicie odmiennym systemie prawnym, opartym na przepisach, normach, zasadach -  w tym zasadzie legalizmu, nakazującej ściganie przestępców do krwi ostatniej. Wymierzanie sprawiedliwości powierzane jest przy tym niemal wyłącznie zawodowcom; udział prostego człowieka jest w zasadzie niemożliwy – już w tylko niewielkiej kategorii spraw kołaczą się ławnicy, sprowadzani niestety zazwyczaj do roli „wazonów”, względnie „paprotek”.
W Stanach (i Wielkiej Brytanii) wszystko wygląda zupełnie inaczej. System common law jest oparty na precedensach; każda więc niemal sprawa z racji swojego niepowtarzalnego charakteru może stanowić pole do popisu i okazję stworzenia nowych zasad. Obywatele aktywnie i realnie biorą udział w procesach – każdy w każdym czasie może zostać powołany do sądzenia, bez względu na to, czy jest inżynierem chemikiem czy kucharzem. Obowiązująca zasada oportunizmu powoduje, że postępowania często przypominają targ, podczas którego prokurator układa się z przestępcą, przy walnym udziale adwokata.
Wydaje się więc, że wszystko przemawia za naszym – porządnym, profesjonalnym i poukładanym systemem.
Guzik prawda.
To wszystko jest bez znaczenia.
Decydują ludzie. To, jacy są. To oni tworzą tak naprawdę ten system – bez znaczenia, czy oparty o kodeksy, czy kazusy. To oni budują zaufanie do państwa, wiarę w to, że każdy ma szansę. Czy bogaty, czy biedny; czy czarny, czy biały.
Gdy ludzie się sypią, szlag trafia wszystko.

„Ci ludzie, przysięgli Toma, są zupełnie rozsądni w życiu codziennym, ale sam przecież widziałeś, jak coś im zamąca rozsądek. Widziałeś to również wtedy w nocy pod więzieniem. Ta czereda stamtąd odjechała bynajmniej nie przez rozsądek, tylko dlatego, że myśmy tam byli. Jest w naszym świecie coś, co sprawia, że ludzie głupieją… Nie potrafiliby w takich chwilach być sprawiedliwi, nawet gdyby się o to starali.” (str. 306-307)

„-(…) prawie wszyscy uważają, że oni myślą dobrze, a ty nie…
- Z pewnością mają prawo tak uważać i mają prawo mieć pełny szacunek do własnego zdania (…) ale ja, zanim będę mógł żyć w zgodzie z innymi ludźmi, przede wszystkim muszę żyć w zgodzie z sobą samym. Jedyna rzecz, jaka nie podlega przegłosowaniu przez większość, to sumienie człowieka.” (str. 149)

Od ładnych paru lat próbuję coś budować. Będę to robić dalej, bo lubię to, co robię i wierzę, że to ma sens. To jest jednak długa i żmudna praca. Nic ciekawego do opisania. Nie na pierwsze strony gazet.
Dlatego nie godzę się na to, abym była postrzegana przez pryzmat jednego czy drugiego człowieka, który nie dorósł do tego, co robi. Który w jednej chwili burzy to, na co wiele osób tak długo pracowało.
Dlatego wzięłam dziś do ręki „Zabić drozda”. Żeby sobie przypomnieć o co tak naprawdę chodzi.

Powód drugi.
Z chwilą kiedy stajemy się rodzicami, dostajemy jednocześnie wielką szansę, ale i olbrzymią odpowiedzialność. To my bowiem w dużej mierze kształtujemy nasze dzieci, także – o ile nie przede wszystkim – przez to, jacy sami jesteśmy.
Główny bohater „Zabić drozda” – Atticus, samotnie wychowuje dwoje dzieci: syna Jema i córkę Smyk. Ta książka jest także opowieścią o tym właśnie procesie wychowawczym, o tym jak trudno jest sobie z tym poradzić. I jak zarazem jest to łatwe, gdy wzorce które chce się przekazać dzieciom płyną z nas samych, z tej naszej lepszej strony.

Chustka, której blog śledzę od dłuższego już czasu też samotnie wychowuje dziecko, syna Jaśka, który jest w wieku mojego syna. Joanna jest w moim wieku i walczy z chorobą w bardzo nierównej walce. Ten blog powstał m.in. dla Jaśka.
Wierzę w to, że dzięki niej on będzie dobrym człowiekiem. Tym, co zrobiła przez ostatnie osiemset parę dni i co robi nadal, Joanna udowadnia że pomimo przeszkód łatwiej jest, jeśli masz dobrze ustawione priorytety. Że Atticus miał rację.

„(…)zobaczyłam, jak Atticus bierze papiery ze stołu i wkłada je do teczki. (…) Z oparcia swego krzesła zdjął marynarkę i przerzucił ją sobie przez ramię. A potem wyszedł – (…) ruszył szybko przez środek Sali do drzwi od południa. Patrzyłam, gdy szedł, na czubek jego głowy. Nie spojrzał w górę.
Ktoś mnie poszturchiwał (…)
- Panno Jean Louise?
Rozejrzałam się. Oni stali. Wszyscy Murzyni na całej galerii podnieśli się z miejsc i stali jak na baczność. Głos wielebnego Sykesa był daleki, jak przedtem głos sędziego Taylora.
- Panno Jean Louise, trzeba wstać, wasz ojciec wychodzi.”  (str. 294-295)

Panie i panowie, trzeba wstać, Chustka idzie.

Harper Lee "Zabić drozda", tłum. Zofia Kierszys; Książka i Wiedza 1973


wtorek, 11 września 2012

Lulaki i Przedszkoludki na froncie, czyli czy można wygrać kampanię wrześniową?


Pomna traumatycznych doświadczeń ze Starszym, Matka postanowiła lepiej uzbroić się na zbliżający się wrzesień. Pierwszy miesiąc Młodszego w przedszkolu.

Zaczęło się nienajlepiej. „Bolek i Lolek w przedszkolu” okazali się być w rzeczywistości wysłannikami wroga. Podobieństwo do prowokacji gliwickiej było uderzające, jednak Matka postanowiła nie poddawać się bez walki. W końcu historia nie może się wiecznie powtarzać!

Do akcji wysłano najlepsze wojska; zaciąg prowadzono w bibliotece.
Pani Bibliotekarka ze łzami w oczach, bijąc się w piersi i zaklinając, że nie ma nic wspólnego z poprzednim atakiem oraz, iż też padła ofiarą podstępu, przysłała silne wsparcie w postaci dwóch armii: Lulaków i Przedszkoludków.


Pierwsza z nich nadciągnęła dumnie powiewając sztandarem z napisem: „jestem na Liście Fundacji ABC Cała Polska czyta dzieciom”! Na odwrocie małym druczkiem dopisano: „jestem bajką terapeutyczną”.
Robiła wrażenie niepozornej: wychudzona i bidna (23 strony), ze specyficznym umundurowaniem, zaprojektowanym przez Anettę Krella-Moch.
Dowodził nią generał Hubercik, mający silne wsparcie w osobie kotka – Pana Czekoladki.
Hubercik twierdził, że ma bogate przedszkolne doświadczenie, bowiem codziennie jest budzony przez stukacze-pukacze, a następnie świdraki-wkrętaki i daje radę!
W krótkich żołnierskich słowach opowiedział cały swój dzień. Zaczął od „Dzień dobry”, a potem już poszło: „droga do przedszkola, śniadanie, przedstawienie, obiad, leżakowanie, ogródek, podwieczorek, powrót z przedszkola, już w domu, wieczorna kąpiel, dobranoc”.


Na Szeregowym Młodszym Hubercik i spółka nie zrobili większego wrażenia. Wiercił się i kręcił, a po zakończonej prezentacji nie zadał ani jednego pytania. W ciągu następnych dni nie raczył zaszczycić ich choćby jednym spojrzeniem.



Wówczas wmaszerowały Przedszkoludki.
Radosne, kolorowe i bezpieczne mundury z atelier Agaty Nowak stanowiły dla Szeregowego miłą odmianę, toteż na jego twarzy zaczęło malować się zaciekawienie.
Żołnierze opowiadali o sobie na zmianę to wierszem, to prozą. Jeśli wierszem, to przy użyciu łatwych, ale sympatycznych i wpadających w ucho rymów. Gdy zaś prozą, to barwnie opisywały szereg typowych przedszkolnych zajęć, doszukując się w nich jednak nadzwyczajnych i bajkowych podtekstów.

Szeregowy zaczął wznosić zagrzewające do boju okrzyki, dopytując się kiedy zostanie wysłany na front i zapewniając, że o niczym innym bardziej nie marzy.
Dobra nasza, pomyślała Głównodowodząca Matka. Zwycięstwo mamy w kieszeni!


W tej sytuacji oczywistym było wysunięcie na pierwszą linię Przedszkoludków. Lulakom zakomunikowano, iż mają do odegrania rolę mięsa armatniego.

Nadszedł 1 września, w tym roku podstępnie ukryty w kalendarzu pod datą 3 września.
A lato było piękne tego roku…

Tego uderzenia Matka się nie spodziewała, o czym najlepiej świadczy fakt, że poszła do przedszkola nieuzbrojona w okulary słoneczne.
Szeregowy owszem, wznosił okrzyki, jednak nie były one bynajmniej bojowe, lecz wyłącznie rozpaczliwe. Krzyczał coś o tym, że nie chce na front, że jest jeszcze za młody, by ginąć. Widząc armię Przedszkoludków kopał i gryzł (Matka z trudem uchroniła je przed zagładą – Pani Bibliotekarka mogłaby tego nie przeżyć). Tuż przed dotarciem na pole bitwy w pośpiechu (acz nie po cichu) zdezerterował, czemu z zaciekawieniem przyglądała się liczna okoliczna ludność cywilna. Także już po dotarciu na miejsce walk próbował salwować się ucieczką. Sięgał także po sabotaż.
Głównodowodząca, ciągnąc resztką sił uznała, że jedyne co może w takiej sytuacji zrobić to wsadzić Szeregowego na minę – albo przeżyje, albo nie, trudno.
Silne ręce Kapitan Przedszkolanki przytrzymały Szeregowego. Matka uciekła. W drodze powrotnej usiłowała ukryć przed ludnością cywilną fakt, iż kamuflaż jej się rozmazał, ale nie była zbyt skuteczna.
Telefon od wizytujących pole bitwy emerytowanych marszałków Babci i Dziadka nie poprawił sytuacji.
Matka poległa.

O 14.00 okazało się, że Szeregowy przeżył.
Głównodowodząca cudownie ożyła.
Natychmiast obmyśliła strategię na dzień następny. Przeprosiła serdecznie Lulaki, przegnała na skrzydła Przedszkoludki.


Rano wydawało się, że wsparcie stukaczy-pukaczy oraz świdraków-wkrętaków będzie miało kluczowe i decydujące znaczenie oraz, iż tym razem uda się osiągnąć sukces. Głównodowodząca obmyśliła nadto, iż dla zmylenia przeciwnika tym razem Szeregowego poprowadzi do ataku Marszałek Ojciec.

Jako, że mężczyźni nie lubią, gdy opowiada się o ich klęskach, spuśćmy na ten dzień zasłonę milczenia...

W ciągu kolejnych dni Szeregowemu szło jednak coraz lepiej.
Być może wpływ na to miał fakt, iż zwolniono do rezerwy zarówno Przedszkoludki, jak i Lulaki, a małemu żołnierzowi wsparcia udzielili wyłącznie Zdrowy Rozsądek oraz Empatyczne Podejście do Emocji Dziecka.
Głównodowodząca pomału zaczęła myśleć o tym, że chyba się udało.

Błąd.
Wróg nigdy nie zasypia.

Właśnie dziś, gdy Szeregowy rano pierwszy raz poszedł na front z radosną pieśnią na ustach, nieprzyjaciel rzucił do ataku swoją tajną broń.
Katar, kaszel i temperaturę.

Czy to przypadek, że dziś jest 11 września???

Jest do obsadzenia stanowisko Głównodowodzącej, bo właśnie podała się do dymisji. Ktoś chętny?

Beata Ostrowicka „Lulaki, Pan Czekoladka i przedszkole, czyli ważne sprawy małych ludzi”, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2009, wydanie III; ilustracje Anetta Krella-Moch.

Agnieszka Frączek "Przedszkoludki 100 radości i 2 smutki", Agencja Wydawnicza Jerzy Mostowski, 2007; ilustracje: Agata Nowak.

sobota, 8 września 2012

Fatos Kongoli "Psia skóra", czyli co Ty wiesz o Albanii?


Żeby nie było, że jestem wredna, okropna i wytykam innym ich ignorancję, na wstępie zaznaczam: mówię za siebie.

O Albanii nie wiem nic.
źródło zdjęcia: Wikipedia
No, wiem, gdzie leży (mniej więcej, choć wszystkich sąsiadów to raczej nie wymienię. Sprawdziłam to właśnie. Dwa celne strzały. A sąsiadów czterech…). Wiem, jakie miasto jest jej stolicą. Cóż ja jeszcze wiem? Hm… Niech się skupię. Enver Hodża?
Śmiem w tym miejscu postawić tezę, że poziom mojej wiedzy nie odbiega zbytnio od poziomu wiedzy tzw. przeciętnego Polaka. Ba! Sądzę, że jakby to policzyć w liczbach bezwzględnych, to będę nawet na lekkim plusie (ta niewielka ilość blogerów i innych pasjonatów, którzy historię Albanii i jej literaturę znają z pewnością na wyrywki nie jest w stanie zrównoważyć pozostałych milijonów rodaków). Nie robiłam sondy ulicznej, ale myślę, że wystarczyłoby postawić w niej proste pytanie: na jakim kontynencie leży Albania?, by pozbyć się złudzeń.

Co więcej: pierwsze skojarzenie ze słowem Albania nie jest raczej dobre. Albania to taka jakby Rumunia (tyle, że leży nie wiadomo gdzie, bo Rumunia, to – mniej więcej – wiadomo); znaczy się bida z nędzą, kradną i żebrzą. Czy ktoś słyszał o wczasach w Albanii?
Ktoś tam pisze książki? Niemożliwe, naprawdę?!

Po tym wstępie mogę przejść do sedna.


Czuję się dumna jak paw, że mam w domu książkę albańskiego autora.
Fakt, mam ją przypadkiem. Kupiłam ją dawno temu w ramach promocji w wydawnictwie Czarne (3 w cenie 2, albo coś w tym rodzaju). Żeby nie było wątpliwości: kupując, nie miałam pojęcia co kupuję. Po kupieniu obejrzałam i – jak zwykle – odstawiłam na półkę. Kiedy wylosowano mi ją w nieocenionym Stosikowym losowaniu, oczywiście nie pamiętałam nawet narodowości autora. Fatosie Kongoli, wybacz proszę!

Książka jest wielopłaszczyznowa. Z jednej strony można czytać ją po prostu jako opowieść o życiu głównego bohatera – Krista Tupka, którego poznajemy jako 55-latka, i który stopniowo odsłania przed nami, po kolei, historię swojego życia.

„Nazywam się Krist Tupek. Moje imię kojarzyło się ludziom z Chrystusem, a jak wiadomo, kiedyś, jeszcze nie tak dawno temu, Chrystusa uważano u nas za wroga. Podkreślam: mimo iż Chrystusa ogłoszono wrogiem, nie miałem kłopotów z powodu swojego imienia. To tylko imię, a w moim zachowaniu i czynach nie było nic z Chrystusa, nie sądzę więc, że stanowiłem jakieś zagrożenie. W przeciwieństwie do tego, choć może się to wydawać dziwne, problem sprawiało mi moje nazwisko. Często starałem się doszukać w nim jakiegoś sensu, ale nikt nie potrafił mi go wyjaśnić. Jego sens odkryli moi nieprzyjaciele. Zwykli je przekręcać z Tupek na Dupek. Jeszcze do tej pory są tacy, którzy uprzejmie zwracają się do mnie: „Panie Dupek!”

Tak, Krist Tupek nie jest zbyt wysokiego mniemania o sobie i to naznacza całą powieść, z tytułem na czele.

Książka jest też opowieścią o relacjach damsko-męskich, czy raczej – skoro wszystko obserwujemy z perspektywy mężczyzny – męsko-damskich. Kobiet jest wiele, niemal każda inna – od matki głównego bohatera poczynając, przez jego nauczycielkę ze szkoły podstawowej, do kolejnych kochanek, a wreszcie żony. Każda z nich odgrywa jakąś rolę. Każda jest o wiele mądrzejsza od naszego nieszczęsnego Tupka-Dupka. Niektóre z nich łączy zresztą ze sobą coś więcej niż tylko to, że Krist pojawił się w ich życiu.
Kiedy szukałam informacji na temat autora i jego powieści, natknęłam się tylko na jedną porządną recenzję tej książki, na blogu Jarosława Czechowicza „Krytycznym okiem” (tam zresztą nie ma innych recenzji, jak tylko porządne). Rzuciłam tylko okiem, żeby się nie sugerować i wydaje mi się, że autor bloga ten właśnie wątek kobiecy wysunął na pierwszy plan swojej lektury, co wydaje się jak najbardziej dopuszczalne i usprawiedliwione.

„Psia skóra” zawiera też elementy metafizyczne. Od samego początku powieści pojawia się w niej wątek Hadesa, będącego nie wiadomo kim; tworem ni to realnym, mającym swój dom (willę), ni to wykwitem wyobraźni bohatera, doświadczającego omamów i wizji. Czytelnik momentami miewa problem z oddzieleniem tych dwóch światów, choć w miarę lektury staje się to coraz prostsze.

Dla mnie jednak najważniejsze było to, że jest to książka o Albanii.


Już jakiś czas temu odkryłam, że uwielbiam książki z tłem. Ono często wysuwa się u mnie na pierwszy plan – zamiast śledzić zawiłości fabuły, skupiam się na detalach.
Lubię książki z tłem dlatego, że zmuszają mnie do wysiłku. Dzięki nim stawiam sobie szereg pytań, a że niestety, zazwyczaj nie znajduję sama odpowiedzi, zaczynam myśleć, szperać, szukać.
W tym przypadku nie było trudno. Z coraz większym przerażeniem w miarę lektury odkrywałam, że czytam o czymś, o czym nie miałam dotąd pojęcia. Jak na dłoni zobaczyłam jak bardzo jako naród jesteśmy egocentryczni – Polska mesjaszem narodów, to my tak bardzo cierpieliśmy po wojnie jako naród zniewolony, to my jesteśmy męczennikami i bojownikami za wolność naszą i waszą; waszą, wy niewdzięcznicy! Nie ma tu miejsca na przyjęcie do wiadomości tego, że były – w Europie – kraje, w których było gorzej, niewyobrażenie gorzej.

źródło zdjęcia:Wikipedia
W lutym tego roku otwarto w Tiranie w Muzeum Narodowym pawilon z wystawą poświęconą zbrodniom reżimu komunistycznego w Albanii. Jak podało Polskie Radio, podczas otwarcia wystawy premier Albanii powiedział: „choć Europa miała w swojej historii wielu dyktatorów i dyktatur, zachowała w swej pamięci dwóch największych – Adolfa Hitlera i Envera Hodżę”.
Miał rację, a zarazem się mylił.
Miał rację, że był to jeden z największych europejskich dyktatorów, pewnie także dzięki temu, że rządził przez tak wiele lat - od zakończenia wojny, aż do śmierci w roku 1985. Przez tyle lat jego zbrodnie zdołały osiągnąć olbrzymią skalę.
Mylił się, twierdząc że Europa zachowała ich obu w swojej pamięci.

Warto przeczytać tę książkę, by odświeżyć naszą, tak wybiórczą, pamięć. Nie trzeba się obawiać – nie ma w niej epatowania śmiercią, krwią; wszystko rozgrywa się tak po prostu, ot, tak jak toczy się życie. Zdarza się przecież, że ludzie znikają. Zdarza się, że wypowiesz słowa, których nie powinieneś powiedzieć w takim towarzystwie, więc będziesz musiał ponieść za to surową karę. Zdarza się, że musisz wstawać dzień w dzień o drugiej w nocy po to, by ustawić się w kolejce po mleko dla dziecka. Tak po prostu jest i nie ma się co dziwić. Autor nie oczekuje zresztą od nas użalania się nad nim, on po prostu opowiada swoją historię.
Historię, która zaczyna się w roku 1944 (będącym też rokiem urodzin autora książki), a kończy na przełomie tysiącleci, w latach 1999/2000. W innej już Albanii. Podobnej do Polski sprzed 15-20 lat. Podobnej także w kompleksach jej mieszkańców, czujących się Europejczykami drugiej kategorii.

Łączy nas zresztą coś jeszcze: i w Polsce, i w Albanii po ulicach jeździły żuki. Opisując jedno ze swoich mieszkań, Krist mówi, że na ulicy przy której mieszkał „panował niewielki ruch, rzadko jeździły po niej samochody osobowe i niewielkie dostawcze, zwykle były to żuki – polskiej produkcji.” 
Ciekawe, czy u nich jeżdżą nadal, bo u nas wciąż się przecież jeszcze to zdarza.

Fatos Kongoli "Psia skóra", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2007.

wtorek, 4 września 2012

Wakacje, wakacje i po wakacjach, czyli polska troglodytka na urlopie


Było, minęło.
Właśnie kończy się ostatni dzień mojego urlopu; wczoraj zaczął się rok szkolny i przedszkolny (ten ostatni pod znakiem syreny strażackiej wyjącej wniebogłosy przez całą drogę do przedszkola i wyłączającej się cudownie i bezpowrotnie po jakichś 10-15 minutach po przybyciu do niego).
Kiedy mnie tu nie było, coś tam czytałam (i czytam dalej), ale na razie – w ramach zaklinania rzeczywistości – garść luźnych, nieksiążkowych spostrzeżeń.


Na wakacje zagraniczne wyjechaliśmy po raz pierwszy od czasu, gdy pojawiły się dzieci. Powiedzenie, iż byt określa świadomość w tym przypadku się nie sprawdza – przy wyborze miejsca wakacji jest dokładnie odwrotnie…
Kiedyś, kiedyś, dawno temu jeździliśmy tam, gdzie chcieliśmy, bez względu na odległości oraz ewentualne niedogodności (jak np. plaża złożona wyłącznie z głazów różnych rozmiarów, z zejściem do wody w postaci chlupa z wysokości dwóch metrów). Lokalizacja: wyłącznie u tubylca, po to, by snuć z nim i jego sąsiadami długie rozmowy o życiu i o tym, co w okolicy jest najlepszego.
Odkąd w naszym życiu pojawił się Starszy, zwany też od niedawna Panem-Nudzi-Mi-Się, a już zwłaszcza odkąd dołączył do niego Młodszy, zwany od początku Panem-Nie-Ma-Takiej-Dziury-W-Którą-Nie-Wejdę, program wycieczek musiał zostać dostosowany do wytrzymałości rodziców.
Czyli: blisko (z uwagi na ilość rzeczy absolutnie niezbędnych całej rodzinie do przeżycia w grę wchodzi tylko samochód) i z dużą ilością atrakcji (ilość nudzimisiów można wtedy ograniczyć z 200 dziennie do jedynych 50, bezcenne!).
Ach, ten polski Bałtyk i jego temperatura, powodująca, iż wspólne kąpiele z Matką absolutnie odpadają! (Matka na najmniejszą wzmiankę o możliwości takiej kąpieli ucieka, opatulając się szczelnie polarem).
Ach, ten kicz nadmorskich rozrywek, sprawiający iż kieszenie rodziców opróżniają się w zastraszającym tempie, a uszy więdną już o godzinie 15.00!
Ach, ci współplażowicze, okupujący od wczesnych godzin porannych każdy skrawek piasku, leżący bezwładnie to brzuchem, to pleckami do góry przez bitych 8 godzin dziennie i gardzący słowem pisanym, nie licząc „Faktu”!

Jako, że wszystko ma swoje granice, a nasze zostały już dawno przekroczone, w tym roku rzuciliśmy się na głęboką wodę. 1250 kilometrów, 1250 nudzimisiów i Lombardia była nasza!

I teraz parę retorycznych pytań:

1) czemu polskie kempingi jakoś ciągle nie wyglądają tak jak zagraniczne? Fakt, my byliśmy na czterogwiazdkowym, ale mam wrażenie, że w Polsce to i jednogwiazdkowych brakuje…

2) czemu nikt nigdzie nie napisał, że Lombardia jest obecnie częścią Niemiec?
Napotkanie Włocha okazało się być pewną sztuką, w przeciwieństwie do napotkania Niemca. Oni byli wszędzie! (W jednym z miasteczek, na dźwięk słowa „mydełko” obca polska rodzina rzuciła się nam na szyję, wyznając niemal ze szlochem, że myśleli, iż już tylko „Seife” im pozostało…).

Co więcej, o zgrozo, wszystko wydawało się być podporządkowane właśnie niemieckim turystom. Nie to, żebym była jakaś zakompleksiona, ale poczułam się lekko dziwnie, gdy przy okazji nabywania we włoskim porcie, we włoskiej kasie, od włoskiej pracownicy biletu na włoski statek wycieczkowy, otrzymałam w pakiecie wydaną we Włoszech po niemiecku gazetę informującą mnie, gdzie mogę nabyć składniki na dania z grilla, za którym niewątpliwie zdążyłam się stęsknić.

Ba! Żebym się specjalnie nie trudziła jeżdżeniem po jakichś włoskich sklepach, w pakiecie dostałam mapkę z dokładną lokalizacją wszystkich Lidli w okolicy.

Cóż, nie od dziś wiadomo, że najgorsze, co turystę może spotkać we Włoszech to prosciutto, panini, ravioli, względnie grappa, więc trzeba zrobić wszystko aby zminimalizować ryzyko!
Dopiero po przyjeździe przeczytałam tutaj-klik, że tak naprawdę powinnam być Niemcom wdzięczna, bo ratują w tym roku europejską turystykę. Może gdybym wiedziała to wcześniej, byłoby mi lepiej…

3) jak to jest, że podobno Europie grozi klęska demograficzna, a na naszym kempingu najbardziej popularnym rodzajem rodziny był model 2+3?
My z naszym 2+2 jeszcze jakoś uchodziliśmy, ale 2+1 by nie przeszedł, z pewnością!

4) dlaczego, kiedy spędzam urlop w Polsce, zazwyczaj robię za dziwadło, bowiem jestem jedyną osobą w promieniu kilometra, która wyciąga i czyta książkę?

Na naszym kempingu czytali wszyscy. WSZYSCY.
Poza kilkoma polskimi rodzinami, oczywiście.
Pierwszego dnia popadłam w lekkie osłupienie, gdy zobaczyłam, że każdy leżak przy kempingowym basenie okupowany jest przez Człowieka Z Książką. Wiek nieważny. Płeć bez znaczenia. Każdy miał książkę! Ba! Wszyscy te książki czytali, a nie tylko robili inteligentne wrażenie. I tak było cały czas, niezależnie od narodowości (pomijając Polaków).

Co u nich (w Holandii, Niemczech, Wielkiej Brytanii) takiego robią, czego nie robią u nas, a co sprawia, że czytanie jest rzeczą oczywistą?