piątek, 28 grudnia 2018

K.Varga "Egzorcyzmy księdza Wojciecha", czyli że czasem nie warto celować w dziesiątkę


Gdyby zbiór opowiadań Krzysztofa Vargi, wydany w ubiegłym roku pod nieco mylącym tytułem „Egzorcyzmy księdza Wojciecha”, składał się tylko z trzech pierwszych tekstów, niewykluczone, iż popełniłabym kolejny post (poprzedni tutaj lub tutaj), pełen skierowanych do autora wyznań miłosnych. Niestety opowiadań jest aż 10.


Tymczasem gdybym przeczytała, a i to nie do końca, tylko pierwsze z nich, ewentualnie jeszcze drugie, zwłaszcza gdybym uczyniła to jak uczyniłam kilka dni temu - w te najrodzinniejsze ze wszystkich świąt, w trakcie których miłość i szczęśliwość powinny były opromieniać wszystkich wokół, choć jednakowoż jakoś moim zdaniem ni cholery nie opromieniły, być może byłabym w stanie złożyć Vargohołd, sławiąc autora przenikliwość i umiejętność patrzenia dalej niż wzrok zwykłego śmiertelnika sięga, a czyniąc to przy użyciu, rzecz jasna, odpowiednio skonstruowanych zdań, dłuższych nawet niż lista osób łożących na rzecz jednej z toruńskich rozgłośni radiowych.

Bo oto w pierwszym opowiadaniu, pozornie bez sensu zatytułowanym „Święto zmarłych”, Varga obnaża pustotę tradycyjnych polskich, rodzinnych Wigilii. Już pierwsze zdanie odziera czytelnika z ewentualnych złudzeń. „Zawsze nienawidziłem Bożego Narodzenia”, pisze bowiem Varga, zamykając tym samym bezpowrotnie furtkę, za którą kryje się droga do lektury miłej i przyjemnej, w sam raz na święta.

Samej Wigilii nie znosiłem – tego rodzinnego wzdęcia, tego religianctwa w świeckiej jak najbardziej wspólnocie, gdzie przywiązanie do katolickich wartości objawiało się wyłącznie w jadłospisie, obowiązkowym opłatku na talerzyku pośrodku stołu oraz – tak, to niebywałe – w garści siana pod obrusem, choć oczywiście bez dodatkowego nakrycia dla zbłąkanego wędrowca. Brzydziło mnie nade wszystko postne jedzenie: ohydny karp, do którego zawsze czułem zrozumiały przecież wstręt, ciężkostrawne pierogi z kapustą i grzybami, słodko-mdły kompot z suszu, wreszcie zupa grzybowa – to wszystko było odstręczające. Niepojęte, że najobrzydliwsze jedzenie, jakie można sobie wyobrazić, podaje się najradośniejszego podobno dnia w roku – nigdy nic mi nie smakowało w Boże Narodzenie, z wyjątkiem makowca.”

Czytając opis Wigilii, którą narrator, bezdzietny i stanu wolnego mężczyzna, w wieku bliżej nieokreślonym, ale pewnie gdzieś po trzydziestce, może bliżej czterdziestki, a nawet pięćdziesiątki, spędził ze swoimi rodzicami, siostrą i szwagrem w jednym z wielu mieszkań w bloku z wielkiej płyty na Ursynowie, ma się wrażenie, że autor był nie tylko w tym jednym mieszkaniu, ale w wielu mieszkaniach i domach, nie tylko na Ursynowie, nie tylko w Warszawie i nie tylko tamtej Wigilii, ale i obecnej, jak również z pewnością wielu, które dopiero nadejdą. Puste rytuały, brak jakiegokolwiek, poza formalnym, zainteresowania drugim człowiekiem, chwile, które trzeba przetrwać, żeby nie sprawić przykrości rodzicom, mimo że ci za nic mają dbanie o niesprawianie przykrości własnym dzieciom, o współmałżonku nie wspominając, chociaż nie, gdzie tam rodzicom, o matki tu idzie, to matki są na planie pierwszym, ojcowie pełnią co najwyżej role gamoniowatych, nicnierozumiejących fujar.

kadr z filmu "Cicha noc"
źródło zdjęcia
Moja matka wróciła z kuchni, niosąc triumfalnie półmisek z wyjątkowo nieapetycznym karpiem; zdawało mi się, że przez smród smażeniny przebija obleśny odór błota.
- Nie macie jeszcze dość – zapytała filuternie, tak jak pytała dwa razy w roku, w Boże Narodzenie i Wielkanoc.
W tym pytaniu zawierała się cała jej kokieteria, bowiem odpowiedź miała być z grubsza taka: O Jezu, już nie mogę, ale się objadłem, przepyszne było to wszystko, śledzie fenomenalne, pierogi fantastyczne, zupa zaś – mistrzostwo świata, ale karpia na pewno spróbuję!
Milczałem wyniośle, całą nadzieję pokładając w ojcu i szwagrze, i jak zwykle się nie zawiodłem. (…)
- Pierogi naprawdę fantastyczne – wyszeptał z zapałem ojciec. – Ciasto cienkie, a farszu dużo, nie to co te gotowe z garmażerii; Krysia robi najlepsze pierogi na ziemi – zwrócił się do zięcia.
- A ciebie kto pytał? – Matka podniosła głos, jakby ją obraził.

Również w opowiadaniu drugim, „Matka i córka”, poświęconym kolejnej toksycznej relacji rodzinnej, opowiedzianym z perspektywy tej ostatniej, brak jest jakichkolwiek jasnych punktów.

Zawsze kiedy miała jechać na Ursynów, do matki na sobotni bądź niedzielny obiad, robiło się jej niedobrze. Mdliło ją i czuła, że zaraz zwymiotuje. Zresztą wymiotowała czasami, najczęściej po którymś z telefonów od matki, nieodmiennie zamiast: „dzień dobry”, „cześć”, „co słychać” bądź „jak się masz”, zaczynającego się od „no co się nie odzywasz” albo „dlaczego nie dzwonisz”, względnie „co się z tobą dzieje”, albo „gdzie teraz jesteś”, wszystko bez pytajników, bez wypowiadania tego słynnego znaku graficznego. Zawsze były to pytania w formie zdań oznajmujących, podmurowanych mocnym wyrzutem.”

Tak z tego opowiadania, jak i z poprzedniego, podobnie jak z kolejnych ośmiu wieje chłodem, beznadzieją, zgnilizną i śmiercią. Pojawia się w niej niekiedy humor, czarny, rzecz jasna, ale niestety wyłącznie w charakterze widma, które gdzieś mignęło i zaraz zniknęło, a może nigdy go nie było? I owszem, wiadomo, że Vargowe poczucie humoru trafia wyłącznie do nielicznych, jednak chciałoby się, aby tym razem byli oni bardziej jednak liczni. Ba, marzyłoby się, by samemu dołączyć do tego grona, niestety, tym razem nazbyt elitarnego.

Największym problemem jest jednak nie to, że opowiadania Vargi nie śmieszą, bo śmieszyć z założenia chyba nie miały.

Rzecz też nie tylko w nadmiarze historii, kręcących się wokół tej samej tematyki, zapętlających się przy tym i ogrywających, z pewnością w sposób autorsko świadomy, pytanie tylko po co, te same wątki.

Nie idzie też o to, że obce i całkowicie obojętne są mi seksualne fantazje pięćdziesięcioletnich mężczyzn, a już zwłaszcza te, które kręcą się wokół ich własnych sióstr. 

Mogłabym nawet przymknąć oko na całkowicie niezrozumiały pisarsko zabieg polegający na wyposażeniu opowiadania pt. „Wróżbita Błażej” w obszerne fragmenty (lekko licząc – 30% całego tekstu) złożone wyłącznie z pseudoezoterycznych wywodów tytułowego bohatera. Gdyby jeszcze chodziło o oszczędności wydawnicze, ale nie, to są naprawdę zadrukowane tekstem strony, które jednak, pierwszy raz w przypadku lektury jakiegokolwiek dzieła Vargi, przerzucałam bez czytania, jedna za drugą.

To, co najbardziej mnie zabolało, to natomiast fakt, iż powołani do życia przez Vargę bohaterowie kompletnie mnie nie obeszli. Nie obchodzą mnie bowiem zazwyczaj egoistyczni mieszkańcy wielkich miast, choćby i nawet pochodzący z małych miasteczek, choćby i z Mąciwodów, kilkakrotnie przez autora przywoływanych, pewnie nie bez powodu, jednak nijak nie czuję się zobowiązana do zastanowienia się nad tym dlaczego. Ich opisane przez Vargę przypadki są mi całkowicie obojętne, a każda z opisanych śmierci robi na mnie wrażenie nie większe niż najnowsze doniesienia Pudelka. Jakkolwiek to zabrzmi, za stara już jestem na czytanie o problemach ludzi pustych, choćbym nawet i dostrzegała ich, bynajmniej nieprzypadkowe, podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń, a może nawet do siebie samej. Nie obchodzi mnie również czytanie po raz kolejny o banalności zła, w każdym razie nie odkąd przeczytałam książkę Hannah Arendt. Być może po to właśnie przeczytałam ten zbiór, by to sobie uświadomić, doprawdy, to może być jakiś trop.

Nieunikniony koniec zrównuje mieszkańców blokowisk, pracowników korporacji, bywalców modnych knajp, duchownych i wróżbitów. Nie chronią przed nim zasobne konta, uciechy cielesne, tarot, ani tym bardziej współczesny pęd do posiadania. Muszą się z nim zmierzyć biurowe androidy zaprogramowane na realizację celów, córki wiecznie pokłócone z matkami i zawsze za późno za nimi tęskniące, statystyczne polskie rodziny przy świątecznych stołach i niespełnieni kochankowie.”

Tak wiem, to moja wina. Przestałam czytać zachęcające do lektury notki wydawcy zamieszczone na okładkach. Ta zacytowana wyżej jest kwintensencją tych opowiadań, smutną niezwykle, gdy się wie, że Krzysztofa Vargę stać na więcej niż tylko na tanie, dające się zgrabnie ująć w blurba, banalne prawdy.
Każdy umrze, to oczywiste, szkoda czasu, by o tym pisać. Jak umrze, to rzecz tym bardziej bez znaczenia. Ważne, co się zrobi z własnym życiem i to nad tym warto byłoby się zastanowić, zwłaszcza teraz, gdy kalendarz wręcz do tego zmusza, nieuchronnie przypominając o przemijaniu. Dziesięć opowiadań o ludziach, którzy swoje życie spędzili skupiając się wyłącznie na sobie, to dla mnie zatem co najmniej o dziewięć za dużo.

Krzysztof Varga „Egzorcyzmy księdza Wojciecha”. Wielka Litera, Warszawa 2017.