sobota, 31 sierpnia 2013

T. Torańska "Widok z dołu", czyli o tym, że z szafy najlepiej widać

Od kilku lat średnio raz w tygodniu przychodzą do mnie ludzie około sześćdziesięcioletni i opowiadają swoje historie.
Na moich oczach dzieją się wtedy cuda.
Przyprószone siwizną włosy odzyskują dawny kolor. Przygarbione plecy prostują się. Dłonie o pożółkłych od tytoniu paznokciach, poznaczone wątrobianymi plamami stają się dłońmi dwudziestolatków.
Starsi panowie i starsze panie trącają się łokćmi i łobuzersko uśmiechają, mówiąc: „A pamiętasz, jak…?”

Uwielbiam te chwile. Choć trwają krótko i czar szybko pryska, to między innymi one sprawiają, że ciągle lubię to, co robię.

O czym mi opowiadają?
O swojej młodości; najpiękniejszych latach, gdy mieli po dwadzieścia, trzydzieści lat, mnóstwo siły, końskie zdrowie i wydawało im się, że ten stan będzie trwał wiecznie.
Pokolenie dzisiejszych dwudziestolatków zdziwiłoby się, słysząc że opowieści snute z takim zapałem dotyczą wyłącznie pracy.
Pracy, w której spędzało się po kilkanaście godzin dziennie, często w wielomiesięcznych delegacjach.
Pracy, której było pod dostatkiem, a głównym kryterium jej wyboru było to, czy przysługuje w pakiecie ze służbowym mieszkaniem.
Pracy, która wszystkim paliła się wprost w rękach.
Pracy, której głównym celem było przede wszystkim zrealizowanie Planu.

Nie zliczę już ile razy przez tych kilka lat zadałam sobie pytanie o to, dlaczego – jeśli było tak dobrze i tak wspaniale - wszystko szlag trafił.

Ostatnio najbardziej skłaniałam się ku temu, że to wszystko bujdy i opisywany mi świat wcale nie istniał, a przedstawiana mi wersja przeszła gruntowny, sponsorowany przez wspomnienia, lifting.
Większość winy za ostateczną klęskę gotowa byłam przypisać ludzkim ułomnościom – lenistwu (może i pracowali po kilkanaście godzin dziennie, ale większość przespali), pijaństwu (ważną rolę odegrały tu opowieści mojego własnego ojca – stoczniowca, który, choć sam abstynent, przez czterdzieści lat pracy za oczywistość uznawał to, że pierwsze co należy zrobić o szóstej rano, to otworzyć butelkę) oraz złodziejstwu (wiem, wiem, wtedy się nie kradło, tylko przejawiało zaradność życiową).
Po lekturze zbioru reportaży Teresy Torańskiej nie jestem już jednak taka pewna, czy moja diagnoza jest w stu procentach trafna.


WZIR [dyrektor Jaworski z Wojewódzkiego Zarządu Inwestycji Rolniczych w Toruniu]: (…) Otwieram posiedzenie komisji odbioru deszczowni. Chyba już po raz ostatni (…) Proszę państwa, znamy sprawę, szybko skończymy. To co, panie dyrektorze, przejmuje pan?
PGR [dyrektor Tadeusz Choma z PGR Mileszewy]: Chwileczkę. W założeniach techniczno-ekonomicznych inwestycja miała się nazywać rolniczym wykorzystaniem ścieków i oczekiwałem zamontowania takich instalacji, które rozwiążą cały problem z gnojowicą. teraz chcecie mi panowie przekazać deszczownię na czystą wodę. Czy ona mnie urządza? Absolutnie nie.
Zjednoczenie [Adam Józefiak ze Zjednoczenia PGR-ów w Bydgoszczy]: Moi kochani, nie zaczynajcie od początku.
PGR: Pytam dyrektora Przedsiębiorstwa Melioracyjnego w Grudziądzu, czy pompy zainstalowane obecnie w przepompowni mogą jednocześnie przepompować gnojowicę, czy nie.
(…)
RPM [Edmund Patkowski z Rejonowego Przedsiębiorstwa Melioracyjnego w Grudziądzu]: Nie. Nie ma takiej instalacji.
(…)
PGR: Dziękuję, panie dyrektorze. Wniosek prosty. Przekazuje mi się w tej chwili coś za 14 milionów złotych, co nie rozwiązuje mi żadnego problemu. Taką samą deszczownię mogłem mieć cztery lata temu za 6 milionów. Powiedziałem wtedy nie, bo już wtedy uważałem, że koszt inwestycji jest zbyt wysoki w stosunku do jej przydatności. Teraz wciska mi się to samo za 14 milionów złotych.”

Ten reportaż, zatytułowany „Odbiór” powstał dlatego, że Teresa Torańska siedziała w szafie.
Żeby do niej wejść, musiała pokonać sporo przeszkód i wykazać się sporą determinacją. Udało się.
Pozornie nie napisała niczego szczególnego, ot, zwykły – jak sama określiła w rozmowie z Małgorzatą Purzyńską – „stenogram odbioru”.
To, co udało się jej jednak z owej szafy usłyszeć sprawiło, że reportaż najpierw został zatrzymany przez cenzurę, zaś później trafił do zbioru, który zdobył III nagrodę w konkursie wydawnictwa „Iskry” na debiut roku 1979.
Kiedy zaś ja czytałam go w roku 2013, moje oczy stawały się coraz bardziej okrągłe ze zdumienia. Oczywiście bowiem, że wiedziałam, iż błędy tkwiły i w samym systemie, jednak nie miałam pojęcia o ich skali.

O sklepach „Społem” Torańska, w reportażu zatytułowanym „Reportaż spod lady”, pisze tak:
Ostatnio sypią się kary za brak towarów z listy. Listę sporządziły wysokie czynniki. Na trzech stronach są na niej wypisane artykuły, które muszą być w sklepie, nawet te, które permanentnie nie znajdują popytu. Są więc: mąka, cukier, ryż, ale także przyprawy, nektar „Świeżość”, masło dietetyczne.
Pani Iza wybłagała akwizytora z hurtowni, który zbiera w sklepach zamówienia (…), aby tego bułgarskiego nektaru „Świeżość” przydzielił jej jak najmniej.
- Mój klient go nie lubi – przekonywała.
Akwizytor bardzo lubi panią Izę, więc dał jej tylko jedną skrzynkę. Nektar „Świeżość” stoi zatem na półce dla kontrolerów. Kontroli bowiem ostatnio mnóstwo. Przychodzi taki facet z listą i sprawdza.
- Nie ma masła dietetycznego – mówi.
- Ale jest za to – broni się kierownik – masło ekstra, niebieskie, czerwone. Klienci nie chcą kupować dietetycznego, kiedy mogą inne.
- Musi być – stwierdza kontroler patrząc w listę.

Torańska pisze bardzo oszczędnie. Opisuje rzeczywistość, nic więcej. Zadaje sobie jednak pytania o to, dlaczego dzieje się tak a nie inaczej (dlaczego w sklepach są okropne, niefunkcjonalne plastikowe koszyki; dlaczego nie można kupić najzwyklejszego w świecie bezpiecznika; dlaczego istnieje tyle różnych rodzajów druczków, które muszą być wypełniane przez pracowników państwowych przedsiębiorstw – w takiej na przykład mleczarni „Wola” zużywało się ich rocznie kilkaset tysięcy sztuk w 81 rodzajach) i cierpliwie szuka na nie odpowiedzi.

Być może kogoś przyzwyczajonego do współczesnych medialnych fajerwerków ta książka znudzi. Pegeery, księgowość, papierki, fabryki, komisje, cała ówczesna zgrzebna codzienność, bez jakiegokolwiek makijażu.
Jeśli ktoś szuka jednak odpowiedzi na pytanie, czym jest prawdziwy i rzetelny reportaż, albo – jak ja – zastanawia się nad tym, jak było naprawdę, powinien sięgnąć po Torańską.
Zwłaszcza, że opisany przez nią świat istnieje nadal.

Główna księgowa ma własną zasadę; nikogo nie wsadzić do więzienia, a siebie zabezpieczyć. Zabezpiecza się, podpisując codziennie ponad sto różnych dokumentów i przygotowując sobie ciężką siatkę innych do sprawdzenia w domu.
- Oszczędności papieru należy szukać nie w księgowości – uważa – ale w jednostkach nadrzędnych. Nie ma dnia, by nie polecali opracować jakiegoś dodatkowego zestawienia. Albo dla urzędu stołecznego, albo wojewódzkiego zarządu, albo dla centralnego zarządu. Oprócz tego przysyłają instrukcje, pouczenia, każde po kilka stron.
- Proszę – pokazuje – o zmniejszeniu kosztów produkcji, że surowiec trzeba oszczędzać i podnosić wydajność pracy, zupełnie, jakbyśmy ani radia nie słuchali, ani nie czytali gazet, cztery strony…
Dyrektor techniczny najpierw je liczył. Od stycznia do czerwca naliczył 170 zarządzeń. Potem przestał.
- Czy normalny człowiek jest w stanie zapamiętać z tego choćby połowę? – pyta.

Na tym kończę, gdyż muszę napisać odpowiedzi na dwa urzędowe pisma, wyjaśnić przyczynę zwłoki w rozpoznaniu kilku spraw (byłam na urlopie, ale fakt ten stanie się prawdą dopiero, gdy opiszę go na dwóch stronach formatu A-4) oraz zapoznać się ze sto dwudziestą drugą nowelizacją ustawy o … 
Torańską jednak wsadzę sobie pod poduszkę.

Teresa Torańska „Widok z dołu”. Iskry, Warszawa 1980.

środa, 28 sierpnia 2013

R. Malo i F.J.Mateos "Mama bohatera", czyli o czym każda matka wiedzieć powinna

Choć w powszechnej opinii to wieczór sprzyja romantycznym wyznaniom, w moim domu najłatwiej usłyszeć je o poranku.
- Kocham Cię najmocniej na świecie, mamusiu i całe życie będę z Tobą zawsze wszędzie jeździł! – regularnie oznajmia mi Młodszy, gdy o szóstej trzydzieści szczotkuję przednie szóstki.

Choć zdaniem wielu czułe słowa najszybciej trafiają do serca wówczas, gdy towarzyszy im oprawa ze świec, kwiatów i oszronionej butelki szampana, ja zazwyczaj zostaję nimi ugodzona w łazience.
- Mamusiu, tak bardzo Cię kocham, że nigdy Cię nie oddam! – wyznaje Młodszy, gdy ja rysuję na powiece kreskę, która natychmiast staje się krzywa ze wzruszenia.

I o ile pierwsze z wyznań, gdy głębiej się nad nim zastanawiam, nie wzbudza mojego entuzjazmu, o tyle drugie, gdy tylko się powtórzy, niewątpliwie odbiorę od niego na piśmie.

Moi synowie kiedyś dorosną. Tak wierzę.
Nie odkryję Ameryki, gdy napiszę, że będę musiała wówczas na nowo przedefiniować swoje macierzyństwo.
Prosto jest być matką kilkulatka. Mama przytula, dba i się troszczy, zapełnia lodówkę, gotuje (to taka metafora), pierze i prasuje (to zaś – dla odmiany – przenośnia).
Co zaś robi mama dwudziesto-, trzydziestolatka?


Bohater, słynny szermierz Dick van Dyke, wybornie władał mieczem, miał kapelusik z piórkiem, wytworny wąsik i wysokie mniemanie o sobie.
Miał też mamę, którą odwiedzał co niedziela. Całkiem niewykluczone, że z tej właśnie przyczyny nie znajdziemy w książce wzmianki o żonie i dzieciach, jednak nie będziemy się tym na razie zamartwiać.
Mama szermierza, wnosząc po stroju – wdowa (zostawmy na boku przyczyny takiego stanu rzeczy), w XXI wieku niewątpliwie zostałaby zakwalifikowana do kategorii rodziców toksycznych.

Gra bowiem na emocjach, nie licząc się z tym, jakie może to przynieść skutki i jakie piętno odcisnąć na delikatnej psychice jej syna:
- „Synu kochany – zawołała na jego widok – przyszedł do ciebie ważny list. I to od samego króla!
- Od króla? – zdumiał się szermierz, biorąc papier do ręki. – Coś takiego, pisze, żebym co rychlej stawił się w pałacu…
- W takim razie ruszajmy do króla.
- Jak to „ruszajmy”? Pójdę sam.
- Pozwól mi pójść z tobą, synu, tak chciałabym poznać króla.
- Ale jak rycerz… - wahał się - …ma się pokazać u króla z mamą?
- Czyli chcesz mnie tu zostawić samą? – wyjąkała mama, gotowa w każdej chwili wybuchnąć szlochem.”

Nie potrafi pozwolić synowi dorosnąć i samostanowić o sobie, w tym o własnym wyglądzie, gdyż nieustannie go krytykuje, także publicznie:
Przeto ruszyli, oboje wystrojeni. Mama przygarbiona, odziana na czarno, dźwigając wielką torbę. A u jej boku Dick van Dyke w błękitnej pelerynie i wysokich butach ze skóry…
- Nie wyczyściłeś! Masz brudne buty! – zrobiła mu wyrzut mama. – Jak można tak iść do króla? Cóż za brak szacunku!
- Mamo, rycerze nie noszą butów nieskazitelnie czystych… - próbował się tłumaczyć, ale bez przekonania.
- A peleryna pomięta! To już szczyt wszystkiego!
- Mamo, proszę… - fuknął.”


Nie umie się zachować w miejscach publicznych, czym naraża na uszczerbek nieskazitelną dotąd reputację swojego syna:
„Zaś jego mama, która była istnym kłębkiem nerwów, zbliżyła się, by przed wyjściem dygnąć przed majestatem, ale potknęła się i padła jak długa na posadzkę.
- Mamo, błagam… nie przynoś mi już wstydu! – wymamrotał szermierz i wyciągnął ją za sobą z pałacu pod zdumionym spojrzeniem króla.”


Z drugiej jednak strony, nie da się ukryć, że bez mamy nasz dzielny bohater skończyłby marnie.

To ona pamięta o tym, że nawet najdzielniejsi z dzielnych czasem muszą coś zjeść:
Ciocia Carlota wielce się uradowała na ich widok. Wizyta była króciutka. A jeśli troszkę się przedłużyła, to tylko dlatego, że mama szermierza uparła się przygotować mu na drogę kanapkę z omletem, żeby miał się czym pokrzepić.
- Lepiej niech ja ci ją zrobię – nalegała. – Wiadomo, co ci przyjdzie spożywać, gdy będziesz tam wędrował tak samotnie!”


To ona pokazuje, że rozwiązania siłowe nie zawsze muszą być skuteczne...
„- Uuorrrrrrraaggghhh! – zaryczał ogromny ogr, który wyskoczył ku nim z nader groźną miną.
- Cofnij się, mamo! – rycerz postąpił naprzód i dobył miecza. – Zabiję go!
- Jak to „zabijesz”? – odparła, ciągnąc go za ramię. – Kto cię tego nauczył?
- Mamo, to jest ogr!
- Niech no zerknę – rzekła mama i stanęła twarzą w twarz z ogrem, który aż zamilkł ze zdumienia, nie bardzo wiedząc, co ma począć.
- Co z tobą, u licha?
- Bo… jestem głodny.
- I nie masz mamy, która by ci robiła kanapki?
- Miałem, ale… zabił ją jakiś rycerz! Moja biedna mamusia…! – i ogr zalał się rzewnymi łzami.”


… i że nawet dorosłemu nie zaszkodzi, gdy zostanie altruistą:
„- Mam pomysł – odparła mama. – Damy mu kanapkę i załatwione.
- Ale… to moja kanapka – zaoponował syn.
- Nie bądź egoistą. On jest w większej potrzebie niż ty.
Masz – zwróciła się do ogra, podając mu kanapkę. – Z omletem. Dałam mało chili, bo mój syn ma od niego biegunkę.”

Do tego gotowa jest do upadłego bronić dobrego imienia syna:
„- Auć! – zawył Czarny Kawaler i zwrócił się wściekły w stronę cienia. – Co, u diabła?
- Jestem jego matką! – zawołała mama, tłukąc go torbą bezlitośnie. – A ty nazwałeś go ciamajdą…
- Au, auu, auuu…! – tylko tyle mógł wyrzec Czarny Kawaler, kuląc się coraz bardziej pod ciosami torbą, które przybierały na sile.



Jak by nie liczyć, od dwudziestych urodzin pierwszego z synów dzieli mnie jeszcze dwanaście lat.
Wiele muszę się przez ten czas nauczyć.


Roberto Malo i Francisco Javier Mateos „Mama bohatera”. Ilustracje: Marjorie Pourchet. Przekład: Filip Łobodziński. Wydawnictwo Tako, Toruń 2012.

niedziela, 25 sierpnia 2013

M. Kawka "Rzeka zimna", czyli o tym, że pływanie nie zawsze jest takie proste, jak się wydaje

W ciągu ostatniego roku z polską literaturą kobiecą było mi zdecydowanie nie po drodze. Tak bardzo, że parę razy podejrzliwie obejrzałam się w lustrze. Zewnętrznie nie mam sobie jednak nic do zarzucenia; wewnętrznie natomiast… Wewnętrznie najwyraźniej muszę jeszcze nieco nad sobą popracować, tym bardziej, że obejrzana przypadkowo reklama nowej książkowej kolekcji Hachette (nazwy nie pomnę), przeznaczonej specjalnie dla kobiet i obfitującej w wyciskające łzy wzruszenia pozycje, wywołała u mnie jeno śmiech pusty.


Do książki Magdaleny Kawki byłam nastawiona pozytywnie.
W sumie nie wiem dlaczego. Może dlatego, że nadała swojemu blogowi podtytuł „rozmowy przy winie”, a ja przy winie zawsze chętnie? Niewykluczone też, że dlatego iż to, co pisze na swoim blogu (a pisze rzadko) zazwyczaj uważam za trafne? Lubimy tych, którzy myślą podobnie jak my, nieprawdaż?
Być może też dlatego teraz mam taki problem z tym, by sklecić kilka prawdziwych zdań na temat tej książki.

Jeśli bowiem porównywać ją do tych polskich książek „kobiecych”, które do tej pory skrytykowałam, wypada raczej pozytywnie.
Jeśli jednak zestawić ją ze wszystkimi książkami, jakie ostatnio czytałam, bilans wydaje się wypadać co najwyżej na zero.

Na plus:
1. Język.
Czyta się dobrze. Krótkie, zgrabne zdania (tu przemawia przeze mnie zazdrość, bowiem nigdy nie będę umiała takich napisać; jestem za bardzo skażona Wańkowiczem, a ostatnio Vargą). Intrygujące i wciągające.

2. Historia.
Kryminalna i obyczajowa zarazem. Jest zagadka do rozwiązania; jest tajemnica; jest mroczność. Jest też miłość i seks (no, prawie seks, ale też się liczy).

3. Miejsce.
źródło zdjęcia
Grzmoty. Nie wiem czy to ukłon w stronę ówczesnego wydawcy (współwłaścicielką wydawnictwa Sol jest szczecinianka, Monika Szwaja), ale ta miejscowość – położona przy krajowej „szóstce”, z dwoma zamkami to zachodniopomorskie Płoty. Przejeżdżam przez nie co najmniej kilkanaście razy w roku, niekiedy także zatrzymując się na chwilę i – mimo że autorka zastrzega, iż opisana historia nigdy się nie zdarzyła i jest fikcją literacką – od tej pory będę rozglądać się uważniej niż dotychczas.
Postawiony przeze mnie plus nie wynika jednak tylko z lokalnego patriotyzmu (szeroko rozumianego, gdyż ode mnie do Grzmotów, pardon, Płotów (bądź Płot - nigdy nie wiem jak odmieniać tę nazwę własną!) jest dobre 1,5 godziny jazdy samochodem), ale przede wszystkim z docenienia pomysłu na usadowienie akcji w takim właśnie miejscu. Książek o małych miasteczkach mamy wprawdzie ostatnio zatrzęsienie, jednak zazwyczaj są one w nich mocno odrealnione, z dominującym rysem sielskim. Grzmoty wydają się natomiast bardzo prawdziwe – z ich atmosferą, lokalnymi uwikłaniami, ale i problemami zamieszkujących je osób.

Na minus:
1. Historia.
Która? – zapyta ktoś, kto przeczytał uważnie umieszczony po stronie plusów punkt drugi.
Za dużo, zdecydowanie za dużo historii w tej książce. Do wyboru mamy bowiem następujące wątki:

- trudnej miłości matki i córki – teoretycznie dominujący, bo otwierający i zamykający powieść; moim zdaniem niewykorzystany jednak w sposób należyty. Uważam że tkwił w nim znacznie większy potencjał;

- kryminalny, a w zasadzie kryminalne, gdyż są dwa – jeden dotyczy poszukiwań zaginionej osoby i żmudnego łączenia w całość kolejnych pozostawionych przez nią śladów, zaś drugi – ho, ho! Drugi to dopiero wątek, co się zowie (piszę to bez przekąsu);

- miłosny – niestety, polska główna bohaterka poza szeregiem problemów najwyraźniej musi borykać się także z problemami miłosnymi, taka karma. W wątku tym występują więc z jednej strony luksusy i francuska arystokracja, zaś z drugiej lokalny prowincjonalny przystojniak (na szczęście nie mechanik w ubrudzonym smarem kombinezonie, ale niewiele lepiej), który przypadkiem napatoczył się targanej wewnętrznymi wątpliwościami głównej bohaterce;

- obyczajowy – zdecydowanie najlepszy ze wszystkich, choć także nakreślony zbyt hojną ręką. Magdalena Kawka dotyka szeregu prawdziwych i ważnych problemów; z uwagi jednak na ich wielość, przemyka tylko po ich łebkach, zostawiając czytelnika z niepożądanym w tym przypadku uczuciem niedosytu.

Wielość wątków w powieści może być zaletą; taka jej konstrukcja wymaga jednak od autora żelaznej literackiej dyscypliny i pomysłu na ich zgrabne połączenie. Niestety, w tym przypadku nie do końca się to udało. Każdy z wątków ciekawi, jednak wszystkie razem ostatecznie nie zachwycają.

2. Główna bohaterka.
Tamara jest młoda Polką, zamieszkującą na stałe w Paryżu. W Paryżu ma wszystko, czego można tylko zamarzyć – Paryż, to jedno; pieniądze, to drugie; kochającego męża, to trzecie. Im dalej w las, tym bardziej okazuje się jednak, że nie wszystko złoto, co się świeci, a nasza bohaterka przeżywa szereg wewnętrznych rozterek. Niestety, nie przekonała mnie do siebie i choć zdarzały się momenty, w których prawie, prawie ją rozumiałam, to jednak przez większość czasu miałam ochotę przełożyć ją przez kolano i wlepić klapsa.

3. Zakończenie.
Zemdliło mnie. Książka ma stron 316, mdłości wystąpiły na dwieście dziewięćdziesiątej czwartej i dzielnie towarzyszyły lekturze aż do końca. Niemal wszystkie wątki (poza jednym, no, może dwoma) zostały zamknięte w sposób mdły i ckliwy. Nie wiem jak można było zakończyć je inaczej bez popadania w skandynawską mroczność i czy w ogóle było to możliwe, jednak takie zakończenie popsuło całe dobre wrażenie. Szkoda.

W tym miejscu przydałoby się jakieś zgrabne podsumowanie. Może posłużę się więc zdaniem, które wielokrotnie słyszałam w dzieciństwie od moich - japońskich z duszy - rodziców: nie jest źle, ale mogłoby być lepiej.

Magdalena Kawka „Rzeka zimna”. Wydawnictwo SOL, Warszawa 2011. 

czwartek, 22 sierpnia 2013

Sezon ogórkowy, czyli skąd się biorą natręctwa

Kilka lat temu wpłynęło do mnie pismo. Nic dziwnego, jako że rzecz działa się w mojej pracy, nierozerwalnie związanej z koniecznością czytania specyficznej korespondencji.
Pismo było bardzo mądre i bardzo urzędowe, wydrukowane na czerpanym papierze, opatrzonym ozdobnym nagłówkiem i wyszukaną stopką. Podpisał je szacowny mężczyzna w sile wieku, o ustalonej pozycji zawodowej i budzącym respekt nazwisku. Dotyczyło poważnej sprawy, związanej z bardzo dużymi pieniędzmi. Niewątpliwie celem jego złożenia było ostateczne i dobitne naświetlenie złożonej sytuacji i skłonienie mnie do podjęcia określonej decyzji.
Niewykluczone, że odniosłoby oczekiwany skutek, gdyby nie jeden drobiazg.
Otóż mniej więcej po piątym zdaniu odkryłam występowanie w tekście intrygującego przerywnika. Brzmiało to mniej więcej tak:
Pragnę także zwrócić uwagę pomidor, że (…)”
„W powyższej sytuacji pomidor koniecznym jest (…)”
„Kierując się więc wszystkimi wskazanymi wyżej pomidor względami (…)”

Wówczas myślałam, że szacowny mężczyzna zlecił komuś przygotowanie pisma, po czym złożył podpis nie sprawdzając treści, zaś ów ktoś okrutnie sobie z niego zakpił.
Dopiero dziś (sprawa bowiem cały czas żywo tkwi w mojej pamięci) przyszło mi do głowy inne, dużo bardziej prawdopodobne wytłumaczenie.

Planowałam napisać dziś post na temat książki Małgorzaty ogórek Kawka „Rzeka zimna”. Zabieram się za to już dość ogórek długo i uznałam, że chyba nadszedł już czas ogórek najwyższy.
Niestety, okazało się że i dziś się to ogórek nie uda. Dlaczego?
Być może zamieszczone poniżej zdjęcia będą ogórek stanowić pewną podpowiedź…

Bardzo pewne źródło dostarczyło nam dziś "trochę" ogórków na przetwory.
Lubimy kiszone ogórki, ale nie aż tak bardzo żeby zakisić na raz 30 kilo.

Wreszcie dowiedzieliśmy się jednak, w jaki sposób można
zagospodarować puste miejsce w zlewie...

...i w wiadrze!

A imię zakiszonych Legion

I tak teraz myślę, że lepiej ogórek dla wszystkich będzie, jeśli z napisaniem posta poczekam, aż się skończy sezon ogórek ogórkowy. 
Kiedy zaś spotkam owego szacownego mężczyznę, nie omieszkam zapytać go, czy wówczas udały mu się przetwory z pomidorów.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

R. Makłowicz "Smak Węgier", czyli smacznie i niezdrowo

Kiedy ma się w domu więcej niż pięćset książek, nietrudno pogubić się w tym gąszczu i zapomnieć, że gdzieś w zakamarku spoczywa taki czy inny tytuł.

Kiedy ma się w domu więcej niż trzydzieści książek kucharskich, rozmyślania nad tym, co by tu dziś ugotować, kończą się zazwyczaj tak samo, czyli wyguglowaniem sobie jakiegoś przepisu z któregoś z licznych blogów kulinarnych.

Kiedy dwa dni po powrocie z Węgier natknęłam się na jednej z półek na książkę Roberta Makłowicza „Smak Węgier”, jęknęłam tylko z cicha.
Czemuż, ach czemu nie przypomniałam sobie o niej przed wyjazdem?
Makłowicz jest bowiem wielbicielem Węgier i tamtejszej kuchni i „wzrusza ramionami na niedorzeczne argumenty, że istnieją być może krainy o piękniejszych krajobrazach, większej liczbie zabytków, ciekawszej kuchni czy bardziej zrozumiałym języku. Ja chcę na Węgry” – pisze, a ja doskonale go rozumiem.


Do tej pory wydawało mi się, że nie jestem szczególnie mięsożerna.
Mam w swoim życiorysie krótkotrwałe epizody wegetariańskie, a w okresie po urodzeniu drugiego dziecka nawet wegańskie. I chociaż teraz jem mięso, jeszcze trzy tygodnie temu uważałam że latem pochłaniam go znacznie mniej, a w zasadzie mogłabym doskonale się bez niego obejść, zwłaszcza podczas upałów.
A figa.

Nie wiem, co wisi w węgierskim powietrzu, jednak podczas pobytu nad Balatonem cała nasza czwórka była wiecznie głodna – mimo że temperatura na zewnątrz stale przekraczała czterdzieści stopni Celsjusza – i to głodna na mięso.
Jeśli ktoś podróżował kiedyś z małymi dziećmi, doskonale wie, że podczas gdy dorośli chłoną zabytki i pejzaże, one zastanawiają się tylko nad jednym: czy chce im się siku bardzo, czy tylko trochę. Moje dzieci do tradycyjnych okrzyków dziecięcych: „Mamo, tato, siku, bo nie wytrzymam!” dołączyły jednak jeszcze jeden ich rodzaj: „Mamo, tato, muszę coś zjeść, bo burczy mi w brzuchu!

Gdybym miała kulinarnie, jednym zdaniem opisać Węgry, brzmiałoby ono tak:
To nie jest kraj dla wegetarian.

Ok, papryka (jak pisze Makłowicz: „nawet kompletny laik myślący, że Strefa Gazy to sala operacyjna, od razu kojarzy Węgry z papryką”). Ileż można jednak zjeść papryki sauté, względnie faszerowanej (a czym faszerowanej? oczywiście, mięsem!)?
Ok, arbuzy. Każdy, kto zjadł kiedyś samodzielnie pół arbuza, wie dlaczego nie jest to najmądrzejszy sposób odżywiania.

Węgry to kraj, w którym karta dań w kategorii „dania wegetariańskie” jest albo pusta, albo zawiera góra dwie pozycje. Obie obsmażone na smalcu.
Już słyszę głosy wołające: „a leczo?”
Hm. Po pierwsze, jak pisze Robert Makłowicz, „tradycyjne przepisy każą używać słoniny lub bekonu jako bazy dania”; po drugie jednak, nigdzie gdzie jadłam – a były to miejsca od obskurnych (lokalna jadłodajnia III kategorii, przynajmniej według tabliczki, osobiście obstawiałabym jeszcze niżej) po ekskluzywne (restauracja w Budapeszcie; „mamo, albo zjemy tutaj, albo umrę z głodu, zaraz!”), leczo nie figurowało w karcie dań jako samodzielna pozycja. Owszem, w wersji jarskiej było – w niewielkiej miseczce - podawane jako dodatek do dania głównego, ot, jakby surówka. Samodzielnie nie pojawiło się jednak ani razu.

Jeśli jednak, jadąc na Węgry, szykujecie się na mięsną rozpustę, z pewnością poczujecie się usatysfakcjonowani.

Po pierwsze, paprykowana kiełbasa (kolbász). Doprawdy, nie rozumiem dlaczego nie można – choćby w niewielkich ilościach – wytwarzać jej w naszym kraju.
Po drugie, salami. W Polsce nie tykam, bowiem zazwyczaj bywa niejadalne. Tam mogłabym jeść kilogramami. Wiem, tłuste i niezdrowe. I co z tego? Na coś w końcu trzeba umrzeć.

Po trzecie, bográcsgulyás, czyli zupa gulaszowa. Z przepisami na nią jest pewnie tak, jak z tymi na polską pomidorówkę. Jedliśmy ją w kilku różnych miejscach i za każdym razem smakowała nieco inaczej. Istota jest jednak zawsze ta sama: mięso, wędzona słonina i papryka plus nieco warzyw. Oraz kociołek. We wspomnianej ekskluzywnej budzińskiej restauracji tę rolę obsadzał zwykły emaliowany garnek, wniesiony dumnie na stół w towarzystwie aluminiowej chochli. W pozostałych miejscach były to różnego rodzaju misy i miski, stylizowane na kociołki. Zawsze jednak było gorąco, paprycznie i smacznie.

W swojej książce Robert Makłowicz oddzielne miejsce poświęca potrawom z ryb, zwracając uwagę na to, że mimo – a może właśnie z powodu – posiadania do 1918 roku dostępu do morza, obecnie Madziarzy jedzą wyłącznie ryby słodkowodne, zaś szczególnym uznaniem cieszy się u nich karp.
Jeśli więc ktoś lubi karpia, polecam. Jeśli nie, powiem tylko tyle: potrawy rybne dają mułem jak cholera.

Nie można oczywiście zapomnieć o deserach.
Kawa i coś słodkiego to codzienny obowiązek prawdziwych środkowych Europejczyków, jakimi są Węgrzy. Wszechobecne cukiernie są często najważniejszymi adresami w miasteczkach, a na stolik w sezonie lub w dzień świąteczny często trzeba czekać.
Być może, jednak podczas takich upałów, jakie nawiedziły Węgry w tym roku, najwyraźniej zapał do jedzenia słodyczy opadł, bowiem cukiernie nie były najbardziej obleganymi miejscami, jakie widziałam.
I choć Robert Makłowicz opiewa jakość węgierskich strudli, a inni zachęcają do skosztowania rolady winnej, serwowanej w Keszthely w rodzinnej cukierni, będącej zarazem muzeum marcepanu, mi najbardziej smakowało upiornie słodkie ciasto - kürtőskalács, pieczone na rożnie węglowym, a następnie obsypywane rozmaitymi ingrediencjami. Na nasze nieszczęście sprzedawano je przy samym jeziorze – a jedna sztuka ledwie wystarczała nam na drogę do naszego tymczasowego domostwa. 

Wreszcie, choć w książce nie poświęcono temu oddzielnego rozdziału, warto wspomnieć i o napojach wyskokowych.


Mam świadomość tego, że każdy region szczyci się innym alkoholem. Z pewnością więc gdybym odwiedziła na przykład południowe krańce Węgier, wychwalałabym zalety innych niż obecnie trunków. Byłam jednak na północnym brzegu Balatonu, podczas okrutnych upałów, które nawet mnie, zagorzałą wielbicielkę czerwonego wytrawnego wina, zmusiły do sięgnięcia po lżejszy biały (z rzadka zaś różowy) napój.


Nie zliczę tu wypróbowanych odmian i smaków. Część z win kupowaliśmy w przydrożnych sklepikach, część na straganach rozstawionych w Balatonfűred w związku z trwającym akurat festiwalem wina, jednak bezkonkurencyjne okazały się te, kupowane bezpośrednio od producentów, w małych lokalnych winniczkach i piwniczkach, a nalewane – o zgrozo! – do ohydnych plastikowych kanisterków o pojemności 5 1/6 litra (chętni mogli skorzystać też z możliwości zakupu mniejszej ilości, w 1,5 litrowych butelkach po wodzie mineralnej, jednak my nie chcieliśmy się rozdrabniać).

I tak mogłabym jeszcze długo.




O strąkach papryki, splatanej w sznury.
O papryce wędzonej, której u nas nie uświadczysz, a która tworzy w kuchni całkiem inną jakość.


O skwarkach, które na każdym stoisku mięsnym są do kupienia na kilogramy.
O paprykowanej wędzonej słoninie, wędzonych golonkach oraz kościach szpikowych, które do tej pory w moim życiu były niczym yeti.





O różnego rodzaju kiszonkach, wśród których na pierwszym miejscu stawiam kiszone malutkie arbuzy.





Aby jednak nie znęcać się zbytnio, poprzestanę na przytoczeniu zawartego w książce R. Makłowicza, a wypróbowanego już przez nas, przepisu na węgierską zupę gulaszową.
Wierzcie mi, jeśli ugotujecie ją według przepisu, macie szansę choć przez chwilę przenieść się w okolice Budapesztu. Warto!

Składniki:
800 g wołowiny bez kości
50 g wędzonej słoniny lub 2 łyżki smalcu
2 duże cebule
1 łyżka słodkiej papryki w proszku
2 świeże żółte lub zielone papryki
1 duży pomidor
1-2 ząbki czosnku
3 marchewki
2 pietruszki
600 g ziemniaków
1 suszona papryczka czereśniowa lub czuszka
1 łyżeczka kminku
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Słoninę wytopić w rondlu (lub roztopić smalec). Wrzucić drobno posiekaną cebulę, lekko ją zezłocić. Zdjąć naczynie z ognia, wsypać paprykę w proszku, wymieszać. Dorzucić wołowinę pokrojoną w drobną kostkę i dusić całość przez około 2 minuty, ewentualnie wlewając odrobinę wrzącej wody (papryka nie może się przypalić). Dolać szklankę gorącej wody, wrzucić drobno posiekaną paprykę, pokrojonego w ćwiartki pomidora bez szypułki i wyciśnięty czosnek, pokrojone w małą kostkę marchewki i pietruszki oraz kminek. Dusić na niewielkim ogniu, w razie potrzeby podlewając nieco wodą (wody nie może być zbyt dużo, mięso winno się dusić w tzw. krótkim sosie). Kiedy mięso zmięknie, wrzucić ziemniaki pokrojone w kostkę i dolać tyle wody, by całość miała konsystencję gęstej zupy. Gotować, aż ziemniaki będą miękkie.  Przyprawić solą i pieprzem, podawać z białym pieczywem.

Robert Makłowicz „Smak Węgier”. Wydawnictwo Znak, Kraków 2006. 

piątek, 16 sierpnia 2013

A. Bahdaj "Mały pingwin Pik-Pok", czyli o zgubnym wpływie pingwina na moralność polskiej dziatwy

Kiedy niedawno pomstowałam na nadmierny dydaktyzm polskich książek dla dzieci, na śmierć zapomniałam, że jestem świeżo po lekturze pozycji, której nie sposób postawić podobnego zarzutu.
Fakt, jej autor nie żyje od blisko trzech dekad, a jego życiorysem można by obdzielić kilku przeciętnych śmiertelników, nie bądźmy jednak drobiazgowi. To nie ma z pewnością nic do rzeczy.


Mały pingwin Pik-Pok, którego powołał do życia Adam Bahdaj, pozornie wydaje się być przeciętnym pingwinem z Wyspy Śniegowych Burz.

Wprawdzie miał toksyczne dzieciństwo (zarówno matka, jak i ojciec, a nawet dalsza rodzina zbywali go, gdy zadawał im jakiekolwiek pytania i w ogóle nie poświęcali mu wystarczająco dużo czasu i uwagi. Z pewnością nie bez znaczenia jest też fakt, że biedny Pik-Pok był zmuszony żyć w głębokim cieniu swego stryja Wak-Woka, który wszędzie był, wszystko robił i wszystko widział), jednak nie robi z tego dramatu, w szczególności zaś nie widzi potrzeby schwycenia pomocnej dłoni psychoanalityka.


Wprawdzie ucieka z domu, w czym pomaga mu nieodpowiedzialny dorosły (pilot wspaniałego srebrnego ptaka z wielkimi skrzydłami, na których mogłaby się zmieścić cała pingwinia rodzina), jednak nikt nie czyni mu z tego powodu wyrzutów (wątek zamartwiających się rodziców zostaje pominięty głuchym milczeniem), a i on sam nie sprawia wrażenia szczególnie smutnego z powodu utraty kontaktu z ojcem i matką.

Wprawdzie kłamie (połknąwszy puszkę z sardynkami najpierw zaprzecza, aby to w ogóle uczynił, zaś kiedy zostaje prześwietlony na wskroś, kręci i bierze na litość) oraz niszczy cudze mienie (zanurza się po czubek dzioba w cebrzyku z najdroższymi czekoladowymi lodami, nie bacząc na to, że wskutek takiego działania nie będą się już one nadawały do sprzedaży, ergo: właścicielce cebrzyka grozi bankructwo), jednak nie spotyka go za to żadna kara. Przeciwnie, doprowadzony na posterunek policji, w stylu godnym Franka Dolasa omamia przesłuchującego go komendanta („-Imię? – zapytał srogo [komendant]. – Pik. – Nazwisko? – Pok. – Data urodzenia? – Dwa lata po powrocie stryja Wak-Woka z ogrodu zoologicznego w Paryżu.”), do tego stopnia, że ten najpierw oddaje się razem z nim niecnym i bezproduktywnym rozrywkom w postaci słuchania śpiewu kanarka i wąchania fiołków, a następnie wypuszcza go na wolność, nie zastosowawszy jakiejkolwiek sankcji za wcześniejsze naganne zachowanie.




Wprawdzie wdaje się w miejscu publicznym (zoo) w bójkę z użyciem niebezpiecznego narzędzia (zębów buldoga Kajetana), narażając tym samym innych, w tym małoletnich na zgorszenie, jednak jego zachowanie nie tylko nie spotyka się z przewidzianą w kodeksie karnym represją (kara pozbawienia wolności do lat 3), lecz przeciwnie, zostaje uznane przez nieodpowiedzialne jak zwykle środki masowego przekazu za przejaw bohaterstwa i odwagi i rozpropagowane na pierwszych stronach gazet.


źródło zdjęcia

Doprawdy, niezrozumiałym jest, jak doszło do tego, że polskiemu autorowi przyszło do głowy, by napisać taką książkę! Jeszcze bardziej niezrozumiałym zaś to, dlaczego stała się ona tak popularna i chętnie czytana, ba! nawet zekranizowana? Za absolutny skandal należy zaś uznać fakt, że podobizna pingwina Pik-Poka do dziś widnieje na biletach komunikacji miejskiej oraz monetach!

Na szczęście, wydaje się że siła rażenia książki jest stosunkowo niewielka. Może nabiorą się na nią dzieci młodsze (jak Młodszy), ale już starsze (jak Starszy), nie dadzą sobie wcisnąć przysłowiowego kitu. Wprawdzie niektórzy mówią, że czym skorupka za młodu nasiąknie…, jednak nie przejmowałabym się nimi zbytnio. Może i nasiąknie, ale jak się dobrze ściśnie i poprawi „Elementarzem małego Polaka”, można wycisnąć.

Adam Bahdaj „Mały pingwin Pik-Pok”, ilustrowała Magdalena Kozieł-Nowak. Wydawnictwo Literatura, Łódź 2011. 

wtorek, 13 sierpnia 2013

K. Varga "Gulasz z turula", czyli co dymi w bográcsu

Na Węgry chciałam pojechać od dawna. No, może nie od zawsze, ale na pewno odkąd poznałam (osobiście) własnego męża oraz (telewizyjnie) Roberta Makłowicza (kolejność przypadkowa; mąż się nie obrazi, bo ma tak samo).
Potem poznałam (literacko) Krzysztofa Vargę. Coś silnie drgnęło, jednak nie od razu (mea culpa, mea maxima culpa!) skojarzyło z Węgrami.
Wreszcie udało mi się jednak połączyć jedno z drugim, a nawet i z trzecim. Oraz z czwartym.


„Gulasz z turula” to inny Varga niż ten, którego znam i wielbię. To nie Varga posługujący się barokowymi, rozbuchanymi frazami, „bulimik zdań długich, pokrętnych i zagmatwanych” (jak napisał o sobie w jednym z ostatnich felietonów w Dużym Formacie); to Varga skupiony i skoncentrowany, wyrażający się jasno i zwięźle, choć wciąż po vargowemu. Brzmi jak oksymoron, a jednak jest prawdą.

Gdyby Varga nie był Węgrem, nie napisałby takiej książki.
Gdyby Varga nie był Polakiem, ta książka byłaby zupełnie inna.
Gdybym nie przeczytała „Gulaszu…” przed wyjazdem, to byłaby zupełnie inna podróż.



Nie będę udawała, że poznałam Węgry i przez dziesięć dni, jakie tam spędziłam, nabrałam jakiejś niesamowitej wiedzy i doświadczenia. 

Owszem, w kategorii „jak przetrwać w ponad czterdziestostopniowym upale” zdobyłam szereg odznak, jednak w kategorii „co ty wiesz o tym kraju, bejbe” ciągle jestem w grupie tych, którzy za karę muszą szorować kible (nie zaszkodzi, notabene; im więcej nas będzie, tym lepiej dla Węgrów).


Ci wszyscy, którzy zaplanowali wyjazd na Węgry pełni radosnych myśli o „dwóch bratankach”, po przeczytaniu książki Vargi oklapną lub pognają do biurek, by sprawdzić, czy wykupili ubezpieczenie na wypadek rezygnacji z wyjazdu.
O ile bowiem oglądanie poświęconych Węgrom odcinków programu Roberta Makłowicza zaraża entuzjazmem, a roztaczane przez niego wizje rozkoszowania się darami węgierskiej kuchni wywołują ślinotok, o tyle czytanie Krzysztofa Vargi sprawia, że sama myśl o konieczności zjedzenia paprikás csirke lub pörkölta skutkuje natychmiastową niestrawnością. Zdaniem bowiem tego ostatniego, to właśnie węgierska kuchnia sprowadza na nieszczęsnych Madziarów ciążącą na ich kulturze i codziennym życiu depresję i melancholię. Jak pisze, jedzenie w tym kraju jest wręcz straceńcze i nigdzie nie je się większych niż tam porcji, nawet w Ameryce.

Książkę Vargi można potraktować jednak także jako znakomity przewodnik, mający inne tego typu wydawnictwa pod sobą.

Podczas bowiem gdy inni starają się przedstawić nam odwiedzane miejsca od ich jak najlepszej strony (nawet w sytuacjach, gdy takowej w rzeczywistości nie mają), Varga od początku nie szczędzi gorzkich słów prawdy.


W Keszthely stoją samotne pagody McDonaldów i nowo wybudowane stare gospody ze świeżym, równo przyciętym słomianym dachem, w który wbija się zgaszony neon Coca-Coli. Keszthely przypomina wystawę budownictwa na ulicy Bartyckiej w Warszawie, gdzie prezentują przykładowe domy do szybkiego montażu i ogrodowe altany. Wygląda tak, jakby zaraz mieli przyjść robotnicy i zdemontować szybko i sprawnie całe miasto.
Po przeczytaniu takich słów trudno jest spojrzeć na to miasto – jedno z największych nad Balatonem, słynne m.in. z przepięknego neobarokowego pałacu Festeticsów – okiem innym niż podejrzliwe.


Z drugiej jednak strony, Varga proponuje takie trasy wędrówek, których nie wskaże nam żaden przewodnik. Dotyczy to zwłaszcza Budapesztu, w którym dzięki niemu możemy (a być może mogliśmy, nie wiem, nie sprawdziłam) trafić do knajpy, w której obsłuży nas sobowtór Marlona Brando, odbyć podróż peszteńskim trolejbusem lub budzińskim niebieskim ikarusem, albo też odnaleźć miejsce, w którym podają najlepszą hurkę z musztardą, papryką, korniszonem i chlebem.

Myliłby się jednak ten, kto uznałby „Gulasz…” za książkę podróżniczą. Mądrzejsze ode mnie głowy stwierdziły, że najbardziej odpowiada ona formie eseju i trzeba przyznać im rację. Varga płynnie przesuwa się po miejscach, zdarzeniach, potrawach, nawiązując jednak przy tym szeroko i do literatury (ze wstydem wypisywałam kolejne nazwiska węgierskich pisarzy, o których nigdy w życiu nie słyszałam), i filmu oraz historii – tej odległej, ale i bardzo bliskiej. Dzięki temu, że przynajmniej połowicznie tkwi w węgierskiej rzeczywistości, potrafi rzucić na nią zupełnie inne światło.




Gdyby nie Varga, z pewnością nie zwróciłabym uwagi na miłego starszego pana, który wybrał się na wycieczkę statkiem, ubrany w t-shirt opatrzony nacjonalistycznymi napisami, żądającymi sprawiedliwości dla Węgier, której nie ma od czasu traktatu z Trianon.




Niewątpliwie, jeśli nie przeczytałabym wcześniej „Gulaszu…”, nie weszłabym do jednego ze sklepów na deptaku w Keszthely, w którym obok węgierskich strojów ludowych wisiały całkiem legalnie koszulki, także dziecięce, sławiące (do wyboru: po węgiersku, angielsku lub też przy użyciu pisma runicznego) wielkość węgierskich przodków – poczynając od Atylli, skończywszy zaś na tych, którzy w latach 1944-45 dzielnie walczyli u boku niemieckich żołnierzy. Obecność wiszących tuż obok t-shirtów z napisami „white power” lub krzyżem celtyckim, nie mogła już w takiej sytuacji bardziej zszokować.

To Węgry, których nie widać, gdy podróżuje się typowymi turystycznymi szlakami, gdzie niemal wszyscy napotkani autochtoni bez problemu posługują się językami obcymi (niemieckim i angielskim, z naciskiem na ten pierwszy, o francuskim należy zapomnieć, prędzej dogadamy się po polsku, na pewno zaś nie po węgiersku – pierwszy raz w życiu doświadczyłam istnienia tak potwornej i nieusuwalnej bariery językowej), choć ewidentnie przywołanie na twarz sympatycznego uśmiechu przychodzi im z wyraźnym trudem. Nie mam przy tym na myśli wyłącznie pań w średnim wieku pracujących w sklepach popularnej sieci Coop (wypisz, wymaluj, jak panie z naszych sklepów Społem), ale wszystkich, niemal bez wyjątku. Młodzi czy starzy, w sytuacjach sympatycznych lub denerwujących, bez znaczenia, na uśmiech nigdy nie odpowiadali tym samym.

Węgierska dusza jest praprzyczyną wszelkich nieszczęść, a ogólna narodowa dusz-ność objawia się w jedzeniu. Węgry to duszny kraj. Mały i nizinny, otoczony górami sąsiednich państw, które to góry kiedyś były węgierskie i Węgrzy nigdy nie pogodzą się z ich utratą. (…) To położenie w Basenie Karpackim powoduje, że na płaskich Węgrzech osiada specyficzny smog: mieszanka stęchłego powietrza, zapachów z kuchni oraz alkoholowych wyziewów. To smog nostalgii, który zalega nad miastami i wsiami, wije gniazda w budapeszteńskich domach i snuje się swobodnie nad Wielką Nizina. Węgry to pole walki turula ze smogiem nostalgii.

Dwie rzeczy są jednak pewne.
Varga, wbrew temu co mogłoby wydawać się na pierwszy rzut oka, naprawdę kocha Węgry.
Ja zaś jeszcze tam wrócę.


Krzysztof Varga „Gulasz z turula”. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2008.