sobota, 31 stycznia 2015

...

Ileż trzeba tupetu, by po pół roku od wyprowadzenia się z domu, w którym zostawiło się starego kota, zadzwonić do jego nowych właścicieli z pretensjami, że doprowadzili zwierzę do tak złego stanu.
Jak wielką bańką iluzji trzeba się otoczyć, by uwierzyć, że wykonując taki telefon wykonuje się powinność przyzwoitego człowieka. Który wprawdzie wcześniej bez żadnych skrupułów porzucił kota z jego wszystkimi chorobami i problemami, ale za to teraz, po donosie złożonym przez uczynnego sąsiada zza płotu, potrafi poinformować tonem nieznoszącym sprzeciwu, że za chwilę przyjedzie i „zostawi kotkowi coś do jedzenia” oraz przyniesie mu „nowy kocyk”.

Na brak kota dostałam dziś paragon.
Na puste miejsce pod kaloryferem i w moim sercu nie mam niczego.
Na złych ludzi brak mi słów.


środa, 21 stycznia 2015

D.Walliams "Babcia Rabuś" i I.Desjardins "Wigilia Małgorzaty", czyli erudyci i troglodyci do boju!

„Twoja kochana babcia mówiła, że byłeś światłem jej życia. Zawsze z niecierpliwością czekała na piątkowe wieczory i twój przyjazd. To była dla niej najlepsza część tygodnia.”

„Wcale nie jest tak, że wszyscy ją opuścili i trzeba się nad nią litować. Ma dwoje dzieci i wnuki. Ale rodzinne święta ją męczą. Mimo to co roku mówi sobie, że musi się zdobyć na mały wysiłek, by dzieci nie czuły się winne, że świętują Boże Narodzenie bez niej. Zdają się nie dowierzać, gdy zapewnia, że nie ma nic przeciwko samotnej Wigilii.”

Dwie babcie, dwie postawy.




Pierwsza z nich to Babcia Rabuś z powieści Davida Walliamsa.
Nie wiadomo jak ma na imię, ani ile ma lat. Wiadomo natomiast, że ma owłosiony podbródek, stale puszcza wiatry i śmierdzi kapustą. I jest nuuuudna.






O drugiej wiadomo znacznie więcej. W odróżnieniu od pierwszej ma imię (Małgorzata), jest zamożna i zadbana. Żadnych włosów na podbródku, żadnej kapusty. Starannie skomponowane posiłki dostarcza raz na tydzień firma kateringowa, do domu przychodzi też fryzjerka, żeby ułożyć włosy oraz pani, która sprząta. Czy jest nudna? Tego akurat nie wiadomo. Nudne i przewidywalne jest natomiast jej życie. Mowa o babci z „Wigilii Małgorzaty” Indii Desjardins.


Obie książki różni prawie wszystko.
Pierwsza jest bezpretensjonalną powieścią dla młodego czytelnika. Mało wysublimowany język i dowcip („Powoli uniosła się z krzesła i ruszyła do kuchni. Przy każdym kroku spomiędzy jej obwisłych pośladków wydobywało się nieco powietrza. Brzmiało to jak kwakanie.”), wartka akcja, kryminalna intryga, ilustracje, o których można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są śliczne i staranne (co nie znaczy, że są brzydkie i byle jakie). 

Druga to starannie dopracowane czytelnicze cacko. Wystylizowane ilustracje, minimalna ilość tekstu, w którym każde słowo zostało dobrane z powściągliwym namysłem („Wyostrzony zmysł dedukcji podpowiada jej, że przeciążony akumulator samochodu wydał ostatnie tchnienie”). 

Jedna dla rechoczących troglodytów, druga dla uśmiechających się kącikami ust erudytów. Tak pewnie określiłby to ktoś, kto lubi uproszczenia i łatwe odpowiedzi.

Tymczasem znacznie więcej te książki łączy niż różni.
Obie, choć każda na swój sposób, traktują bowiem o starości, śmierci i samotności.


 „Typowy dzień w zwariowanym życiu Babci wyglądał następująco:
Poniedziałek: Ugotować zupę kapuścianą. Zagrać w scrabble przeciwko samej sobie. Przeczytać książkę.
Wtorek: Upiec ciasto z kapustą. Przeczytać kolejną książkę. Puszczać wiatry.
Środa: Przyrządzić danie zwane „Czekoladową niespodzianką”. Niespodzianka polega na tym, że nie ma w nim czekolady. W rzeczywistości zawiera 100% kapusty.”
Czwartek: Ssać miętówkę firmy Murray od rana do wieczora (…)
           Piątek: Nadal ssać tę samą miętówkę Murraya. Mój wspaniały wnuczek przyjeżdża z wizytą.
Sobota: Mój wspaniały wnuczek wraca do domu. Zasiąść na tronie. Elegancko się wypróżnić!
Niedziela: Zjeść pieczoną kapustę z duszoną kapustą oraz dodatkiem gotowanej kapusty. Puszczać wiatry od rana do wieczora.”
 



Jakiś czas potem zmarł mąż Małgorzaty – miłość ostatnich sześćdziesięciu lat jej życia. (…) Później zmarła jej najlepsza przyjaciółka – Otylia Budrot. (…) Następny był jej brat – Arnold. A po nim sąsiadka – Lucyna Corbey. I inne osoby, które znała: Gizela Burque, Ksawery Lavoie, Cecylia Villeneuve, Jakub Leveck, Imelda Deschène…



Praca, dom, dzieci. Ruch, gwar, natłok zajęć. Plany, rozmowy, wieczorne przytulanki. Brak czasu, by przystanąć, poczytać gazetę, a co dopiero odwiedzić starszych rodziców czy – jeśli się ich jeszcze ma – dziadków.
I tylko czasem, między innymi podczas lektury takich książek jak te, nasuwa się refleksja, że może jednak, choć dziś wydaje się to niewiarygodne, mi też się to w przyszłości przytrafi? Samotność, monotonia, strach, nuda. Rutynowe, przelotne wizyty, zdawkowa wymiana zdań. Pięć minut kontaktu z drugim człowiekiem, a potem długie puste dni, które trzeba spróbować czymś wypełnić.

Gdyby Małgorzata upadła, pewnie nie dałaby rady się podnieść. Zastanawia się, ile dni leżałaby na podłodze, zanim by ją znaleziono. I kto by ją znalazł? Fryzjerka, dostawca z firmy kateringowej i młody sąsiad nie mają klucza – gdyby im nie otworzyła, odeszliby spod drzwi. Tylko dzieci mogłyby ją znaleźć, ale nie codziennie z nimi rozmawia – potrzebowałyby parę dni albo nawet tygodnia, by zacząć się niepokoić.

„- Jak się czujesz, Mamo? – zapytał tata Bena.
- Nie za świetnie – odpowiedziała. – Spadłam.
- Spadłaś? – spytał Ben.
- Tak. Niewiele z tego pamiętam. Sięgałam w spiżarni po słoik zupy kapuścianej i zanim się obejrzałam, leżałam już na linoleum, wpatrując się w sufit. Kuzynka Edna dzwoniła do mnie wielokrotnie z domu pogodnej starości i gdy nie odbierałam, zaniepokojona wezwała karetkę.
- Kiedy się przewróciłaś, Babciu?
- Niech pomyślę, leżałam na kuchennej podłodze przez dwa dni, więc to musiało być w środę rano. Nie potrafiłam wstać, żeby sięgnąć po telefon.

Babcia Rabuś i Małgorzata, choć ustawione w podobnych sytuacjach, wybrały dwie różne drogi.
Małgorzata postawiła na bezpieczeństwo i spokój, babcia Bena postanowiła zawalczyć.

Jest jednak jeszcze i trzecia droga, o której warto pomyśleć właśnie dzisiaj.
Zamiast czekać aż to oni wykonają pierwszy ruch, można spróbować zawalczyć o nich samemu, poświęcając im więcej czasu niż potrzeba na coroczne wręczenie kwiatka i czekoladek.
Nie jestem bez winy, nie rzucam kamieniem. Ten post jest przede wszystkim dla mnie.

David Walliams „Babcia Rabuś”, ilustracje Tony Ross; przełożyła Karolina Zaremba. Dom Wydawniczy MAŁA KURKA, Piastów 2013.
India Desjardins „Wigilia Małgorzaty”, ilustrował Pascal Blanchet; przełożyła Jadwiga Jędryas. Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2015.

piątek, 16 stycznia 2015

G. Grzegorzewska "Betonowy pałac", czyli witajcie w już nie mojej bajce

Uwaga! Niniejszy post zawiera słowa powszechnie uważane za wulgarne, o czym uprzedzam, nie zamierzając jednak przepraszać.

„(…) budowanie ciekawych postaci to jedna z najmocniejszych stron pani pisarstwa” – zagaiła Julia Łapińska w wywiadzie z Gają Grzegorzewską opublikowanym w drugim tegorocznym numerze „Polityki”.
Indagowana zaś odpowiedziała:
„- U mnie nie ma normalsów. Wszyscy są w jakiś sposób dziwni. Lubię pełnokrwiste postaci, i te z pierwszego planu, i te z trzeciego. W końcu to jest literatura rozrywkowa. Powinno być soczyście, ciekawie, inaczej niż w świecie, który zna czytelnik.

Dzięki temu akapitowi udało mi się zlokalizować źródło mojego problemu z książką Grzegorzewskiej. Bo faktycznie, być może przeciętny czytelnik (w końcu któż czyta książki? Tylko jacyś niewydarzeni inteligenci!) zna wyłącznie świat mlekiem i miodem płynący, w którym policję wzywa się wyłącznie do stłuczki na drodze. Jeśli ktoś jednak obracał się w innych realiach, będzie szukał rozrywki raczej gdzie indziej niż w „Betonowym pałacu”.


Grzegorzewska osadziła akcję swojej powieści w zakazanej dzielnicy Krakowa, do której policja nie zapuszcza się bez absolutnej potrzeby. Zresztą po cóż miałaby to robić, skoro porządku pilnują kolejni Opiekunowie, co jeden bardziej uroczy. Większość bohaterów książki wychowała się w tej dzielnicy, w niej pozostała w wieku dorosłym i w niej umarła (całkiem licznie; autorka szczodrze pozwoliła nam obserwować kolejne agonie). Zarówno Osiedle, jak i tytułowy Betonowy Pałac (jeden z bloków, obrany przez ostatniego Opiekuna, obdarzonego fantazyjnymi danymi osobowymi Gabriela Lezuja, na jego siedzibę) są miejscem, w którym rozgrywają się sceny niemal dantejskie, choć Grzegorzewska wolałaby pewnie, by nazwać je tarantinowskimi.
Krew, seks, trupy, flaki, bluzgi. Łał.

Prawie pół roku temu wyprowadziłam się z dzielnicy, w której żyłam ponad trzydzieści lat. Żadne blokowisko, zwyczajne poniemieckie kamienice zamienione po wojnie na lokale komunalne. Ja znałam ich, oni znali mnie. Od pieluch. Dzięki temu przetrwałam; moja rodzina przy mnie też.
Po pewnym czasie przestajesz zwracać uwagę na krew na klatce schodowej i chodniku przed oknem (mieszkałam na parterze). Krew zmyje sprzątaczka (w końcu gmina za coś bierze pieniądze, nie?) lub spłucze ją deszcz, po co się denerwować?
Seks? Bardzo proszę dokonać wyboru: z młodą czy starą? Facetem czy laską? Od przodu czy od tyłu? Niestety, nie oferujemy opcji „po cichu, bez udziału sąsiadów” oraz „wyłącznie w mieszkaniu”.
Bluzgi? Ale jakie bluzgi? Mój sąsiad, gdy dzwonił o pierwszej w nocy do moich drzwi, zagajał zawsze niezwykle elegancko: „Sory, sąsiadka, że kurwa tak późno, ale wiesz, kurwa, najebany jestem. W każdym razie, na chuja pana, obiecuję, że to się więcej nie powtórzy, bo to chujnia jest, tak do ludzi po nocy napierdalać. A jak kto powie, że jest inaczej, to kurwa przypierdolę. Masz może ognia?
Przypierdalał, owszem. Czasem nawet na śmierć (miały być trupy, są trupy), ale tylko nieumyślnie (wychodzi się po pięciu latach, z nowymi umiejętnościami i kontaktami).

Od pół roku zaczęłam inaczej sypiać, a moje dzieci nie budzą się przestraszone w nocy.
Urodziłam się tam, ale postanowiłam umrzeć gdzie indziej. Pełnokrwistych postaci mam dość do końca życia.
Przebrnęłam przez „Betonowy pałac”, kierowana niezdrową ciekawością. Akcja wprawdzie rozkręcała się niemrawo, a zmniejszenie objętości wyszłoby książce tylko na dobre (pięćset stron to sporo), jednak ostatecznie dałam się wciągnąć.
Teraz jednak wiem na pewno: nie chcę mieć ani z tym światem, ani z tego rodzaju książkami nic wspólnego. Dlatego nie sięgnę ani po wcześniejsze, ani po następne pozycje autorstwa Grzegorzewskiej (zapowiada, że napisze kolejne dwie części tej historii). Ale tym z innych niż ja dzielnic życzę dobrej zabawy.

Gaja Grzegorzewska „Betonowy pałac”. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014.

Przywołany na wstępie fragment rozmowy z Gają Grzegorzewską pochodzi z numeru 2/2015 „Polityki”; rozmawiała Julia Łapińska.

niedziela, 11 stycznia 2015

Sempé, Goscinny "Mikołajek", czyli dlaczego nie śmieszy

UCZEŃ MA PRAWO DO:

1) właściwie zorganizowanego procesu kształcenia, zgodnie z zasadami higieny pracy umysłowej

„Dziś pani nie przyszła do szkoły. Staliśmy w szeregu na podwórzu i mieliśmy już wchodzić do klasy, kiedy nasz wychowawca powiedział:
- Wasza pani zachorowała.
A potem pan Dubon, wychowawca zaprowadził nas do klasy. My go nazywamy „Rosołem”. (…) Rosół ma duże wąsy, często wlepia kary, nie ma z nim żartów. Byliśmy więc niezadowoleni, że będzie nas pilnował, ale na szczęście powiedział nam w klasie:
- Nie mogę zostać z wami, bo muszę być u pana dyrektora. Spójrzcie mi w oczy i obiecajcie, że będziecie grzeczni.
Wszystkie nasze oczy spojrzały w jego oczy i przyrzekliśmy.
Zresztą my zawsze jesteśmy zupełnie grzeczni.
Rosół miał jednak jakieś wątpliwości i zapytał, kto jest najlepszy w klasie.
- Ja, proszę pana! – powiedział Ananiasz z dumą.(…)
- Dobrze – powiedział Rosół. – Usiądziesz na krześle pani i będziesz pilnował kolegów. Ja od czasu do czasu wpadnę zobaczyć, jak się zachowujecie. Powtórzcie zadane lekcje.”

Nie od dzisiaj wiadomo, że w szkole najfajniej jest wtedy, gdy nie trzeba się uczyć, a radości płynącej z informacji, że pani od polskiego zachorowała i nie ma dwóch ostatnich lekcji, nie da się porównać z byle czym.
Ale czy naprawdę do szkoły powinno chodzić się tylko z nadzieją, że odwołają lekcje?

2) życzliwego, podmiotowego traktowania w procesie dydaktyczno-wychowawczym

„- Mikołaj! Powtórz, co mówiłam! – krzyknęła pani.
Przestraszyłem się. Wysunąłem zaraz głowę spod ławki i chciało mi się płakać, bo nie wiedziałem, co pani powiedziała, a ona nie lubi, kiedy się nie uważa. Pani patrzyła na mnie, a oczy miała tak okrągłe, jak Rosół.
- Ależ… co ty masz na twarzy? – spytała.
- To jest nos. Tata mi go kupił – wyjaśniłem, płacząc.
Panią to zgniewało i zaczęła krzyczeć, i powiedziała, że nie lubi błaznów i że jeśli będę dalej taki, to mnie wyrzucą ze szkoły i zostanę nieukiem i przyniosę wstyd moim rodzicom.”

Krzyk, groźby, odwoływanie się do rodziców. Wydawałoby się, że to przeszłość.
Jedna z nauczycielek mojego syna prowadzi lekcję w taki sposób, że co chwilę „znienacka” się odwraca, próbując nakryć któregoś z uczniów na tym, że nie uważa. Uczniowie, w istocie, nie uważają, gdyż – oczekując w napięciu na kolejny zwrot - nie mogą powstrzymać chichotów.
Inna z kolei przez znaczną część lekcji krzyczy. Wystarczyły dwa tygodnie, by dziewięciolatki znienawidziły przedmiot, którego uczy.

3) opieki wychowawczej i warunków pobytu w szkole zapewniających bezpieczeństwo, ochronę przed wszelkimi formami przemocy fizycznej bądź psychicznej oraz ochronę i poszanowanie jego godności

„- Jesteś bałwan – powiedział Rufus.
- To się spodobało nowemu, wyciągnął palec w stronę Ananiasza i powiedział:
- O, bałwan, bałwan, bałwan!
Był bardzo zadowolony. Ananiasz odszedł, płacząc – on ciągle płacze, ten Ananiasz.(…)
- Jakie sporty macie u siebie? – zapytał Euzebiusz.
Dżodżo oczywiście nic nie rozumiał i dalej powtarzał swoje:
- Bałwan, bałwan, bałwan.
Ale Gotfryd odpowiedział: - Też mi pytanie! U nich gra się w tenisa!
- Te, błazen! – zawołał Euzebiusz. – Czy ja ciebie pytałem?
- Te, błazen! Błazen, błazen! – zawołał nowy, który chyba świetnie się wśród nas czuł.
Ale Gotfrydowi nie spodobała się ta odpowiedź Euzebiusza.
- Kto jest błazen? – zapytał i źle zrobił, bo Euzebiusz jest bardzo silny i lubi dawać fangi w nos, no i Gotfrydowi się dostało. Kiedy Dżodżo zobaczył, jak Euzebiusz bije, przestał powtarzać: „Te, błazen!”, spojrzał na Euzebiusza i powiedział:
- Boks! Doskonale! (…)
- O co mu chodzi? – zapytał Euzebiusz.
- Chce się z tobą boksować, idioto! – odpowiedział Gotfryd, rozcierając sobie nos.”

Bałwan, błazen, idiota, to brzmi doprawdy niewinnie w zestawieniu ze słownictwem, jakim operują współczesne dziesięciolatki. Czy to jednak wystarczające, by uważać obrzucanie się takimi epitetami za śmieszne czy zabawne?

Kiedy byłam dzieckiem, nijak nie mogłam zrozumieć dlaczego książeczki o przygodach Mikołajka fajną lekturą są.
Jako pilna uczennica jeszcze w podstawówce przeczytałam od deski do deski kilka części. Teraz czytam je ponownie, razem z zachwyconymi tym faktem dziećmi. Niestety, nadal nic się nie zmieniło: kolejne historyjki ich śmieszą do rozpuku, natomiast mnie niekoniecznie.




Owszem, rysunki Sempé są znakomite, a poczynione przez Goscinnego obserwacje psychologiczne dotyczące zachowania rodziców i nauczycieli trafne (niekiedy niezwykle trafne). Coś się we mnie jednak buntuje, gdy widzę, że koncept opiera się przede wszystkim na tym, że jeden kolega dał drugiemu fangę w nos i wszyscy się przy tym znakomicie bawili. Zwłaszcza gdy widzę, że moi synowie, zachwyceni metodami stosowanymi przez kolegów Mikołajka, przenoszą je na domowy grunt.

Mam też wrażenie, że gdyby wyrzucić z poszczególnych części połowę opowiadań dotyczących szkoły, całość tylko by na tym zyskała – zdecydowanie najlepsze są bowiem te historie, które rozgrywają się w domu Mikołajka lub w czasie wolnym od nauki. Owszem, także i wówczas można oberwać, ale zdecydowanie rzadziej niż w szkole.

Trzy najczęściej doznawane w szkole uczucia to: „mam przyjaciół”, „nudzę się” i „boję się niektórych lekcji”. Pierwsze pozytywne uczucie związane z procesem uczenia się (przekonanie, że uczeń w szkole się rozwija), pojawia się dopiero na czwartym miejscu, wymienia je 32% uczniów.

Nie, powyższy fragment nie pochodzi z naukowej, historycznej pracy pod tytułem: „szkoła francuska w latach pięćdziesiątych XX wieku w oczach uczniów”. Jest to cytat z polskiego raportu rocznego społecznego programu „Szkoła bez przemocy”, opublikowanego w roku 2011. Napisała o nim pani Marzena Żylińska w poście, który opublikowała na swoim blogu we wrześniu 2012 roku:

„Warto zadać sobie pytanie, co prowadzi do tego, że u aktywnych, pełnych zapału i chęci do nauki pierwszoklasistów już po niedługim okresie pobytu w szkole pojawia się zniechęcenie. Co sprawia, że początkowo pozytywne nastawienie do nauki tak szybko znika? Dlaczego radosne i ciekawe świata dzieci, po kilku latach spędzonych w szkole zamieniają się w zniechęconych uczniów, których nic nie interesuje i którym już nic się nie chce? Czy istnieje związek między tym negatywnym procesem a sposobem, w jaki zorganizowana została szkolna nauka? Czy ignorowanie naturalnych form uczenia się przez dzieci, ma związek z malejącą motywacją? Nie sposób nie zauważyć korelacji pomiędzy liczbą lat spędzonych w szkole a poziomem motywacji.

We wrześniu 2012 roku Starszy rozpoczynał naukę w drugiej klasie. Miał szczęście, trafił na znakomitą panią, dla której ważniejsze niż zrealizowanie programu było zrobienie wszystkiego, by dzieci dobrze czuły się w szkole.

W styczniu 2015 roku na blogu Marzeny Żylińskiej pojawił się wpis poświęcony kulturze strachu:

„Rozmawiałam dziś ze znajomym, którego syn chodzi do SP nr 23 w Toruniu. Choć jest dopiero w trzeciej klasie, już stracił chęć i motywację do nauki, a szkoła jest problemem nie tylko dla niego, ale również dla całej jego rodziny. Chłopiec, przyjmijmy na potrzeby tego tekstu, że ma na imię Jędrek, całe popołudnia spędza na odrabianiu lekcji. Pomaga mu w tym mama, babcia i tata. Prace domowe zabierają często ponad trzy, a czasem nawet cztery godziny. Chłopiec nie ma czasu ani na zabawę, ani na jakiekolwiek pozaszkolne zajęcia.(…)
Przypadek Jędrka nie jest odosobniony. Niektóre szkoły oczekują, że rodzice będą w domu uczyć swoje dzieci. Niektórzy nauczyciele uważają, że dzieci nie obowiązuje ośmiogodzinny dzień pracy, że nie muszą odpocząć w weekendy. Higiena pracy dotyczy jedynie dorosłych. Celem szkoły jest jak najlepszy wynik zdobyty na testach, więc trzeba od uczniów jak najwięcej wymagać."

W styczniu 2015 roku Starszy jest w czwartej klasie. Codziennie wraca ze szkoły z długą listą zadań do odrobienia. Każdego dnia ma lekcje z czterech do pięciu przedmiotów, z każdego coś zadane, zazwyczaj trzy, cztery polecenia do wykonania. Często nie ma przy tym pojęcia, co właściwie powinien zrobić, bo niespecjalnie zrozumiał to, co działo się na lekcji. Z rozmów z rodzicami jego kolegów i koleżanek wynika, że wszyscy mają ten sam problem.
Zasady mnożenia i dzielenia pisemnego tłumaczyłam mu przez kilka długich, obficie oblanych jego łzami, godzin.
Niemieckiego muszę uczyć go w zasadzie samodzielnie i od zera.
Dobrze chociaż, że dogaduje się ze szkolnymi kolegami i koleżankami, choć ostatnio niepokojąco często opowiada o tym kto, z kim i dlaczego się bił.

Może właśnie dlatego przygody Mikołajka jakoś mnie nie śmieszą? 

Sempé i Goscinny „Mikołajek”, przełożyły Tola Markuszewicz i Elżbieta Staniszkis. Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2010.
Sempé i Goscinny „Rekreacje Mikołajka”, przełożyły Tola Markuszewicz i Elżbieta Staniszkis. Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2010.
Sempé i Goscinny „Mikołajek i inne chłopaki”, przełożyła Barbara Grzegorzewska. Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1991.

Wszystkie umieszczone na wstępie śródtytuły są fragmentami statutu jednej z polskich szkół podstawowych.

środa, 7 stycznia 2015

F.S.Fitzgerald "Piękni i przeklęci", czyli ziewając zawzięcie

Gloria P. (26 l.) ostatnio całymi dniami wyleguje się w łóżku, a gdy z niego wstaje, snuje się bez celu, w roztargnieniu ssąc palec. Czy to oznacza, że kryzys w jej związku z Anthonym P. (30 l.) pogłębia się?

Gdyby Gloria i Anthony Patchowie żyli dzisiaj, z pewnością byliby bohaterami pierwszych stron „Plotka” czy „Super Expressu”. Młodzi, piękni, pozornie bogaci i absolutnie puści.


Anthony P. (28 l.) i jego żona Gloria P. (24 l.) znów szaleją!
- Omal mnie nie rozjechali! – mówi mleczarz John K. (35 l.). Stałem spokojnie na poboczu, gdy nagle zobaczyłem, że prosto na mnie jedzie samochód. Widziałem, że za kierownicą siedziała kobieta. Kompletnie nie panowała nad autem, mimo to pędziła, upiornie przy tym chichocząc. Wydaje mi się, że była pijana.
Jak ustaliła nasza redakcja, samochód, który o mało nie rozjechał mleczarza należy do małżonków P. Kupili go niedawno, ale nie jest to pierwszy tego rodzaju incydent z jego udziałem. Czy musi dojść do tragedii, aby wreszcie policja zareagowała?

Jeśli ktoś lubi czytać „Plotka” i „Super Express”, może spróbować sięgnąć po „Pięknych i przeklętych”. To mniej więcej o tym samym, tyle że bez inicjałów i bardziej rozwlekle.
Jeśli ktoś lubi Scotta Fitzgeralda, powinien trzymać się od tej książki z dala. Po to, aby nie popsuć sobie dobrego o nim mniemania.

Gdyby nie to, że byłam w pociągu, z perspektywą sześciogodzinnej podróży, z przeczytanymi wszystkimi innymi książkami i gazetami, nie przebrnęłabym przez pierwszych dwieście stron. Nuda, nuda, nuda. A w zasięgu wzroku nie było nawet instrukcji obsługi hamulca ręcznego.

Ona młoda i piękna. On młody i przystojny, potencjalnie bogaty, dobrze wykształcony. Cóż robią? Hm. Przez czterysta stron jakby nic.

źródło

Snują się, imprezują, piją, marzą o przyszłej fortunie (ze spadku po dziadku). Praca? Boże broń, a fuj!
Owszem, można spróbować zarobić pieniądze, jednak wyłącznie w odpowiednio mało męczący sposób. Można by więc ewentualnie coś napisać. Ewentualnie zagrać w filmie. Można by... Ale czy to konieczne?
Nie mam wątpliwości. Gdyby Gloria i Anthony żyli dzisiaj, ona wzięłaby udział w jakimś reality show, on próbowałby zarabiać na blogu. Miałabym z nimi jeszcze mniej wspólnego niż teraz, gdy są tylko postaciami z książki, której akcja rozgrywa się sto lat temu.

W posłowiu do przeczytanego przeze mnie wydania „Pięknych i przeklętych”, tłumacz Jan Rybicki napisał:
Fitzgerald z roku 1922 [to rok pierwszego wydania powieści] jest przecież młodszym, znacznie mniej doświadczonym pisarzem niż Fitzgerald z roku 1925 [w tym roku ukazał się „Wielki Gatsby] i następnych. Późniejsze powieści (…) są dojrzalsze, bo Fitzgerald dojrzał jako pisarz przez czas pisania "Pięknych i przeklętych". I może tak właśnie należy czytać tę książkę – jako ważny etap w rozwoju jednego z największych pisarzy pierwszej połowy dwudziestego wieku. Powinno wystarczyć.

Chyba to jednak za mało. W każdym razie dla mnie.
Przebijająca gdzieniegdzie autoironia też nie wystarczy.
Nie jestem też aż taką fanką FSF, aby zachwycać się jego umiejętnością przewidzenia przyszłości i zbieżnością jego własnych losów z tymi, jakie były udziałem stworzonych przez niego wcześniej postaci.
Co innego, gdyby uczynił Glorię i Anthony’ego bohaterami jednego z opowiadań. Zamiast zamęczać czytelnika na blisko czterystu stronach, z powodzeniem mógł napisać to samo na pięćdziesięciu.

Jemu już jednak wszystko jedno. 
Ja natomiast, odcierpiawszy swoje w czasie lektury, powiadam wam, co następuje (uwaga, spoiler!):
      Bez pracy nie ma kołaczy.
      Pieniądze szczęścia nie dają.
A książkę czytajcie, jeśli chcecie. Na własne ryzyko. 

Francis Scott Fitzgerald „Piękni i przeklęci”, przełożył Jan Rybicki. Wydawnictwo Literackie, Kraków 1996.

sobota, 3 stycznia 2015

J. Edigey "Alfabetyczny morderca", czyli alfabetycznie i ideologicznie

Nie ulega wątpliwości, że odpowiednią parą dla mordercy jest policjant, ewentualnie detektyw, natomiast dla twórcy powieści kryminalnych - czytelnik.
Niektórzy pisarze stawiają sobie przy tym poprzeczkę nieco wyżej, celując w czytelnika bardziej wymagającego. Takiego, który od kryminałów oczekuje nie tylko rozrywki, ale również nauki i odnowy moralnej. Twórcy polskich powieści milicyjnych powyższy cel zdawali się uznawać za nadrzędny.


„(…) nikt pana nie upoważnił do wymierzania sprawiedliwości. (…) Sprawiedliwość wymierza państwo i tylko państwo. Nie ludzie, nawet nie sędziowie, bo oni ogłaszają wyroki w imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. (…) Państwo wymierza sprawiedliwość, ale państwo nie mści się. (…) Wymierzając karę, zostawia człowiekowi szansę poprawienia się i powrotu na uczciwą drogę. W wyjątkowych sprawach zapada najwyższa kara, wyrok śmierci. Szansą poprawy jest również przedawnienie. Jeżeli człowiek popełnił nawet zbrodnię, a później nie ujęty przez prawo prowadzi uczciwe życie przez dwadzieścia lat, przebacza mu się stare grzechy. Bo sprawiedliwość to także umiejętność przebaczenia. Tym się różni od zemsty.”

Tak w finale „Alfabetycznego mordercy” Jerzego Edigeya perorował major Zajączkowski, a ja, czytając jego słowa, zalewałam się łzami wzruszenia. Nie mogę się więc zgodzić ze Stanisławem Barańczakiem, który w zamieszczonym w „Książkach najgorszych” tekście „Ciaćki”, poświęconym innej powieści Edigeya „Walizce z milionami”, pisał:
Każdy z płodniejszych autorów polskich powieści milicyjnych zdążył już sobie wypracować pewną firmową specjalność. (…) Specjalnością Jerzego Edigeya jest (…) bezbarwność. Nikt tak jak on nie potrafi krwistemu mięsu kryminalnej intrygi nadać smaku przeżutego papier-maché. Zaczyna się to już od poziomu języka. Narrator Edigeya nie mówi. On skrzypi. Przemawia oschłym i zarazem pretensjonalnym językiem biurokratycznego sprawozdania, pozbawionym jakiejkolwiek ekspresji czy barwności (…).
Co tam zresztą narrator. Najbardziej specyficzną cechą powieści Edigeya jest to, że identycznym jak narrator, skrzypiącym i nudnym aż do mdłości językiem mówią w nich wszyscy bohaterowie, milicjanci i przestępcy, mężczyźni i kobiety, dzieci i starcy, lumpenproletariusze i intelektualiści, mieszkańcy centrum Warszawy i mieszkańcy wsi kaszubskiej.

I nie zgadzam się z tak surową oceną nie tylko dlatego, że dostrzegam całą gamę uczuć w dalszej części tyrady majora Zajączkowskiego:
Podkpiwa pan sobie z milicji, że przestępcy siedzieli pod naszym nosem, a myśmy o tym nie wiedzieli. To także prawda. Ale dlaczego nic nie wiedzieliśmy? Bo tacy jak pan milczeli i tolerowali tych bandytów, złodziei i lichwiarzy. Milicja nie jest wszechwiedząca. Aby działać, musi wiedzieć, że popełniono przestępstwo. Od kogo ma się dowiedzieć, na przykład, o gwałcie, skoro całe środowisko solidarnie milczy? (…) Na osiem tysięcy mieszkańców miasta i co najmniej dwa tysiące codziennie tutaj dojeżdżających jest nas, milicjantów, mniej niż trzydziestu. Skąd mamy wiedzieć o wszystkim i skutecznie walczyć z przestępczością, skoro społeczeństwo nie chce nam pomóc?

Doceniam bowiem również subtelność opisów pojawiających się w powieści postaci kobiecych, mając na uwadze i to, że autor dedykował „Alfabetycznego mordercę” właśnie kobietom, zaznaczając na wstępie, że „(…) w szeregach Milicji Obywatelskiej pracuje setki kobiet wypełniających codziennie swe ciężkie i nieraz niebezpieczne obowiązki. Jeśli któraś z nich czytając tę powieść choć raz uśmiechnie się, będzie to największą nagrodą dla autora.
Choć nigdy nie pracowałam w MO, ani nie pełnię służby w Policji, to jednak mam nadzieję, że autor dostrzegł gdzieś z zaświatów moją twarz, roześmianą w czasie lektury od ucha do ucha.

Nie mogłam wszak przejść obojętnie obok takiego opisu głównej postaci żeńskiej, porucznik Barbary Śliwińskiej:
Sylwetka szczupłej, zgrabnej dziewczyny doskonale się prezentowała w opinającym ją uniformie, spódniczka zaś (trzy palce nad kolano) pokazywała zgrabną nogę. Ciemne rajstopy uwidaczniały kształtną łydkę. Kapitan Poleszczuk, który w całej komendzie uchodził za największego konesera w tych sprawach, z całym przekonaniem uznał, że nowy zabytek Zabiegowa przedstawia się bardzo, bardzo interesująco.
Włosy ciemne, krótko podcięte, twarz owalna, oczy piwne, zgrabny, trochę załamany nosek, może nieco zbyt wydatne usta i ostro zarysowany podbródek, wszystko to tworzyło przyjemną całość. Trudno byłoby tę dziewczynę nazwać pięknością, ale w jej sylwetce i twarzy było coś, co bardzo pociąga mężczyzn.

Doceniłam też, że autor wie, co każda kobieta lubi najbardziej:
Kiedy nazajutrz major wszedł do gmachu komendy, obie dziewczyny: panna Zosia i porucznik Śliwińska, pogrążone były w rozmowie. Komendant nie podsłuchiwał, ale wchodząc schodami na górę usłyszał, że dziewczyny mówią sobie po imieniu i naturalnie rozprawiają o jakichś szmatkach.

Oraz, iż dostrzega kobiecą ofiarność i skłonność do poświęceń. W służbie Ojczyźnie, rzecz jasna:
Naturalnie, w takiej knajpie, jak „Śląska” nie używano mniejszych kieliszków niż setki. Kapitan z niedowierzaniem obserwował, jak Barbara bez mrugnięcia okiem wychyliła cały kieliszek aż do ostatniej kropelki. Kelnerka, która początkowo tylko umoczyła usta, poszła za przykładem „solenizantki” i z uznaniem spojrzała na tę dziwną porucznik w spódnicy. Nic bowiem w Polsce tak nie imponuje ludziom, jak umiejętność picia.

A także, że ceni ich subtelność i umiejętność odnalezienia własnego miejsca. Ładnie ocienionego przez mężczyznę:
Niewątpliwie Śliwińska chciała zwierzchnikowi zwrócić uwagę na ten właśnie dokument. Zrobiła to taktownie i bez narażenia na szwank miłości własnej Zajączkowskiego. Gdyby zamiast niej był ktoś inny, na pewno by się chełpił, a może i rozplotkował nie tylko w gmachu komendy, ale i w województwie, jaki ten major jest mało bystry.
Zajączkowski ciepło pomyślał o dziewczynie. Jest mądra, taktowna, no i co tu dużo mówić, wcale przystojna. Wydaje się także bezinteresowna. O wiele bardziej bezinteresowna niż te kobiety, z którymi stary kawaler miał dotychczas do czynienia. Jak ona ładnie naprowadziła go na właściwą drogę w tym śledztwie. Inna starałaby się sama zagarnąć wszystkie zasługi z ujęcia „alfabetycznego mordercy”.”

I cóż więc z tego, że po kilku miesiącach od lektury kompletnie nie mogę sobie przypomnieć kto był owym mordercą?

Wszak w tym samym mniej więcej czasie czytałam opartą na tym samym pomyśle (ciekawe, kto od kogo ściągał?) powieść Agathy Christie „A.B.C.” i nie tylko nie pamiętam, kto tam okazał się mordercą, ale i – co gorsza – kto zginął! Wiem tylko, że – tak samo jak u Edigeya – kolejne ofiary ginęły w porządku alfabetycznym.
Utkwiła mi natomiast w pamięci równie patetyczna jak w przypadku majora Zajączkowskiego przemowa Herculesa Poirot:
„- Powiedz, Hastings, czy uważasz tę sprawę za zakończoną? – Poirot odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Chyba tak… Mamy sprawcę, mamy znaczną część dowodów. Brak nam tylko zewnętrznej politury.
- Sprawa zakończona! Dobre sobie! Przecież sprawa to człowiek. Póki nie będziemy wiedzieli wszystkiego o człowieku, tajemnica zostanie równie nieprzenikniona, jak na początku. To żadne zwycięstwo, że posadzimy [tu pada nazwisko] na ławie oskarżonych.”

W tym miejscu powinna znaleźć się błyskotliwa puenta, względnie morał.
Z braku lepszych pomysłów będzie taki: nieważne jak błyskotliwym i niepospolitym umysłem będzie obdarzony morderca. Tak naprawdę liczy się bowiem głębia ideowości tropiącego. W przypadku zaś zastąpienia ideowości ideologią, wystarczy że czytelnik odpowiednio wyreguluje swoją inteligencję. A wtedy, przy lekturze nawet najgorszego kryminału, można się znakomicie bawić. W niektórych przypadkach, jak widać, tak samo dobrze przy pierwszym, jak i trzydziestym pierwszym czytaniu.

Jerzy Edigey „Alfabetyczny morderca”. Państwowe Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1981.
Agatha Christie „A.B.C.”, przełożyła Wanda Dehnel. Prószyński i S-ka S.A., Warszawa.