piątek, 23 czerwca 2017

Świadectwo z czerwonym paskiem, czyli Mr Hyde ma się znakomicie

Mam dwójkę dzieci i schizofrenię.
Pierwszy raz pomyślałam tak rok temu. Podzieliłam się wówczas tą diagnozą z kimś, kto natychmiast stwierdził, że będzie to znakomity tytuł i muszę o tym napisać (nazwisko tej osoby pojawi się pod koniec posta1).

Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że byłam wtedy w stanie remisji. Stan ostry mam dzisiaj. Dzięki temu wreszcie mogę dorobić do wymyślonego rok temu tytułu całego posta.

Zdaję sobie przy tym sprawę z tego, że gdyby podejść do tego ze ściśle medycznego punktu widzenia, mojej przypadłości nie należałoby diagnozować jako schizofrenii. Jestem po prostu niczym Doktor Jekyll i Mister Hyde.

rysunek z komiksu Dr Jekyll and Mr. Hyde
źródło zdjęcia
Rankami zrywam się śliczny,
Liryczny i apetyczny.
To musnę coś jak jaskółka,
To usnę w słońcu jak pszczółka,
Aż chmurki zbudzi mnie cień,
Bym brzęczał cały dzień.2

Szkoła to fajna sprawa. Dziecko poznaje świat, wykorzystuje swoją naturalną ciekawość, by doświadczać, badać, pytać i samodzielnie znajdować odpowiedzi.
To też miejsce socjalizacji. Nauka życia w grupie, wspólnego rozwiązywania problemów, uczenia się trudnej sztuki kompromisów.
Nikt nie krytykuje, nie ocenia. Każdy ma prawo do pracy we własnym tempie. Nie zalicza na czas. Nie ma lepszych i gorszych, wzorowych i nagannych uczniów.

Młodszy lubi swoją szkołę.
Ja też ją lubię.
Szkoda tylko, że muszę płacić za nią co miesiąc ciężkie pieniądze.

Lecz gdy spłynie mrok wieczorny
Typem staję się upiornym:
Twarz mi blednie, włos mi rzednie,
Psują mi się zęby przednie.

Nienawidzę szkoły.
Jakieś dwadzieścia lat temu nie przypuszczałam, że dorosłemu człowiekowi ostatni dzień roku szkolnego może kojarzyć się z ulgą porównywalną do usunięcia ropnia z tyłka, zaś sama myśl o 1 września będzie wywoływać dolegliwości psychosomatyczne.

Szkoła to miejsce, w którym uczeń ma same obowiązki, a z praw tylko jedno, a i to wymuszone – do przerw pomiędzy zajęciami lekcyjnymi, choć i te skraca się do minimum (5 minut przecież wystarczy).
To miejsce, w którym odbywa się przymiarka do późniejszego wyścigu szczurów, postrzeganego ciągle nazbyt powszechnie jako jedyny i najlepszy pomysł na życie.
Wyścig o stopnie, nagrody. Zakuwanie, odrabianie zadań domowych po nocach, robienie wszystkiego bo trzeba, choć nie wiadomo po co.
Uczenie się na pamięć regułek słowo po słowie, bez zrozumienia i umiejętności odniesienia tego do zwykłego życia i występujących w nim problemów.

A rano znów jestem śliczny,
Liryczny i apetyczny…

Maria Montessori
źródło zdjęcia

Decyzja o wypisaniu Młodszego z publicznego systemu oświaty i wejściu z nim w nauczanie metodą Montessori, podjęta dwa lata temu w bólach, po wielokrotnych i burzliwych konsultacjach z mądrzejszymi ode mnie, okazała się być najlepszą rzeczą, jaką mogłam dla niego zrobić w tych realiach, w których żyjemy (co oznacza, że gdybyśmy żyli gdzie indziej, być może wybrałabym nauczanie inną metodą, a może po prostu zwyczajną-niezwyczajną szkołę publiczną z bliskim mi podejściem do kwestii uczenia).

Uczeń jest podmiotem a nie przedmiotem.
Nauczyciel towarzyszy i wspiera, a nie naucza i nie robi z siebie dzięki temu idioty w czasach, w których nie ma prawd objawionych, bo wszystko – mądre i głupie, jak leci (któż w dzisiejszych czasach potrafi odróżnić jedno od drugiego? Hm, może ci, którzy byli uczeni a nie nauczani?) – uczeń szybciej od niego znajdzie w internecie, przeglądanym w umieszczonej pod ławką komórce.
W szkole, w której nie ma ocen, rodzic – po przejściu niezbędnej kwarantanny, gdyż nie jest tak prosto samemu nauczyć się myśleć w inny sposób – w naturalny sposób wypada z roli bezwzględnego nadzorcy, batem egzekwującego perfekcyjne wykonywanie obowiązków.

Lecz gdy spłynie mrok wieczorny
Typem staję się upiornym…



W tradycyjnej szkole, wyposażonej w dziennik elektroniczny, rodzic jest uzależnionym do komputera tyranem, który wcześniej od dziecka wie o wszystkich jego sukcesach i klęskach. Zwłaszcza o klęskach.
Ile razy dziennie logujecie się do dziennika elektronicznego? Ja, pracując niemal ciągle przy komputerze, potrafiłam zrobić to kilkanaście razy dziennie.

Nie wiem jak to się dzieje, ale w przypadku Młodszego jestem po prostu spokojna. Nie ma ocen? To nie ma. Dziecko nie umiało liczyć, a teraz umie. Nie umiało pisać i czytać, a teraz umie. Znaczy, chyba wszystko w porządku. Robi błędy ortograficzne? Trudno, kiedyś przestanie. Albo i nie. Ale za to jakie ma pomysły!

Moje oczekiwania wobec Młodszego są całkiem inne niż wobec Starszego.
Jesteś zmęczony po zajęciach w szkole? Odpocznij, zajmij się czymś przyjemnym. Jasne, możesz pojeździć na rowerze.
A Ty, Starszy, dokąd? Przecież masz jutro sprawdzian z matematyki i kartkówkę z historii. Jak to: umiesz? Ostatnio też tak mówiłeś i dostałeś trójkę.

Drogi Jekyllu, co tak naprawdę myślałeś o Hydzie?
Bo ja mojego Hyde’a nienawidzę, ale nie umiem się z nim rozstać.
A system karmi Hyde’a, kopiąc w tym samym czasie Jekylla po kostkach nogą obutą w korki.

Czytam, dyskutuję, przekonuję samą siebie.
Z tyłu głowy zaś ciągle dobiega mnie gorzki wyrzut.


źródło zdjęcia

Przez całą (ośmioletnią wówczas) podstawówkę miałam średnią 5,0 (szóstek wtedy nie było). Brałam udział w licznych konkursach i często wygrywałam.
Gdy w liceum zaczęło iść mi nieco gorzej (trafiła się i ocena mierna z fizyki na semestr), miałam naprawdę poważny problem z samą sobą.
Okres liceum wspominam bardzo źle.
Odżyłam dopiero na studiach. Może późno, ale dojrzałam i postanowiłam przestać zwracać uwagę na oceny bardziej niż to było potrzebne (z uwagi na swoją ówczesną sytuację socjalną potrzebowałam stypendium, także naukowego).
Od ukończenia przeze mnie studiów upłynęły niemal dwie dekady. Umiem myśleć samodzielnie, iść pod prąd, jeśli to konieczne, by zachować się przyzwoicie. Czemu więc w głowie nadal czai się coś całkiem innego?

Choć broniłam się przed tym rękami i nogami, na prośbę Starszego, któremu na tym zależało, poszłam dziś z nim do szkoły na uroczystość zakończenia roku szkolnego (skończył szóstą klasę i od września rozpocznie naukę w nowej szkole, bo „kontynuacja” nauki w siódmej klasie to obecnie fikcja – większość szkół w naszym regionie nie ma takich możliwości lokalowych by z dnia na dzień stworzyć uczniom taką możliwość).
Nie chciałam tam iść. Byłam pewna, że Hyde przegryzie kraty. Nie pomyliłam się.


sala gimnastyczna w szkole Starszego przed rozpoczęciem apelu
W 22-osobowej klasie Starszego trzynaścioro dzieci otrzymało świadectwa z czerwonym paskiem (informacja dla niebędących na bieżąco: otrzymują je dzieci ze średnią ocen minimum 4,75 i wzorową lub bardzo dobrą oceną z zachowania). Nie było wśród nich Starszego. Jego średnia to 4,63.
Rodzicom jedenaściorga dzieci z jego klasy dyrektorka szkoły wręczyła imienne listy gratulacyjne (za średnią ocen minimum 5,0). Mojego nazwiska nikt nie wyczytał.
Dzieci odebrały nagrody za stuprocentową frekwencję w szkole i na basenie. Starszy przez cały rok szkolny opuścił trzy dni nauki, bo był chory. Nie opuścił żadnych zajęć na basenie, jedynie raz siedział na ławce (było to tuż po owej chorobie), gdyż nie chciałam, żeby wchodził zimą do zimnej wody. Nie dostał żadnej nagrody, nie zasłużył.

Pozwoliłam Starszemu wcześniej na podjęcie ostatecznej decyzji co do wyboru szkoły na przejściowe dwa lata. Wybrał taką, do której chce chodzić, o której dobrze myśli, której nauczycieli (część zna) lubi i szanuje.
Cóż, kiedy z obowiązującego w niej (a ogłoszonego publicznie na początku maja tego roku, bo przecież wszyscy mieli mnóstwo czasu, by przygotować się do zmian w systemie oświaty, nieprawdaż?) regulaminu rekrutacji do klasy VII wynika, że decydować będzie suma punktów: za test, który kandydaci napisali na początku czerwca oraz za „świadectwo z wyróżnieniem”. Bez znaczenia jest to za co i jakie są oceny, liczy się wyłącznie biało-czerwony pasek.
Można napisać test słabo; liczba punktów za „pasek” pozwoli zniwelować dystans do tych, którzy napiszą go bardzo dobrze.
Spośród tych dzieci z klasy Starszego, które także wybierają się do tej szkoły, tylko on nie dostanie dodatkowych punktów.

Poradziłam sobie z problemem jak umiałam. Dorobiłam pasek. Na własnej twarzy.
W trakcie dzisiejszego apelu na zmianę bladłam i czerwieniłam się. Targały mną sprzeczne uczucia. Wstyd. Gniew. Złość.
Na system.
Na siebie, że „nie dopilnowałam” dziecka, przez co znajomi patrzą na mnie z pogardą przynależną „złym” matkom. („Agnieszka powiedziała swojemu, że nie będzie mógł mieć psa, jeśli nie będzie miał paska na świadectwie. I proszę, jak się zmotywował! Nie mogłaś też czegoś takiego wymyślić?”)
Znów na system. Który każdego dnia zmusza mnie do tego, bym zapisała dziecko na listę startową zawodów, w których ani on, ani ja nie mamy ochoty brać udziału.
Na ważną dla mnie i mądrą osobę, która – widząc Starszego, tłumaczącego się dlaczego „nie poszedł na poprawę” - powiedziała po prostu: „Widzę, że on jest bardzo zestresowany. Czy Ty wiesz jakie stres wyrządza spustoszenie w jego organizmie?”, a ja po jej słowach odpuściłam mu sugerowaną w licznych wiadomościach od wychowawczyni konieczność poprawiania dwój ze sprawdzianów.3
Bo przecież, gdyby je poprawił, miałby może teraz lepszą średnią, bez problemu dostałby się do szkoły, którą wybrał a ja mogłabym, dumna niczym pawica (choć może raczej pawianica), przedefilować przed zebranymi w auli, odbierając list gratulacyjny.

Możemy mówić o sukcesie. Średnie ocen jakie uzyskaliście dobrze wróżą waszej przyszłej edukacji. (…) Jako szkoła jesteśmy z Was bardzo dumni. Uważamy, że dobrze przygotowaliśmy Was do życia we współczesnym świecie” – to fragment z długiego przemówienia pani dyrektor szkoły Starszego. Było o średnich, wzorowych ocenach z zachowania. Nie było ani słowa o tym, że to dobre dzieci. Albo, że ktoś zrobił coś bezinteresownie dla innych. Albo cokolwiek innego. Dziś liczyły się tylko piątki i szóstki, i zwycięstwa w konkursach.

Robimy dzieciom krzywdę, a od 1 września na skutek wdrażanej pseudoreformy, demolującej treści, sposób i przekaz uczenia (doprawdy, to czy nauka będzie odbywać się w systemie 6+3 czy 8+4 ma tu najmniejsze znaczenie, choć oczywiście wprowadzanie zmian w taki sposób jak czyni się to obecnie, będzie miało fatalne skutki), będzie ona jeszcze większa.

Na chorobę afektywną dwubiegunową (bo chyba temu właśnie schorzeniu najbliżsi są Jekyll z Hydem) są tabletki, ale wyleczyć się z niej do końca i na zawsze nie można.
Trudno, ja będę stosować się do zaleceń lekarskich, może jakoś przetrwam. Cóż jednak, skoro mam nieodparte wrażenie, że to akurat schorzenie przenosi się z rodziców na dzieci.

Uważam się za świadomego rodzica.
Czytam, myślę, dyskutuję. Staram się zmieniać.
To, co zaszczepili we mnie moi rodzice tkwi jednak we mnie bardzo głęboko („Dostałaś pięć minus? A za co ten minus? A piątki w klasie były? Czyli można było, prawda?!”).
Wkurza mnie to, że mam w sobie takie uczucia i takie myśli.
Cieszy mnie, że umiem nie wypowiadać ich głośno przy moim dziecku.

Proszę, nie piszcie w komentarzach pod tym postem, że nie rozumiecie o co mi chodzi i że jestem jakaś dziwna, bo przecież Wy…
Ja też jestem jak Wy. Jeśli skupię się tylko na Jekyllu, a Hyde’a zamknę w schowku na szczotki i mocno zarygluję drzwi.

Poza tym, dziwna sprawa, w otoczeniu, w którym funkcjonuję na co dzień, widuję głównie Hyde’ów, w których towarzystwie i mój odżywa.
Dla niego dziwne jest to, że nie zapisałam dziecka do szkoły, do której w Szczecinie wożą dzieci wszyscy, którym „leży na sercu dobro ich dzieci i myśl o właściwym zorganizowaniu procesu ich dalszej edukacji”. Do szkoły, która reklamuje się zupełnie otwarcie pisząc, że wyróżniają ją „bardzo wysokie wyniki w nauce i zachowaniu, bardzo wysokie wyniki sprawdzianu po kl. VI, bardzo wysokie wyniki testów zewnętrznych po klasie III i V.” A przy okazji wprowadza we własnym regulaminie wewnętrznym zapis, że uczeń powinien „poprawiać słabe oceny (tj. niedostateczne, dopuszczające, dostateczne).”4
To szkoła, która w lokalnej opinii publicznej funkcjonuje jako „najlepsza podstawówka w Szczecinie”.
W której dzieci mające gorsze wyniki w nauce traktowane są jako zbędny balast.
To szkoła, która buduje podziały. Efekty ciężkiej pracy jej i podobnych jej placówek widać ostatnio w naszym kraju na każdym kroku.

Proszę, nie piszcie też o tych wszystkich rzeczach, o których dobrze wiem, gdyż dowiedziałam się o nich od mądrzejszych ode mnie osób. To znaczy wie o nich Jekyll.
Niepokoić powinna (…) ewentualność, że opór dzieci wobec naszej presji na lepsze wyniki może się wyrazić słabszym przykładaniem do nauki, z oczywistym rezultatem: wyniesieniem ze szkoły mizernej wiedzy. Mniejsza o świadectwo, które nie spełnia naszych oczekiwań: jeżeli będziemy wywierali na dziecko zbyt dużą presję, ono może myśleć mniej samodzielnie.
Oczywiście, istnieje szansa, że przymus zaprocentuje, i w dniu, w którym mocniej przykręcimy śrubę, dzieci rzucą się do książek i przyniosą właśnie takie stopnie, jakich oczekujemy. Może nawet powiedzie się nam umieszczenie ich w dobrej szkole średniej. Jednak podobnie jak w wypadku stosowania dyscypliny, słono zapłacimy za takie zwycięstwo. Co nasze interwencje mają wspólnego z samopoczuciem dzieci i z ich uczuciem do nas? Jak stres wpływa na ich zdrowie psychiczne? Co dzieje się z zainteresowaniem czytaniem i myśleniem? Jeżeli stopnie same w sobie mogą sprawić, że nauka wydaje się katorgą, to wyobraźmy sobie, jak bardzo taki efekt zwielokrotnia ciągła presja rodziców na poprawianie tychże stopni.”5

Dobrych wakacji!
Dopieśćcie przez ten czas Jekylla. 1 września Hyde powróci ze zdwojoną mocą, jestem tego pewna.

Przypisy:
1)   Osobą, którą wielokrotnie wymieniałam w poście, nie podając jej nazwiska, jest Marzena Żylińska. Marzena – razem z coraz większym gronem osób podobnie do niej myślących - próbuje zmieniać polską szkołę i ciągle tryska optymizmem. Wierzę, że ich działania, prowadzone pod szyldem „Budzącej się szkoły” (pisałam o niej tutaj - klik, ale najlepiej sięgnąć do źródła, czyli tutaj - klik) kiedyś wreszcie przyniosą dostrzegalną na większą skalę rezultat.
2)   Ten i kolejny cytat to oczywiście fragment piosenki „Upiorny twist”, której tekst napisał Jeremi Przybora
3)   Tak, tu znów chodzi o Marzenę Żylińską:)
4)   Chodzi o tę szkołę. Podaję ją jako przykład, bo o jej istnieniu i sposobie działania wiem sporo, z różnych źródeł. Szkół podobnych do niej jest ciągle bardzo wiele, a zapotrzebowanie na ich istnienie nie maleje.
5)   Alfie Kohn „Wychowanie bez nagród i kar. Rodzicielstwo bezwarunkowe”, przełożyła Bogumiła Malarecka. Wydawnictwo MiND, Podkowa Leśna 2013.

A tym, którzy są zaniepokojeni moją różnicującą dzieci postawą, wyjaśniam, że Starszy nie może/nie mógł chodzić do szkoły Młodszego, gdyż nie ma tam jeszcze starszych klas. 

piątek, 16 czerwca 2017

Wisłocka książkowo i filmowo, czyli wszystko i tak psu (pudelkowi) na budę

Nigdy nie lubiłam biografii, a im jestem starsza, tym bardziej wiem dlaczego.
Ułudą jest bowiem wierzyć, że jesteśmy w stanie dowiedzieć się czegoś o kimś innym. Poznać bliżej kogoś, kto nas fascynuje, intryguje.
Nie znamy samych siebie. Kreujemy swój wizerunek nawet przed najbliższymi. To, kim jesteśmy na zewnątrz, ma się nijak do tego, co robimy, gdy nikt nie patrzy. I wcale nie chodzi tylko o dłubanie w nosie czy puszczanie bąków.

Prawda jako byt obiektywny nie istnieje, bardzo mi przykro.

W tej samej chwili jedna osoba zobaczy coś/kogoś zupełnie innego niż druga. Ten sam ktoś jutro inaczej będzie oceniał zdarzenia z dzisiaj.
Jak w tak niesprzyjających warunkach dowiedzieć się czegokolwiek o kimś, kogo nie mieliśmy szans spotkać, zobaczyć, porozmawiać?
Nie da się i tyle.


Mimo to czasem zdarza mi się, że ktoś mnie zaciekawi. Że sięgnę po książkę, obejrzę film, łudząc się przez chwilę, że czegoś się dowiem.
Obejrzałam „Sztukę kochania”. Potem przeczytałam książkę Violetty Ozminkowski „Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki”. Nie twierdzę, że w związku z tym wiem już wszystko o Wisłockiej; przeciwnie, przypuszczam, że nie wiem o niej niczego. Ale wiem też, że książka przybliża mnie do niej dużo bardziej niż film. Który powinien nosić tytuł „Sztuka manipulacji”.

Na seansie w kinie byłam najmłodsza; średnia wieku zdecydowanie wynosiła więcej niż 50 lat. Widzowie reagowali żywo, wykrzykując co jakiś czas „tak było!” lub też chichocząc zgodnie w momentach innych niż te, która ja uznawałam za przeznaczone do chichotania. Film pokazał im ich prawdę o czasach, w których żyli, kochali, byli młodzi.
Nie wiedząc wcześniej zbyt wiele o Wisłockiej, z kina wyszłam z określonym wyobrażeniem na jej temat. Podtytuł filmu („Historia Michaliny Wisłockiej”) zamaskował to, że dałam się po prostu nabrać.

źródło zdjęcia

I byłabym tak nabrana (i zadowolona) po dziś dzień, jednak, niestety, przeczytałam książkę. A wtedy wszystko się rypło.
Violetta Ozminkowski, która też fabularyzuje swoją opowieść o Wisłockiej, w odróżnieniu od twórców filmu nie próbuje jej jednak podrasowywać. Nie pomija też, wedle własnego uznania, niepasujących do jej wizji epizodów z życia jej bohaterki, ani nie przerabia ich na własną modłę, uwypuklając co jej potrzebne i przycinając, co odstaje. Stara się ponadto, w miarę możliwości, pokazać szerszą perspektywę. Wisłocka według Ozminkowski ma początek, środek i koniec. Po lekturze zostają pytania, wątpliwości. Postać, która po obejrzeniu filmu wydawała się być jednoznacznie pozytywna (dajmy jej tytuł Kobiety Roku!), po lekturze książki odzyskuje typową dla ludzi wielowymiarowość i niejednoznaczność.

Film zaś, hm. Owszem, ogląda się go dobrze. Dbałość o detale zachwyca. Kreacje Wisłockiej/Boczarskiej sprawiają, że człowiek wręcz żałuje, iż nie ma w domu choćby jednej zasłony, bo gdyby takową miał, byłby ją natychmiast zdarł z karnisza i powiózł do krawcowej.
Muzyka - dobrana idealnie. Aktorzy - naprawdę zapracowali na swoje gaże.
I tylko ja, głupia taka, nie rozumiem, czemu ktoś po raz kolejny sprzedał mi podkoloryzowany kit zamiast miodu, a ja zorientowałam się dopiero po odejściu od kasy.

Być może do biografii należałoby podchodzić jak do Pudelka. Czytać, ale nie przywiązywać się zbytnio do treści. Ot, parę obrazków, woda na młyn plotkarzy. Każdy i tak najlepiej wie co się wydarzyło a wszyscy wiedzą dokładnie tyle samo.
Czyli nic.

I po co było się, droga autorko książki, tak męczyć?

Violetta Ozminkowski „Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki”. Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
„Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej”, reżyseria Maria Sadowska, scenariusz Krzysztof Rak.