wtorek, 30 lipca 2013

Miara kultury, czyli o tempora, o mores!

Upalne lato upalnym latem, jednak nawet w trudnych warunkach nie można ustawać w wysiłkach zmierzających do osiągnięcia doskonałości.
Mój blog istnieje już na tyle długo, że jego formuła zdążyła się z pewnością wielu osobom opatrzeć i znudzić.
Ponadto, ileż można czytać i pisać o książkach?
Dlatego też, wychodząc naprzeciw nowym wyzwaniom, a także Waszym – choćby dotąd nieuświadomionym – potrzebom, z radością pragnę zaprezentować nową, ulepszoną Absolutnie Perfekcyjną Momartę (dalej jako: APeMo).


APeMo to Wasza nowa przewodniczka po świecie książek, dzięki której już nigdy nie zagubicie się w labiryntach stronic, a pojęcie stosów czytelniczych stanie się synonimem nieudacznictwa i zacofania!

Zaglądając na Wasze blogi widziałam, że często dobieracie lektury w sposób niewłaściwy, narażając się tym samym na liczne rozczarowania, a dodatkowo marnując jakżeż cenny w dzisiejszych realiach czas na czytanie rzeczy, które na to nie zasługują.
Moje wrażliwe serce niejeden raz ściskał ból, gdy uświadamiałam sobie, jak wiele kosztują Was poszukiwania właściwej lektury potrzebnej na wakacyjny wyjazd czy też jako prezent dla najbliższej osoby.
Moja dusza estetki cierpiała zaś za każdym razem, gdy widziałam pstrokaciznę kolejnych prezentowanych przez Was okładek. Oczy mej bogatej wyobraźni natychmiast podsuwały wówczas obraz Waszych domowych biblioteczek, wobec czego mym ciałem wstrząsał niepohamowany spazm boleści. O elegancjo! O harmonio! – pragnęłam zakrzyknąć – Gdzież podziałyście się, ach, gdzie?!

Na szczęście od dziś macie mnie, APeMo!

APeMo, która przeczytała już tyle, że wie wszystko najlepiej, a do tego posiada wyższe wykształcenie i tylko przez pomyłkę nie zamanifestowała tego na służbowej pieczątce (chętnym doradzę, czy na pieczątkach pisać „mgr” i „dr” z kropką, czy bez kropki!), od dziś ulży Waszym cierpieniom.

Za drobną opłatą, po udzieleniu przez Was drogą mailową odpowiedzi na dziesięć pytań zawartych w opracowanym przeze mnie unikatowym kwestionariuszu, błyskawicznie opracuję Wasz indywidualny czytelniczy profil. Dzięki niemu już od następnego dnia będę mogła proponować Wam – z częstotliwością zależną od Waszych upodobań – specjalnie dla Was dobrane lektury. Wystarczy, że prześlecie mi smsem (koszt 6,32 zł + VAT) informację, że potrzebujecie nowej książki do czytania wraz z krótkim wyjaśnieniem, czemu ma ona służyć (na razie do wyboru są wyłącznie hasła: relaks, rozwój, rozwód, ale już wkrótce poszerzę swoją ofertę). W odpowiedzi otrzymacie sms zwrotny, w którym zaproponuję idealną dla Was w tym momencie lekturę wraz z informacją o miejscu, w którym możecie ją kupić. W smsie zamieszczone będą także niezbędne dane techniczne, dzięki którym zyskacie pewność, że w krótkim czasie Wasza biblioteczka zacznie przypominać estetyczne i schludne księgozbiory rodem z Ikea.

Oczywiście, APeMo nie zapomina także i o Milusińskich! Za dodatkową opłatą i po wypełnieniu kolejnego, króciutkiego kwestionariusza, zaproponuję lektury także i dla Waszych pociech. Dzięki nim ich droga na Harvard stanie się dużo krótsza i bardzo przyjemna!

Nie czekajcie więc ani chwili! Ślijcie masowo maile na adres: ulepszonamomartablog@gmail.com, a już od jutra staniecie się nowymi, lepszymi ludźmi, którzy będą mieli wszelkie przesłanki ku temu, by na innych patrzeć z góry!

Tym zaś, którzy myślą, że zwariowałam lub doznałam silnego udaru słonecznego, polecam uważną lekturę wstrząsającej strony internetowej www.kulturanamiare.pl, zwłaszcza zaś dwóch zakładek: doradztwo czytelnicze i wychowanie przez czytanie.

O istnieniu takiej strony dowiedziałam się dzięki przypadkowemu wejściu w posiadanie niezwykle luksusowego (i tylko przypadkiem kolportowanego bezpłatnie) szczecińskiego magazynu „Prestiż”.
O wielu zamieszczonych tam artykułach można by pisać długo i z uczuciem, jednak to właśnie całostronicowa reklama działalności prowadzonej przez przedsiębiorczą panią Miłkę Stankiewicz sprawiła, że zrozumiałam po co tuż obok zamieszczono reklamę usług stomatologicznych.
Dzwonię do nich jutro już z samego rana, żeby zapytać, czy da się coś zrobić z opadniętą na amen szczęką. 

A jeśli zamiast do mnie, zechcecie słać smsy do pani Miłki, oczywiście zrozumiem.
Jak tylko naprawią mi szczękę, zrobię sobie jednak równie profesjonalne zdjęcia w okularach zamiast soczewek i wtedy zobaczymy! 

I tylko przez szczękę wykazałam się nieperfekcyjnością, polegającą na przedwczesnym opublikowaniu tego posta, zanim dokonałam w nim szeregu poprawek, które uczyniły z niego ideał, o!

niedziela, 28 lipca 2013

J.M. Chmielewska "Niebieska niedźwiedzica", czyli zapraszam na kamienowanie

Mam koleżankę, matkę dwóch córek w wieku późnoprzedszkolnym, z którą lubimy wymieniać się zarówno książkami dla dzieci, jak i uwagami na ich temat.
W trakcie jednej z takich pogawędek, jaką odbyłyśmy już jakiś czas temu, doszłyśmy do zgodnej konkluzji, że większości polskich autorów książek dla dzieci w wieku 3-5 lat przydałoby się porządne pranie mózgów.

Otóż, spora część osób piszących dla takich dzieci uważa, że książka musi być po coś. Z pewnością wyznają pogląd, że czytanie samo w sobie jest ważne, potrzebne i przyjemne, ale zarazem sądzą (jestem gotowa dać sobie uciąć za to rękę), iż rzeczą niezbędną jest przemycenie w książce Treści, Morału i w ogóle Wartości Dydaktycznych. Doprawdy, wielkie szczęście mają chociażby Dimiter Inkiow, autor serii demoralizujących książeczek o Klarze i jej bracie, czy Annie G. Schmidt, twórczyni pięcioksięgu o marnujących czas na głupie zabawy Julku i Julce, że przenieśli się już do lepszego ze światów. Gdyby bowiem wpadli w ręce któregoś z naszych polskich dydaktycznych twórców, z pewnością natychmiast zostaliby dokładnie poinstruowani co i jak w ich historiach trzeba zmienić, poprawić i udoskonalić, aby można było w ogóle rozważyć możliwość przekazania ich w ręce polskiej dziatwy.


Ów przydługi wstęp potrzebny był po to, bym mogła wyjawić światu, że oto przeczytałam zachwycającą rodziców jak Polska długa i szeroka oraz nagrodzoną w ostatnim konkursie Empiku „Przecinek i kropka” książkę Joanny M. Chmielewskiej „Niebieska niedźwiedzica” i… od ponad miesiąca myślę, co by tu o niej napisać, aby nie wyjść na idiotkę, kwalifikującą się wyłącznie do rodzicielskiego ukamienowania.

Wymyśliłam, przemyślałam i jestem gotowa. Umówmy się może, że najpierw kamieniami rzucam ja, a dopiero potem Wy.

Kamień pierwszy: wtórność.

Wiem, wszystko już było. Poza tym istnieje w nowoczesnej sztuce, w tym literaturze trend, polegający na tym, że proces tworzenia polega niemal wyłącznie na przerabianiu i wykorzystywaniu tego, co już jakiś czas temu wymyślili inni.
Co jednak poradzę, kiedy mnie kłuje w oczy, czy raczej - skoro kamień - gniecie w siedzenie?

Motyw inności, odrzucenia w literaturze, także tej dziecięcej był już wałkowany wielokrotnie, żeby wymienić tylko nasuwającego się jako oczywistość Andersena z jego „Brzydkim kaczątkiem”. Pewnie, jest to sprawa ważna i każde kolejne pokolenie powinno być uczone tego, że inny nie znaczy gorszy oraz, że gdyby wszyscy byli tacy sami, na świecie byłoby nudno. Jeśli jednak chcemy po raz kolejny wziąć się za bary z tematem, dobrze byłoby gdybyśmy postarali się choć trochę wysilić.

Mój problem polega na tym, że znam fabułę „Niebieskiego pieska”, choć niestety nie oryginalną, wymyśloną przez spółkę LeWitt – Him, a tę zaadaptowaną na potrzeby sceny przez Gyulę Urbana. „Niebieska niedźwiedzica” z racji samego już więc tylko tytułu wzbudziła moją nieufność. Po pierwsze, znów zwierzątko – to bym jeszcze zniosła, ale czemu koniecznie niebieskie? Różowa, zielona, fioletowa, wszystko jedno, kolorów mamy wszak sporo - nie, niedźwiedzica musiała być niebieska.

Zacisnęłam jednak zęby i z uśmiechem na ustach zaproponowałam lekturę dzieciom. Pierwsza strona, druga – urodziło się maleństwo, do którego przychodzi w tradycyjne odwiedziny Król Niedźwiedzi; okazuje się, że niedźwiedziątko jest niebieskie, wobec czego król wyraża swoje głębokie oburzenie, oświadcza że niedźwiedzie w takim kolorze nie występują w naturze i nakazuje „coś” z nim zrobić.
- Mamo, to zupełnie jak Gospodarz i niebieski piesek! – wykrzyknął w tym miejscu Młodszy, lat 4 i pół, który „Niebieskiego pieska” w szczecińskiej Pleciudze widział dwa razy.
Ano właśnie.

Potem była jeszcze mityczna kraina szczęśliwości, zaludniona przez szereg dziwnych stworzeń, w której nikogo nie dziwił widok niebieskich niedźwiedzic, tak samo zresztą, jak kilkadziesiąt lat wcześniej nie dziwiono się tam na widok niebieskich piesków.

Było też o podejmowanych przez odmieńca próbach zaskarbienia sobie sympatii „normalnych”, zakończonych – co oczywista – niepowodzeniem.

Oczywiście, występuje także szereg różnic. Mama niebieskiego pieska była samotną matką, tu zaś – wszak to polska książka – występuje pełna, choć mało jeszcze rozwojowa rodzina (pozwolę sobie zauważyć, że model 2+1 nie zapewni wzrostu niekorzystnego współczynnika reprodukcji). Wprowadzono dodatkowe wątki (mędrca, czarodziejskich okularów) oraz „ulepszono” zakończenie, dopisując do niego happy (no, prawie) end.
Ekhm, ekhm. Dałoby się chyba jeszcze bardziej inaczej, czyż nie?

Kamień drugi: barokowa obfitość.

Wydawnictwo rekomenduje książkę jako przeznaczoną dla dzieci od pięciu lat. Myślę, że trochę na wyrost, powinien z nią sobie poradzić i czterolatek. Tak czy siak, cztero- czy pięcio-, nie są to jeszcze duże dzieci. Pewnie, wszystkie są mądre (a moje to już wiadomo, najmądrzejsze!), ale doświadczenie pokazuje, że jeśli chcemy ich czegoś nauczyć, należy robić to stopniowo i powoli.

Tymczasem w „Niebieskiej niedźwiedzicy” poruszono cały szereg ważkich problemów, co można traktować z jednej strony jako zaletę (można czytać książkę wiele razy i za każdym razem rozmawiać z dzieckiem o innym zagadnieniu), zaś z drugiej, jako wadę. Dziecko, zaatakowane przez nadmiar bodźców, może mieć wszak kłopot ze skupieniem się na czymkolwiek. Mowa jest bowiem nie tylko o tolerancji i inności, ale także o – bardzo przecież aktualnym – problemie emigracji i tęsknoty za ojczyzną; dodatkowo ten sam temat ukazywany jest z różnych perspektyw – z jednej strony obserwujemy to, w jaki sposób traktuje się Innych, mając okazję do zastanowienia się (i porozmawiania o tym z dzieckiem) nad tym, czy sami aby nie postępujemy niekiedy podobnie, z drugiej jednak, towarzyszymy małej niedźwiedzicy w jej zmaganiach z przeciwnościami, zmaganiach które mogą zdarzyć się nie tylko „odmieńcom”, ale i każdemu, kto choć trochę wystaje ponad przeciętność, ot, na przykład jest w czymś bardzo dobry, lepszy od innych. Wreszcie, kamyczek wpada też do ogródka rodziców, którzy otrzymują nienachalny wykład na temat tego, jak wychowywać i w pełni akceptować swoje dziecko; wszyscy przełożeni mogą zaś jak w lusterku przejrzeć się w posiadanych przez króla niedźwiedzi magicznych okularach.

Kamień trzeci: nuda.

Nie, to nie tak, że to jest zła i nudna książka. To sprawnie napisana historia o ważnych sprawach. Tyle, że jeśli o tym samym czytamy po raz kolejny i w zasadzie już na początku znamy schemat fabularny historii (kłania się „Niebieski piesek”), usta same otwierają się do ziewania.
Ja i moje dzieci książkę przeczytaliśmy, trochę o niej porozmawialiśmy, ale żadne z naszej trójki nie ma ochoty na powtórkę.

Myślę sobie jednak, że być może to tylko nasz problem. Być może dla wielu osób, dla wielu dzieci będzie to pierwsze literackie zetknięcie z takim tematem; być może gdyby J. Chmielewska nie zdecydowała się na zliftingowanie starej historii, wiele osób by po nią nie sięgnęło.
A tego – mimo wszystko – byłoby szkoda.

Teraz Wasza kolej. Rzucajcie, jednak poczekajcie na gwizdek. I pamiętajcie, kobietom na kamienowanie wstęp wzbroniony!

Joanna M. Chmielewska „Niebieska niedźwiedzica”, ilustracje Jona Jung. Wydawnictwo Bajka, Warszawa 2012. 

piątek, 26 lipca 2013

M. Atwood "Ślepy zabójca", czyli o obwarzankach dla fok

Kiedy całkiem niedawno naigrawałam się z rozliczeniowej książki starszego mężczyzny, jakim w czasie pisania „Po kres czasu” był John Updike, nie przyszło mi do głowy, że tak szybko poczuję bliskość ze starszą bohaterką innej książki. Bo przecież, gdzie ja i starsza kobieta, doprawdy!
A jednak.
Pierwsze symptomy pojawiły się już przy Scotcie Fitzgeraldzie i jego skłonności ku różowym stopkom, na szczęście dało się je zbagatelizować. Przy lekturze „Ślepego zabójcy” rozwinęła się u mnie jednak taka pełnia objawów, że nie sposób dłużej ich ignorować.


Każda z nich była piękna, tak jak wszystkie dziewczęta w ich wieku. Nic się nie poradzi na ten rodzaj piękności, nie można go też zachować; to świeżość, pulchność komórek, nie wyuczona i chwilowa, i nie do podrobienia. Żadna z nich nie była jednak z tego zadowolona: już próbowały się odmienić, poprawić, zniekształcić i pomniejszyć, wypełnić sobą jakąś niemożliwą, wymyśloną formę, wyskubując i zamalowując wszystko na swoich twarzach. Nie dziwiłam im się, sama tak kiedyś robiłam.

Tak myśli sobie główna bohaterka powieści, Iris Chase Griffen, lat 83, urodzona w drugiej dekadzie dwudziestego wieku mieszkanka Kanady, przyglądając się siedzącym opodal trzem kilkunastoletnim uczennicom i tak samo myślałam sobie w minionym tygodniu ja, urodzona pięć dekad później mieszkanka kraju nad Bałtykiem, leżąc nad tymże i obserwując spode łba grasujące po plaży młodsze ode mnie o dwie dekady ciała w bikini.
Dodam, że Iris Griffen, poza starczą zgryźliwością i ironicznym spojrzeniem na świat miała jeszcze coś, czego nie mam ja – mądrość życiową, płynącą z faktu, że oto jasnym jest, że doszło się w zasadzie do kresu życia i pewnych rzeczy nie można zmienić. To nieco ułatwia, zwłaszcza nad Bałtykiem w pełni sezonu.

źródło zdjęcia: Wikipedia
Ja mam jednak na szczęście coś, czego nie miała Iris – świadomość, że jeśli dobrze pójdzie, sporo życia jeszcze przede mną, przy czym ta jego część, która jest już za mną, co do zasady nie pozostawia wiele do życzenia.
I dlatego, mimo że wrażenia z oglądania zdjęć własnej osoby w morskich falach nie pozostawiają miejsca na wątpliwości, że od „tamtego rodzaju piękności” dzielą mnie już lata świetlne, za nic nie zamieniłabym się z Iris miejscami.


Po przeczytaniu „Ślepego zabójcy” nie mam najmniejszych wątpliwości, dlaczego proza Margaret Atwood cieszy się tak dobrą sławą (za tę właśnie książkę dostała w roku 2000 nagrodę Bookera).

Trzeba mieć niezwykle sprawne pióro i znakomity warsztat, by stworzyć tak opasłą (w moim wydaniu liczącą sobie 594 strony) powieść, w której niemal wszystkie kluczowe postaci giną na samym początku (przy czym nie jest to kryminał), a potem dzieje się pozornie bardzo niewiele, jednak czytający ani przez chwilę nie czuje się znudzony czy zmęczony lekturą.

Trzeba mieć bardzo zdecydowane i gruntownie przemyślane poglądy na wiele ważkich społecznie spraw, by przedstawiając pozornie zwykłą historię starej kobiety, która wraca pamięcią do przebiegu całego swojego życia (w tym tej jego części, w której sama była piękna i młoda, a do tego jeszcze bajecznie bogata, co niekoniecznie zawsze musi oznaczać, że szczęśliwa), nakłonić czytelnika do szeregu przemyśleń. O czasie. O losie. O płci. O tym, czy którykolwiek z tych czynników determinuje nasze życie.

Wreszcie, trzeba mieć olbrzymią wyobraźnię, by w jednym tomie zmieścić tak wiele różnych form, pozornie do siebie nieprzystających, które jednak mimo to znakomicie ze sobą koegzystują. Mamy tu bowiem do czynienia i z klasyczną narracją pierwszoosobową, która odnosi się bądź do wydarzeń współczesnych, bądź też – chronologicznie – odsłania nam coraz więcej faktów z przeszłości głównej bohaterki, i z wprowadzeniem jako oddzielnych rozdziałów krótkich artykułów prasowych, dzięki którym otrzymujemy możliwość zerknięcia na opisywane zdarzenia w taki sposób, jak postrzegali je postronni obserwatorzy. Wreszcie, istotną rolę odgrywają wplatane pomiędzy poszczególne części kolejne rozdziały „Ślepego zabójcy”, powieści science-fiction, przedstawianej nam jako dzieło autorstwa siostry głównej bohaterki, Laury, które przyniosło jej wielką, wręcz nieśmiertelną sławę.

W czasie lektury autorka wielokrotnie zmuszała mnie do rewidowania poglądów, mojego wyobrażenia o tym, o czym jest ta historia i dlaczego zdarzenia potoczyły się tak, a nie inaczej. I choć sam finał nie był dla mnie zupełnym zaskoczeniem, gdyż mniej więcej odgadłam go kilkadziesiąt stron wcześniej (nie mam przy tym złudzeń co do swoich nadzwyczajnych intelektualnych umiejętności - z pewnością celowym zabiegiem było podsunięcie w tym, a nie innym momencie paru tropów), to jednak do ostatniej strony dotarłam z nie mniejszym niż wcześniej entuzjazmem.
Mimo jednak, że wówczas byłam pełna niezwykle głębokich przemyśleń, okazało się, że kiedy teraz, po kilku tygodniach od zamknięcia książki, zastanawiałam się nad tym, co tak naprawdę zostało w mojej pamięci, musiałam pogodzić się z tym, iż jedną z takich rzeczy jest napis, jaki młoda jeszcze Iris zobaczyła w oknie budki z obwarzankami w parku rozrywki:
         „Kiedy przez życie idziesz, chłopie,
Kieruj się mottem tym:
Koncentruj się na obwarzanku,
A nie na dziurce w nim.
Więc, choć Iris napis ten posłużył jako pretekst do całkiem innych (co oczywiste, dużo głębszych niż moje) rozważań, ja – wyciągnąwszy wnioski z lektury – potraktuję go dosłownie. A przynajmniej spróbuję.

Droga, dzieląca ze mną foczy los, koleżanko! Jeśli czytasz dziś te słowa – wszystkiego najlepszego! Mam wrażenie, że Twoje pół obwarzanka (choć, nie wymawiając, nieco mniejsze niż moje pół) prezentuje się całkiem smakowicie. A dziurki niech szlag trafi!


Margaret Atwood „Ślepy zabójca”, przełożyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska. Świat Książki, Warszawa 2003.

wtorek, 23 lipca 2013

A. MacCuish "Operacja Alfabet", czyli niewiarygodny sukces beznadziejnej misji "książka na kocyku"

Wydawać by się mogło, że udany wakacyjny wyjazd z dziećmi to taki, podczas którego nie ma potrzeby sięgać po przygotowane zawczasu dla potomstwa lektury.
W czasie udanego wyjazdu dopisuje bowiem pogoda, wobec czego dziatwa może bez przeszkód i zbytecznych przerw oddawać się rozrywkom w postaci ganiania, skakania, pływania, kopania, tworzenia band i znikania rodzicom z oczu. Gdy zaś nadchodzi wieczór, resztkami sił przywleka się do łóżek i zasypia, ledwo przyłożywszy głowy do poduszek, haniebnie zaniedbując tym samym uczestnictwo w akcji „Cała Polska czyta dzieciom”.

Podczas mojego wakacyjnego wyjazdu wystąpiły wszystkie przedstawione wyżej warunki sine qua non. Znakomita pogoda, kłębiąca się wokół banda dzieciaków, morza szum, tony piasku do kopania. Okazało się jednak, że dla niektórych nawet i w takich warunkach nie ma jak książka.

Podczas gdy Starszy pływał, skakał, drążył tunele i zajmował się sam sobą, Młodszy wzdragał się z obrzydzeniem przy każdym przypadkowym zanurzeniu w morskiej wodzie małego palca od nogi.
Gdy Starszy oczekiwał od Matki wyłącznie tego, aby dała mu spokój i zapomniała o jego istnieniu (ze szczególnym naciskiem na czas, gdy przebywał w wodzie), Młodszy spędzał czas na kocyku, najchętniej przykryty ręcznikiem po same uszy, tuląc się do Rodzicielki i domagając się czytania kolejnych książek.

O, błogosławieni wydawcy książek dla dzieci w miękkich okładkach i o małej czcionce, pozwalającej zmieścić na stronie więcej tekstu niż zwykle!
Ten, kto nigdy nie maszerował na plażę objuczony licznym bagażem, nigdy nie zrozumie trafności wpisu Pani Zorro, postulującej by wydając książki dla dzieci zwracać uwagę nie tylko na treść, ale i wagę.
Ze swej strony dorzuciłabym jeszcze uwagę o poręcznym formacie. Cóż mi po zachwycającej treści całej Mamokowej serii, gdy nie dość, że każda z tych książek waży tyle co trzy spore łopatki do piasku, to jeszcze nie daje się upchać do żadnej z licznych toreb czy plecaka?

Oceniana pod tym kątem „Operacja Alfabet” balansuje na krawędzi. Nie jest bowiem niestety najmniejsza (ale zmieściła się do przewieszonej przez szyję torby listonoszki, dobra nasza!), ani najlżejsza (szyja niebezpiecznie przygięła się ku ziemi, ratunku!). Wbrew pozorom mieści jednak w sobie całkiem sporo treści, a intrygująca szata graficzna obfituje w liczne detale, wprawiające młodego odbiorcę w nastrój kontemplacyjny, który sprytny rodzic wykorzysta chociażby na szybką przebieżkę do wody połączoną z kilkoma skokami na fale.

Książek o alfabecie naroiło się w ostatnim czasie sporo, przy czym większość z nich została stworzona raczej w celach edukacyjnych, mając na celu nauczenie młodego czytelnika odróżniania poszczególnych literek.
„Operacja Alfabet” plasuje się raczej bliżej stworzonego głównie ku radości „Abecadła” J. Tuwima. Owszem, głównym bohaterem jest młody uczeń, Adaś Brykalski, który nijak nie może zapamiętać poszczególnych liter alfabetu, przez co jego perspektywy przed zapowiedzianą na następny dzień kartkówką rysują się raczej w czarnych barwach. Owszem, ostatecznie zapoznaje się on (a my razem z nim) z literkami, jednak zamieszczony w książeczce a przeznaczony dla czytelnika wykład został ograniczony wyłącznie do oklepanych liter a, b i c.
Najistotniejsza w całej historii jest bowiem akcja – najsłynniejsza w bogatej historii tajemniczego Ministerstwa Literek. Jak zapowiadają już na początku autorzy (a nie rzucają słów na wiatr), „jest to opowieść o bohaterstwie, motocyklu, sprytnej ucieczce, złośliwym kocie oraz śpiewających literkach!
Dowódcą tajnej i arcyważnej akcji zostaje wyznaczony najstarszy i najmądrzejszy pułkownik A (cecha charakterystyczna: beret podobny do ogórka z kwiatkiem), pod którego dowództwem pozostaje reszta brygady, w tym niezbyt rozgarnięty szeregowy B oraz udzielające pierwszej pomocy W. Dotarcie do znajdującego się w potrzebie Adasia wymaga od nich nie lada sprytu oraz odwagi, na zakończenie muszą wykazać się także wysokimi umiejętnościami dydaktycznymi.

Niby nic, a jednak wciąga. Na kocyku, w różnych konfiguracjach osobowych, kilkakrotnie wysłuchało tej historii łącznie pięcioro dzieci w wieku od trzech do pięciu lat, a pojawienie się rumieńców na ich policzkach nie było spowodowane wyłącznie działaniem słońca.
Na pytanie czy szukać dla tej książki miejsca w podręcznym bagażu, odpowiadam więc w takiej sytuacji: zdecydowanie tak!

„Ministerstwo Literek. Operacja Alfabet”. Tekst: Al MacCuish, ilustracje: Luciano Lozano, opracowanie graficzne: Jim Bletsas, tłumaczenie: Nestor Kaszycki. G+J Gruner + Jahr Polska, Warszawa 2011. 

środa, 10 lipca 2013

E. Niziurski "Awantura w Niekłaju", czyli sto lat dla Autora!

Kiedy byłam dzieckiem, nie dostrzegałam wagi problemu pt. „co zrobić z dzieckiem w wakacje?”
Częściowo pewnie było to spowodowane tym, że w pogotowiu byli niepracująca wtedy mama oraz niemal komplet dziadków. Po części jednak wynikało to z oczywistej oczywistości faktu, że wakacje to czas, gdy jeździ się na zakładowe kolonie. Mała czy duża miejscowość, nieważne, każda miała bowiem swój co najmniej jeden flagowy zakład pracy, który nie tylko zatrudniał większość okolicznej populacji, ale i troszczył się o ich wakacje. Rodzinnie można było więc niemal za darmochę pojechać „do ośrodka”, zaś młodszych wysłać na kolonie, gdzie przez co najmniej dwa tygodnie starano się ich czymkolwiek zająć (im jestem starsza, tym bardziej myślę, że kolonie służyły głównie kojarzeniu w pary pań i panów wychowawców, ale chwilowo pominę ten wątek, bowiem nie pasuje do dalszego ciągu).

Teraz? Cóż teraz. Tak zwany „socjal” w zakładach pracy ogranicza się zazwyczaj do finansowania przedświątecznych bonów towarowych, ewentualnie dorzucenia paru stówek do ciężkiej kasy wydanej samodzielnie przez rodziców na ambitne formy wypoczynku ich dobrze rokujących potomków. Kogo stać, tego stać, reszta musi sobie radzić sama.

Sami radzili sobie też mieszkańcy Niekłaja, zatrudnieni niemal bez wyjątku w lokalnych Zakładach Metalowych. Wprawdzie dysponowali przydziałem na zakładowe kolonie dla dziatwy, jednak dopiero w ostatnim sierpniowym turnusie. Do tego czasu wiele zaś mogło się zdarzyć. I zdarzyło, zaiste.


Sięgnęłam po „Awanturę w Niekłaju” na fali nostalgii wywołanej przez Zacofanego w Lekturze. Dodatkowym bodźcem był fakt, że koniecznie chciałam zdążyć z lekturą i postem na dzień dzisiejszy – dzień 88 urodzin autora książki, pana Edmunda Niziurskiego.

Powiem szczerze, bałam się. Że to ramotka i jedynie jazda na sentymentach.
Okazało się, że owszem, ramotka (ach, te realia!), jazda na sentymentach jak najbardziej, ale mimo to naprawdę wciągnęłam się w akcję, zarywając kolejną noc, a dodatkowo znalazłam fragment, za który będę kochać pana Edmunda po kres mych dni.

Pszenica, pszczoła, kształt, Kszyk!” – oto bojowe zawołanie Piratów, jednej z trzech grup młodzieży grasujących po Ogrodzie – zapuszczonej części miasta, gdzie obdarzeni bujniejszą wyobraźnią i bardziej romantyczni (jak członkinie dziewczęcej grupy Jaszczurek pod przywództwem Anki) mogli spotkać niedźwiedzia Tłuściocha, rysia Bazylego i borsuka Ciapę; żądni przygód i mocnych wrażeń Koloniści wyruszali na poszukiwania pełnych skarbów skrzyń Szwajsa, zaś zwykłe łobuzy znajdowały po prostu znakomite preteksty do bójki (teraz nazwalibyśmy to „ustawką”, zagrożoną karą pozbawienia wolności do lat…, ale wtedy groziło za to co najwyżej zesłanie do Zakładu Specjalnego dla „trudnej młodzieży”).
W powieści przeplatają się wątki i bohaterowie, przez jakiś czas nie wiadomo wręcz, na którym z nich skupić uwagę. Na początku autor kusi nawet potencjalnym motywem miłosnym, po czym – uznając najwyraźniej, że zwabił wystarczająco dużo czytelniczek – ukręca mu łeb. Chętni mogą natomiast poznać szczegóły budowy silnika tłokowego oraz – uwaga, sensacja! – beztłokowego; wielbiciele kryminałów z radością podchwycą trop sprawcy tajemniczej kradzieży zwykłej sztabki stopu łożyskowego z wzorcowni niekłajskich Zakładów, zaś pasjonaci powieści sensacyjnych z radością przyjmą pojawienie się mnóstwa granatów, pocisków przeciwlotniczych oraz min przeciwczołgowych, które razem wzięte mogą posłużyć do przeniesienia w inny wymiar niejednej niewinnej młodzieńczej duszyczki.

Autor dotyka ponadto problemu wykluczenia jednostki z grupy rówieśników (Światek Dauer), miłości dzieci do rodziców (aspirujący do roli herszta Kolonistów Michał tuli się niczym dziecko do podejrzewanego o kradzież ojca i gotów jest do daleko idących poświęceń, byle tylko oczyścić jego dobre imię), a wreszcie potrzeby istnienia Tajemnicy w życiu każdego młodego człowieka.

Jego bohaterowie nie są aniołami, jednak starają się (nawet zesłany do Zakładu Specjalnego Stefan) postępować sprawiedliwie i zawsze dotrzymywać słowa.

Niektórzy z nich mają też osobowościowe wzorce, do których – choćby przez wzgląd na osobę Autora i chęć uczczenia jego jubileuszu – powinniśmy dążyć:
„Nie ulega wątpliwości, że doktor Otrębus jest człowiekiem jutra. (…) Wszystko, co robi jest nowoczesne i zaplanowane, pożyteczne, zdrowe i uzasadnione naukowo. (…) Teraz otwiera okno, robi parę przysiadów z jednoczesnym wyrzuceniem ramion, by przewietrzyć płuca, z kolei sześć razy rozciąga sprężyny treningowe dla wzmocnienia mięśni, następnie dokonuje wpisu notatek do dziennika, gdyż od lat skrupulatnie prowadzi dziennik, potem jeszcze kilka razy staje na rękach pod ścianą, wreszcie nakręca zegarek, kładzie się do łóżka zdrowy i pełny tężyzny i w równe pięć minut potem usypia. Już taki jest dokładny.”

Ponieważ wczoraj dokładnie zastosowałam się do wszystkich tych zaleceń, dziś – pełna tężyzny – mam jeszcze siły, by zacytować najpiękniejszy, moim zdaniem, fragment książki. Fragment, w którym zamieszkujący najbardziej boczną z uliczek Niekłaja emeryci, zachłannie rzucili się na wózek, zwiastujący ich zdaniem możliwość sprzedaży złomu i rupieci.
„- Tak, bo widzicie… ten łobuz Gabryś od dawna już nie zagląda na naszą ulicę – wyjaśnił emeryt w czapce kolejarskiej.
- Nie podobają mu się nasze odpadki i surowce wtórne – dodał ponuro emeryt z brodą.
- Za mało pijemy wódki. (…)
- I nie wyrzucamy starych garnków, ale je lutujemy.
- I nie niszczymy ubrań, ani butów.
- I za mało czytamy gazet.
- Ale dzisiaj chcielibyśmy wam coś sprzedać.
- Uzbierało się trochę rzeczy.
- Mamy stare podkowy – westchnął emeryt z brodą – zbieraliśmy je na szczęście, ale teraz oddamy je na złom.
- Mamy stare garnki i rondle – westchnęła jakaś zasuszona emerytka – chcieliśmy je schować na pamiątkę…bardzo trudno rozstać się z garnkami i rondlami, z których jadło się przez całe życie…ale teraz sprzedamy je na złom.(…)
- Mamy czarne meloniki.
- I wielkie stare kapelusze z pękami sztucznych kwiatów.
- I kwity…Mamy dużo starych kwitów i podań.
- I stare gramofony z wielką tubą, którym popękały sprężyny.
- Myśleliśmy, że dokupimy do nich kiedyś nowe sprężyny.
- Ale już nie robią sprężyn do starych gramofonów z wielką tubą.
- Sprzedamy wam także żelazne piecyki.
- I przepalone ruszty.
- Do zimy jeszcze daleko.
- A my jesteśmy już starzy.
- I chorzy.
- Może nie będą nam już potrzebne w zimie piecyki.”

Ty myślisz, że ja się wściekam z powodu emerytów? – uśmiechnął się smutno Zenon. – To biedni, starzy ludzie. (…)
- Są tacy starzy i słabi.
- i nie mają pieniędzy.
- I nie mają nawet gdzie wyjechać, tak jak Bosman – powiedział Światek. – Oni chcieliby też wyjechać, prawda, Zenon? – zapytał.
Zenon zapatrzył się ponuro w ziemię.
- Tak – odparł pomału – ale nie ma już tego kraju, gdzie chcieliby wyjechać.

źródło zdjęcia
Panie Edmundzie! Wszystkiego najlepszego! Niech marzenie o tym kraju nigdy w Panu nie zgaśnie!
A podkowy proszę trzymać. Na szczęście!

Edmund Nizurski „Awantura w Niekłaju”. ilustracje Zbigniew Rychlicki. Wydawnictwo „Śląsk”, Katowice 1983. 

niedziela, 7 lipca 2013

"Szału nie ma, jest rak", czyli będzie trochę smutno

W najnowszym numerze „Polityki” zamieszczono wstrząsający artykuł na temat tego, jak wygląda w Polsce leczenie bólu, najczęściej spowodowanego chorobą nowotworową. Artykuł zawiera szereg odwołań do prawdziwych, potwornych i upiornych ludzkich historii.
Nie śledzę dogłębnie tego, co dzieje się w polskich mediach, jednak mniej więcej staram się wiedzieć, co się dzieje i o czym się mówi.
Jakoś nie zauważyłam, aby temat został podjęty i podchwycony. Aby wypowiedział się w tej sprawie jakikolwiek polityk. W sumie nic dziwnego, znacznie bardziej zajmujące są przecież zegarki czy kolejna „afera taśmowa”.

Wnioski płynące z artykułu są z grubsza takie, że w Polsce nie uśmierza się bólu, gdyż nie jest to procedura opłacalna. Pacjenci nie rokują wyzdrowienia, nie ma więc sensu w nich inwestować. Niezbyt dobrze oceniane są próby wychodzenia z terapią poza enefzetowski algorytm. Wreszcie, nie ma sensownie zorganizowanej opieki paliatywnej, działającej przez siedem dni w tygodniu, także poza obszarami większych aglomeracji.

Kiedy odłożyłam gazetę, pomyślałam że choć niby o tym wszystkim wiedziałam, to jednak nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, jak bardzo dramatyczna jest dzisiejsza sytuacja. Moje zderzenie z problemem nastąpiło bowiem aż trzynaście lat temu, kiedy - wydawałoby się - byliśmy bardziej cywilizacyjnie i medycznie zacofani niż teraz.  Paradoksalnie jednak nie do przecenienia wydaje się fakt, że były to czasy przed NFZetem. Być może miałam wyjątkowe szczęście, ale z perspektywy czasu ówczesną dostępność środków uśmierzających ból w ilościach odpowiadających rzeczywistym potrzebom pacjenta oceniam jako bardzo dobrą. Jedyne ograniczenia dotyczyły bowiem wyłącznie tego, że w moim mieście leki na różową receptę mógł wypisać tylko jeden lekarz, a ich wykupienie było możliwe tylko w kilku wybranych aptekach. Drobiazg, na który wówczas nie zwracałam najmniejszej uwagi.


Jeszcze w trakcie lektury pomyślałam o książce, którą niedawno przeczytałam. Książce – rozmowie Katarzyny Jabłońskiej z księdzem Janem Kaczkowskim, dyrektorem puckiego hospicjum, zarazem jednak także chorym na raka pacjentem; znakomitym rozmówcą Przemysława Wilczyńskiego, zdobywcy ostatniej nagrody im. Barbary Łopieńskiej.

Czy to, że z Tobą o tym mówię, ma jakiś sens? Gdybym nie był chory, nie pisalibyśmy tej książki, nie mielibyśmy pożywki, żeby się nad tym wszystkim, o czym tu gadamy, zastanawiać. Może tu jest sens.
- To niemożliwe, Janie, to stanowczo za mało na sens.
- Próbujesz mnie oceniać? To jest moja choroba i mój sens. Ja uważam, że zdecydowanie wystarczy. Ponieważ tego raka nie da się z mojej głowy usunąć, chciałbym nim coś załatwić i ta książka się w to moje pragnienie również wpisuje. A może ona komuś najzwyczajniej w czymś pomoże?”

Mam wrażenie, że ta książka, zapis tej rozmowy, cieniutki bo liczący zaledwie ponad sto trzydzieści stron, może pomóc każdemu. Bo każdy z nas kiedyś umrze. Każdemu z nas ktoś kiedyś umrze. Być może niektórzy z nas będą musieli zmierzyć się z chorobą nowotworową, jako pacjenci lub bliscy pacjenta.
W szkołach nie uczą jak umierać. W szkołach nie uczą też jak być z umierającym.
Być może wierzymy, że kiedy przyjdzie ten moment, będziemy wiedzieli jak się zachować. Co zrobić, co powiedzieć, jak potem żyć. Być może jednak będziemy musieli się tego dopiero nauczyć, praktykując na żywym organizmie. Możecie mi jednak wierzyć, że każdy popełniony w takiej sytuacji błąd potwornie boli i nie daje o sobie zapomnieć.

Ksiądz Jan widział wiele śmierci, towarzyszył kilku setkom umierających i ich rodzinom. Nie wiem na ile zmieniła go jego własna choroba, ale z pewnością nie pozostaje bez znaczenia.
Rozmowa nie jest jednak w żadnej mierze prostym elementarzem umierania (choć zamieszczony na końcu krótki tekst, opublikowany wcześniej na portalu „DEON.pl”, pełni w zasadzie taką rolę, o ile śmierć sprowadzić tylko do fizjologii). W dużej mierze dotyczy bowiem także i życia.

„Nie doceniamy zwykłej bliskości, przytulania, głaskania – często patrzymy na tego rodzaju gesty podejrzliwie, także w Kościele. Dziś zbyt często wszystko kojarzy nam się seksualnie. Zupełnie niepotrzebnie. Przytulanie jest cudowne, jest słodkie. Mówiłem kiedyś kazanie o przytulaniu, czyli o tym, jak się przygotować na najtrudniejsze momenty w życiu.
Mówię absolutnie poważnie – przytulanie i tego rodzaju czułe gesty okazują się tu bardzo pomocne. Kłopot w tym, że my nie tylko ich nie doceniamy, ale często nie potrafimy ich okazywać. Bliskości nie można się nauczyć, nie ćwicząc jej.”

W czasie rozmowy pojawiają się oczywiście odniesienia do aktualnej sytuacji życiowej księdza Kaczkowskiego, do jego choroby, ale i kontynuowania pracy, do dokonywanych przez niego wyborów.
Pada wiele mądrych słów, jakżeż innych od tych, które ostatnio niestety najczęściej przebijają się jako rzekomo typowy głos Kościoła katolickiego i jego wyznawców w Polsce.

„- Odkąd jesteś chory (…) podzieliłeś swoich znajomych na tych, którzy zawsze mają do Ciebie dostęp, i na tych, z którymi nie chcesz utrzymywać kontaktu.
- I dziwi Cię to? Uważam, że człowiek ma prawo chronić siebie przed relacjami, które z jakichś powodów są dla niego szkodliwe. Warto uświadomić sobie, że chrześcijaństwo nie jest cierpiętnictwem i jeżeli relacja z kimś nas rani, to mamy nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek chronić siebie. Jeżeli mąż znęca się nad żoną i patrzą na to dzieci, ona ma obowiązek odizolować się od tego męża.
Nie ma nikogo, kogo bym nienawidził. Co nie znaczy, że nie ma osób, których bym po ludzku niespecjalnie lubił, albo że nie mam relacji, które mnie bolą czy wkurzają. Do tego mam prawo. I to nie jest niechrześcijańskie.

Wreszcie, sporo miejsca poświęcono puckiemu hospicjum, które ksiądz Kaczkowski współtworzył. Hospicjum, w którym każdy chory traktowany jest indywidualnie, z całym należnym mu szacunkiem. Do samej śmierci. W którym nie tylko skutecznie uśmierza się ból, ale i spełnia życzenia dotyczące specjalnych potraw, bowiem nigdy nie wiadomo czy ta właśnie nie będzie ostatnią, jakiej chory skosztuje. Hospicjum, do pracy w którym mądrzy sędziowie kierują – w ramach środka karnego – osoby, które weszły w konflikt z prawem, co niekiedy owocuje prawdziwą ich przemianą, niemożliwą – jak mi się wydaje - do osiągnięcia w warunkach zakładu karnego.
Hospicjum, które mam nadzieję, będzie istniało jeszcze długo, stanowiąc wzór do naśladowania dla innych tego typu placówek w Polsce.
Dlatego na zakończenie zamieszczam w całości kończącą książkę prośbę księdza Jana. Pomyślcie, może jest skierowana i do Was?


„I jeszcze serdeczna prośba do Państwa – czytelników tej książki. Wiem, że może ona nieco zgrzytać, ale umieszczam ją tutaj celowo. Robię to nie po to, żeby wyciskać łzy, ale dlatego, że hospicjum, które współtworzyłem, to moje życie. Proszę, zajmijcie się Puckim Hospicjum po moim odejściu. Wystarczy przekazać na nie jeden procent swojego podatku lub comiesięczną, cykliczną, nawet najskromniejszą wpłatę. A ja, jeśli będzie mi to dane, odwdzięczę się z tamtej strony.”


„Szału nie ma, jest rak. Z ks. Janem Kaczkowskim rozmawia Katarzyna Jabłońska. Biblioteka „Więzi”, tom 284. Warszawa 2013. 

czwartek, 4 lipca 2013

M. Szczygielski "Czarownica piętro niżej", czyli wcale nie za bardzo magicznie

Sentymenty, sentymenty.
Im człowiek starszy, tym większe.
A to żona ugotowała kiepską zupę, oj, zupełnie nie taką jak mamusia w 1993, ach, jaką ona gotowała ogórkową, palce lizać!
A to ustrój okazuje się całkiem do bani, bo za komuny, panie, za komuny to przynajmniej porządek był i robota była, nie to co teraz, panie.
I nawet trawa była bardziej zielona. Wtedy. Bo teraz to jakaś żółta raczej.

Z sentymentami tak jednak bywa, że zazwyczaj rozumiemy je tylko my sami, ewentualnie nasi rówieśnicy. Co dla nas zachwycające, dla naszych dzieci obrzydliwe; kiedy nam kręci się w oku łezka, one bezwstydnie ziewają.

Cokolwiek powiedziałby więc Marcin Szczygielski o swojej książce, ja i tak wiem lepiej. Ona powstała z sentymentu.
Trochę z sentymentu do rodzinnego miasta, ale pewnie bardziej z tęsknoty za czasami gdy było się dzieckiem, kiedy wystarczyło tak niewiele, by to co zwykłe, wydało się najbardziej nadzwyczajne, jak tylko możliwe.
Nie ma w tym nic dziwnego.
Dziwne, wręcz zdumiewające jest tylko to, że udało się zarazić takim właśnie sentymentem młodego czytelnika, na tyle mocno, by chłonął każdą (przynajmniej od pewnego momentu) stronicę z rozdziawionymi z zaciekawienia ustami.
Jeśli jednak dłużej nad tym pomyśleć, trzeba przyznać, że nie ma w tym nic dziwnego. Bo to po prostu dobra książka jest.


W ostatnim dodatku do Tygodnika Powszechnego „Książki w Tygodniku” (nr 5-6/2013) Joanna Olech, podkreślając, że uważa książki Szczygielskiego za dobre, stwierdziła, że kolejne pozycje wychodzące spod pióra tego autora ciekawią ją tak długo, jak długo intryga rozgrywa się w nie-magicznych realiach. Uzasadniła to tak:
Mam wrażenie, że gdyby autor wyrzekł się magii i spiętrzonych efektów specjalnych, gdyby poprzestał na skromnym realizmie, jego książki tylko by na tym zyskały. Magia w nadmiarze pozbawia narrację konstrukcyjnego szkieletu, związków przyczyny i skutku. Jak wytrych, otwiera wszystkie drzwi, z pominięciem logiki i praw ciążenia. Nie wiemy, jak poprowadzić bohatera? Pyk! – unicestwiamy go magicznie. Nie mamy pomysłu na puentę? Pyk! – czary wszystko wytłumaczą.”
Hm. Nie jestem zawodową recenzentką i krytyczką literacką. Ba! Nie napisałam w życiu ani pół strony książki dla dzieci, choć zarazem ilość stron zapisanych przeze mnie twórczością całkiem innego rodzaju idzie w tysiące. Przez wzgląd więc na owe tysiące, a dodatkowo z uwagi na fakt posiadania w domu młodych odbiorców, sztuk dwie, pozwolę sobie nieśmiało się z taką opinią nie zgodzić, mimo że jako pogląd uniwersalny jest ona niewątpliwie słuszna. „Czarownica piętro niżej” nie ma jednak takich wad, jakie przypisuje jej pani Olech.

Przez pierwszych kilkadziesiąt stron opowieść snuje się dość niemrawo. Oto bowiem mamy wakacje, upiornie deszczowe. Dziesięcioletnia Maja spędza je samotnie w swoim mieszkaniu w Warszawie, za jedyną rozrywkę mając w zasadzie tylko telewizor. Rodzice nie mogą poświęcić jej zbyt wiele czasu, gdyż niemal całą ich uwagę przykuwa drugie,  przedwcześnie narodzone, stąd słabego zdrowia, dziecko - Alicja. Pojawia się więc pomysł, by wysłać Maję – jak to wdzięcznie ujęła pani Olech – „na prowincję”, czyli do Szczecina (w notce w Tygodniku dokładnie rzecz ujmując mowa jest o „sennej atmosferze prowincji” - ach! jakżeż my w Szczecinie lubimy tę stoliczną perspektywę!).

Prowincja prowincją, ale w mojej ocenie samo miejsce zdarzeń w zasadzie jest mało istotne. To znaczy nie mam wątpliwości, że wybór dokonany przez pochodzącego wszak ze Szczecina autora nie był przypadkowy (i sama cały czas zastanawiam się, czy dom ciabci mieścił się na Pomorzanach, czy może na Gocławiu, stawiając jednak raczej na tę pierwszą dzielnicę), ale uważam, że dla samej fabuły nie ma ono decydującego znaczenia. Istotna jest bowiem ciabcia (czyli bardzo, bardzo stara cioteczna prababcia dziewczynki), stary dom, w którym mieszka oraz jego najbliższe otoczenie. Wkrótce okazuje się, że w zasadzie nic nie jest takie, na jakie wygląda, a pozornie nudna starsza pani z koczkiem, która na niczym się nie zna („Nie umiała włączyć telewizora pilotem, nie miała komórki, nie oglądała żadnych seriali ani filmów, tylko ciągle czytała książki. I nie wiedziała, co to jest Internet!”), posiada nadzwyczajne umiejętności i niemal niczemu się nie dziwi.

Gdy czytać książkę z perspektywy dorosłego czytelnika, można być może zachwycić się najbardziej sposobem sportretowania głównej bohaterki, do niedawna jedynaczki, żyjącej w domu, w którym sporo czasu poświęca się na oglądanie telewizji (znamienne, że w tym domu to mama ogląda popołudniowe seriale; czyżby dowcipów chociażby na temat oglądanego namiętnie przez tatusiów „Top Gear” nie dało się wpleść do książki?). Maja  jest typową współczesną „starą malutką”, która za dużo czasu spędza z dorosłymi i ich programami telewizyjnymi, przesiąkając używanym tam słownictwem. Mnie ten dowcip śmieszył jednak akurat tylko do pewnego momentu, a później zaczął nieco nudzić, zaś Starszy (u którego w domu telewizję ogląda wyłącznie ojciec, a i to tylko wieczorami, kiedy dzieci śpią) kompletnie nie zrozumiał konwencji.
Ożywienie podczas lektury tymczasem nastąpiło dopiero wówczas, kiedy do akcji wkroczyły właśnie skrytykowane w przywołanej na wstępie recenzji elementy magiczne. Nie ma ich wcale zresztą tak wiele – ot, dwa gadające zwierzęta, jeden duch i jedna, a może raczej trzy, zależy jak liczyć, nieco krwiożercza roślinka. Do tego oczywiście tajemnica, którą trzeba rozwikłać i znajdujący się w tarapatach dobry bohater, któremu trzeba pomóc. Oraz ciabcia. Wystarczy, by zbudować napięcie, przywiązać do postaci, zaciekawić ich losami i pobudzić wyobraźnię. 

Nie widzę nic złego w tym, by tworzyć fantastyczne powieści dla dzieci. One mają jeszcze czas na to, by zetknąć się z realizmem; życie dostarczy im go jeszcze aż w nadmiarze. Nie wątpię też, że wizje które snują niekiedy w swoich głowach obfitują w tak nieprawdopodobne sploty wydarzeń, że ani ja, ani pani Olech nie byłybyśmy w stanie ogarnąć ich swoimi rozumami.

A puenta? Czy autor miał na nią pomysł? Moim zdaniem owszem, i wcale nie sprowadził jej tylko do czarów. Tym bardziej, że wybrał opcję zakończenia niepełnego, przynoszącego odpowiedzi tylko na niektóre z pytań, pozostawiającego uchyloną furtkę, sugerującą że powstanie kolejna część tej historii.
Pytanie tylko: kiedy?
Przez wzgląd na Starszego, dopytującego się kilka razy w tygodniu: „mamo, czy ten pan napisał już drugą część Czarownicy?”, uprasza się więc niniejszym Autora o rozważenie możliwości pracy w nadgodzinach.

Marcin Szczygielski „Czarownica piętro niżej”. Rysunki Magda Wosik. Wydawnictwo Bajka, Warszawa 2013. 

poniedziałek, 1 lipca 2013

O.S.Card "Tropiciel", czyli opłakane skutki nadmiernego zagięcia

Zacznę z grubej rury.
Mam wrażenie, że Orsonowi Scottowi Cardowi się pogarsza.
Znajomość z jego twórczością zaczynałam od opowiadań – było dobrze.
Potem przeczytałam niemal cały cykl o Enderze – przy pierwszym tomie było bardzo dobrze, przy drugim – całkiem nieźle, jednak przy kolejnych coraz bardziej się męczyłam, a ostatni przeczytałam tylko z poczucia obowiązku.
Alvina Stwórcy do tej pory nie tknęłam i nie jestem pewna, czy to dobrze (bo znów się rozczaruję, a po co), czy raczej źle (bo być może spodobałoby mi się).


„Tropiciel” jest pierwszą częścią nowego cyklu, którego głównym bohaterem jest – podobnie jak w „Grze Endera” – młody chłopiec. Rigg ma trzynaście lat, jednak jest nad wyraz rozwinięty (jak dla mnie nawet nieco za bardzo, ale być może to tylko zazdrość przeze mnie przemawia). Poznajemy go w przełomowym dla niego momencie, kiedy podczas jednej z licznych męskich wypraw traci ojca – dotychczasowego przewodnika i nauczyciela. Od tej pory cały jego świat się zmienia, przede wszystkim dlatego, że Rigg zostaje zmuszony wyruszyć w podróż, w trakcie której odkrywa po pierwsze, że nic (i nikt) nie jest takie, jakie mu się dotąd wydawało (jakżeż oryginalnie!), po drugie, że wszystkie dziwne rzeczy, których nauczył go ojciec, czemuś służą.
Oczywiście, książka nie bez powodu stoi w dziale „fantastyka”. Card obdarza bowiem swojego bohatera nadprzyrodzoną umiejętnością widzenia „ścieżek”, jakie zostawiają za sobą wszystkie żywe istoty.
„Już w wieku kilku lat Rigg zrozumiał, co oznacza ta poświata, bo widział jak wszyscy w ruchu zostawiają za sobą ślady. Oprócz kolorów każdy miał coś jakby podpis, a z biegiem lat Rigg nauczył się biegle je rozpoznawać. Potrafił z miejsca odróżnić człowieka od zwierzęcia, a także różne gatunki od siebie, a jeśli uważniej się przyjrzał, porządkował gmatwaninę tropów tak dokładnie, że mógł podążyć ścieżką konkretnej osoby lub wybranego stworzenia.”

To nie wszystko, bowiem inny bohater, równie młody jak Rigg Umbo, syn szewca, posiada umiejętność przemieszczania się w czasie, nie ograniczającą się wyłącznie do banalnego przenoszenia się w przeszłość, ale obejmującą też skoki w przyszłość, a także spowalnianie świata (lub – jak kto woli – przyspieszanie siebie).
„Przez pozostałe dwa dni podróży Umbo tak dobrze zaprawił się we wchodzeniu w ten szybkoczas, że musiał zacząć się starać, by nie poruszać się w tym trybie. Czuł się powolny, gdy nie miał do dyspozycji tej wzmożonej czujności, i zastanawiał się, czy jego zdolność przyspieszania siebie nie była tym, czym piwo dla rzekowców – sposobem oswojenia świata, uczynienia go radośniejszym, przyjaźniejszym. Dobrze było czuć się tak bardzo świadomym otoczenia i mieć czas, by pomyśleć, co powiedzieć, zanim otworzy się usta, albo ugryźć się w język, by pod wpływem chwili nie powiedzieć czegoś głupiego. Dzięki temu wydawał się mądrzejszy – innym i sobie samemu.”
Nie powiem, posiadanie takiej umiejętności wydaje się wielce kuszące. Niewykluczone bowiem, że mając takie zdolności lepiej przemyślałabym to, czy aby na pewno chcę czytać „Tropiciela”.

Teoretycznie książce nic nie powinno dolegać. Mamy bowiem grono sympatycznych głównych bohaterów, które stopniowo się poszerza (do Rigga i Umba najpierw dołącza sympatyczny i uczciwy Bochen, były żołnierz, aktualnie oberżysta, a potem także przeważnie niewidzialna Param, zaś na końcu dzielny i wierny Oliwienko). Mamy też czarne charaktery, które dybią na naszych ulubieńców. Ci zaś wędrują przez kolejne krainy i miasta, dążąc do celu, który okazuje się jednak mniej ostateczny niż początkowo sądzili, a po drodze spotyka ich wiele przygód, bardziej lub mniej bezpiecznych.
Czytelnicy fantastycznie ambitni powinni ucieszyć się z poprzedzających każdy rozdział wstawek, układających się stopniowo w alternatywną opowieść o Ramie Odynie, którego wychowano na pilota statku kosmicznego i który wyrusza w misję, której celem jest zagięcie kosmicznej czasoprzestrzeni, a w której towarzyszą mu wyłącznie zbędni – nie-ludzie, pierwotnie zaprojektowani do wykonywania prac zagrażających życiu ludzi, teraz dodatkowo zmodyfikowani.
Wreszcie, wszystkiemu przyświeca szczytny cel, który autor zdradza nam już w pierwszym zdaniu pierwszego rozdziału: „Ocalenie rodzaju ludzkiego przed zagładą to ekscytujące zadanie. Lub nużące. Zależnie od tego, w którym etapie procesu się uczestniczy.

Ja najwyraźniej załapałam się na etap niewłaściwy. Nie powiem, były momenty, które czytałam z zaciekawieniem. Zbyt często jednak opowieść grzęzła w dłużyznach, które pod koniec można było łatwo rozpoznać - ilekroć Rigg otwierał usta, tyle razy zbierało mi się na ziewanie. Dodatkowo niespecjalnie prosto było zrozumieć kluczową dla całości koncepcję kosmicznego zagięcia (nie jestem chyba przy tym kompletnym głąbem, skoro sam autor zdecydował się opatrzyć książkę posłowiem, w którym łopatologicznie wytłumaczył to i owo). To wszystko sprawiło, że z niekłamaną radością przyjęłam dobrnięcie do ostatniej strony.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że kompletnie nie ciekawi mnie, co dalej stanie się z bohaterami i ich krainą. I to mimo tego, że drugi tom cyklu, „Ruiny”, mogłabym przeczytać od ręki, bowiem właśnie ukazał się w Polsce. No, może ewentualnie skusiłabym się, jednak tylko pod warunkiem, że w kolejnej części Rigg ani razu by się nie odezwał; mam jednak niejasne wrażenie, że nie powinnam na to liczyć.


Orson Scott Card „Tropiciel”, przełożyli Kamil Lesiew i Maciejka Mazan. Proszyński i S-ka, Warszawa 2011.