poniedziałek, 26 lutego 2018

P.Świst "Prokurator" i J.Dubois "Nieład", czyli pisać każdy prawnik może, niestety raczej gorzej


Prawnicy dużo piszą. Pozwy, apelacje, skargi kasacyjne, uzasadnienia orzeczeń i liczne inne pisma. Twórczość każdego średnio aktywnego zawodowo polskiego jurysty liczona jest w tysiącach stron rocznie.

Kilkanaście lat temu, gdy uczyłam się jeździć samochodem, jeden z moich ówczesnych instruktorów, oceniając, że jestem gotowa, by przystąpić do egzaminu, jednocześnie zgasił mój zapał, stwierdzając, że nawet jeśli zdam, muszę pamiętać, że prawdziwym kierowcą zostanę dopiero po przejechaniu pierwszych dziesięciu tysięcy kilometrów. Miał stuprocentową rację.

W tym miejscu mam złą wiadomość dla prawników, lubiących wnioskowanie przez analogię. Zapisanie dziesięciu, a nawet i stu tysięcy stron językiem prawniczym nie oznacza, że można już nazwać siebie pisarzem.
Niestety, w doktrynie można spotkać także i przeciwne poglądy. Co więcej, część głoszących je prawników znajduje wydawców, a następnie wyznawców. Dowody poniżej.


Ksiażka „Prokurator” Pauliny Świst (będącej podobno trzydziestodwuletnią adwokatką z Wrocławia) jest w mojej bibliotece towarem deficytowym. Wyczekałam się na nią w kolejce ładnych parę tygodni, czując przy tym przez cały czas na plecach oddech napierającego tłumu kolejnych chętnych.

W sumie to dobrze, że naród chce czytać, nieprawdaż?
Niestety, w tym przypadku zgłaszam zdanie odrębne.

Ostry seks, ostry język, ostra jazda”. „Jeszcze żadna nowa gwiazda nie eksplodowała z taką siłą na firmamencie polskiego kryminału.” – to hasła na pierwszej stronie okładki „Prokuratora”, mające w zamierzeniu zachęcić do jego lektury. Sądząc po tłumach w bibliotece, skutecznie.
Jak przypuszczam, napisanie w tym samym miejscu: „Przy lekturze tej książki nie będziecie musieli używać mózgu”, nie przyniosłoby tak spektakularnego rezultatu.

Prosty język (dewizą autorki było, zdaje się, używanie jak najmniejszej ilości zdań podrzędnie złożonych), seks z użyciem przemocy, sporo wulgarnych słów z „pieprzyć” i „jebać” na czele, o poczciwym „chuju” nie wspominając. Poza tym fabuła, wskazująca wyraźnie, iż autorka obawiała się, że więcej książek w swoim życiu już nie napisze, dlatego w tej postanowiła zmieścić wszystko. Na nieco ponad trzystu stronach upchała więc: trudne dzieciństwo, molestowanie seksualne, zdradę małżeńską, codzienne życie prawnika, ze szczególnym uwzględnieniem prokuratorów i adwokatów, proces karny i proces cywilny (rozwodowy), więzienne życie, korupcję w organach, zorganizowaną przestępczość, zgniliznę moralną, porwania, spektakularne uwolnienia, strzelaniny, brawurowe ucieczki, zwykłą przemoc, miłość siostrzano-braterską, przystojnych prokuratorów (sic!), łatwe dziewczyny, piłkę nożną i seks, czy wspominałam już o seksie?

Ja rozumiem, ja wiem oczywiście, że czasem trzeba prosto i na ostro. Chciałabym jednak nieśmiało zauważyć, że nie wystarczy wspomnieć w jednym miejscu o Grey’u, dając do zrozumienia, że cha, cha, patrz, czytelniku, puszczam ci tu oczko, wiem co lubisz, więc napisałam ci tu polską wersję. Przydałoby się bowiem jeszcze mieć pomysł fabularny inny niż ten, że każda, nawet najbardziej porządna kobieta w głębi swego serca tak naprawdę marzy o tym, by ostro się pieprzyć z przygodnie poznanym mężczyzną, najchętniej w sądowej toalecie, tuż po tym jak zostanie tam gwałtownie i wbrew swej woli wepchnięta oraz, że w klatce piersiowej pozornie złego i brutalnego mężczyzny w rzeczywistości bije spragnione czułości wrażliwe serce (przepraszam za długość zdania, ale musiałam odreagować).
I owszem, wiem także, że potrzebne są książki-odmóżdżacze, nie niosące ze sobą żadnego przesłania i służące wyłącznie czczej rozrywce. Chciałabym jednakże zauważyć, że można się rozrywać, nie leżąc na dnie intelektualnego dna. Ja w każdym razie tak umiem, przepraszam, wiem, że dziś to niepopularne i słabo się sprzedaje.



Pozornie zupełnie inne wrażenie będzie towarzyszyć temu samemu czytelnikowi, gdy zabierze się on za lekturę „Nieładu” Jacka Dubois.
Tam debiutantka, tu doświadczony wyjadacz, tuz sal sądowych, debiut literacki mający już dawno na koncie.
Tam dłuższa historia fabularna, tu zbiór opowiadań, jak głosi okładka: „smakowitych, dowcipnych, intrygujących i zmuszających do myślenia”.
Pozory mylą.

Jacek Dubois używa tak samo prostego języka jak jego młodsza koleżanka po fachu. W efekcie czytelnik nie wie czy czyta literaturę, czy może protokół sądowy. Nie ma tu miejsca na delektowanie się słowem, efektowne metafory, czy cokolwiek innego, co faktycznie – jak wszak obiecano na wstępie – mogłoby jakkolwiek zmusić kogokolwiek do myślenia.

Świat opisany w piętnastu składających się na „Nieład” opowiadaniach, pozornie inny od tego z powieści Pauliny Świst, w rzeczywistości jest tak samo oderwany od rzeczywistości, w każdym razie innej niż tej warszawska.
Prawnicy - bohaterowie opowiadań Dubois - są nadętymi snobami, co nie jest bynajmniej autoironiczne. Autor bez umiaru epatuje nazwami luksusowych marek, dodatkowo na każdym kroku podkreślając jakimiż koneserami są wykreowane przez niego postaci.

Przeglądając blogi kulinarne, znalazła nową knajpkę na Kruczej, w której pad thai miał smakować równie egzotycznie jak w Tajlandii. Od rana kręciła się po domu, przeglądając szafy i zastanawiając się, co włożyć na spotkanie. Zrezygnowała z nowej sukienki z La Manii, jej widok mógłby za bardzo dekoncentrować przyjaciółkę, a miała jej sporo do opowiedzenia. Zdecydowała się na zwykłe dżinsy do szpilek Bally.”

„Lubił to mieszkanie na siódmym piętrze nowego apartamentowca, z dużym tarasem, z którego miał widok na kikut dawnej skoczni narciarskiej. Zamieszkał w nim po rozwodzie. Dziewczyna przyglądała się oprawionym fotografiom w salonie.
- Tomaszewski?
Zaimponowało mu, że rozpoznała autora i potwierdził kiwnięciem głowy. Wyjął z lodówki schłodzone Cremant i rozlał napój do kieliszków.”

Wymyślone przez autora historie są schematyczne i niemal wszystkie kręcą się wokół seksu. Kobiety, nawet jeśli zostaną obsadzone w roli prawniczek (choć zazwyczaj głównymi prawniczymi bohaterami są mężczyźni – sędziowie, prokuratorzy, adwokaci), radzą sobie przede wszystkim dzięki temu, że wykorzystują swój wdzięk i urodę, bez jakichkolwiek skrupułów pakując się do łóżka komu trzeba, jeśli tylko może je to doprowadzić do zamierzonego celu (w tym także wygrania prowadzonej sprawy). Oczywiście, są też przy tym inteligentne, przecież nikt nie posądziłby szacownego mecenasa Jacka Duboisa o jakikolwiek mizoginizm, ależ skądże. Inteligentnie obmyślają więc, opowiadanie za opowiadaniem, niczym na taśmie, plany seksualnego natarcia.

Ponadto, uznawszy któryś ze swoich konceptów za wyśmienity, autor ogrywa go do znudzenia. W zbiorze mamy więc dwa opowiadania oparte o ten sam pomysł: dobry lekarz zostaje z premedytacją niesłusznie posądzony o łapownictwo, w czym walny udział ma sprzyjająca atmosfera i złe CBA (podtekst polityczny jest w tym przypadku jednoznacznie czytelny, czyniąc obie historie jeszcze mniej strawnymi).

Wzmiankowany na wstępie dowcip, owszem pojawia się, choć jak na moje oko w jednym tylko opowiadaniu. Na wszelki jednak wypadek, gdyby czytelnik nie zorientował się, że to właśnie opowiadanie jest tym, z którego należy się śmiać, autor podkręca śmieszną atmosferę. Żona głównego bohatera, Danusia, nie tylko więc zachodzi w ciążę po każdym (nader rzadkim) stosunku płciowym odbytym z mężem, ale i – z pewnością dla lepszego dramaturgicznego efektu - rodzi najpierw czworaczki, a następnie trojaczki.

Zamierzeniem Dubois, co jasno wynika z posłowia, było udzielenie przestrogi „przed pozorami i ferowaniem zbyt schematycznych wyroków”. Autor śmiało stawia się przy tym w jednym rzędzie z Johnem Grishamem i Ferdinandem von Schirachem, by sentencjonalnie spuentować: „No cóż, Temida nie zawsze jest sprawiedliwa”.

Korzystając z prawniczego prawa do repliki odpowiem: No cóż, miała być głębia, a wylądowaliśmy w brodziku.

Zaś kolejnym prawnikom, którzy po napisaniu wyjątkowo udanej apelacji poczują nieodpartą potrzebę sprawdzenia się w literackim biznesie, proponuję najpierw czopek.

Paulina Świst „Prokurator”. Wydawnictwo Akurat, Warszawa 2017.
Jacek Dubois „Nieład czyli iluzje sprawiedliwości”. Edipresse Polska, Warszawa 2017.

czwartek, 22 lutego 2018

E.Niziurski "Szkolny lud, Okulla i ja", czyli czas płynie, lecz nie wszędzie


Nie będę ani trochę odkrywcza, gdy napiszę, że sięgnięcie w wieku dojrzałym po lektury z dzieciństwa bywa przeżyciem wstrząsającym.
Zdarza się, że ideał lat szczenięcych spada (z hukiem) z piedestału, na którym go ongi umieściliśmy, albowiem czytany po latach okazuje się płaski, nudny, zupełnie nieśmieszny, a do tego napisany niestrawnym językiem.
Nierzadkie są także sytuacje, w których okazuje się, że ulubione książki rodziców nie są bynajmniej ulubionymi książkami ich dzieci. Odpowiedzią na pełne entuzjazmu zachęty do sięgnięcia po takie czy inne dzieło („gdy byłam/byłem w Twoim wieku, uwielbiałem/uwielbiałam tę książkę! Zobaczysz, Tobie na pewno Ci się spodoba”), jest bowiem najpierw pełne pretensji „Muuuuuszę??”, a następnie, gdy wzięte podstępem, groźbą lub po prostu na litość latorośle przememłają pierwsze pięćdziesiąt stron (w tempie mniej więcej jedna strona na pół godziny), wycedzona przez zęby informacja, że ta książka jest „beznadziejną nudą i chyba sobie nie wyobrażasz, że będę na nią tracić czas?!”

Najczęściej jednak zdarza się tak, że książkę, którą dzieści lat temu czytaliśmy kilkanaście razy i znaliśmy na wyrywki, dziś odbieramy zupełnie inaczej. Niekiedy popadamy w związku z tym w stan kompletnego rozedrgania i śmiertelnego zdumienia. Bo choć przed lekturą wydawało nam się, że będzie to po prostu nostalgiczna podróż w czasie, to z każdą kolejną przeczytaną na nowo stroną coraz jaśniej dostrzegamy, że pewne rzeczy są stałe i niezmienne, mimo że to akurat im życzyliśmy, by szlag trafił je w pierwszej kolejności.

Bałem się tylko, czy coś nie wydarzy się na lekcjach, ale szczęśliwie nic się nie wydarzyło. Kocia od geografii była mdła, Ciemiężny od historii był mdły, Rubaszko od polskiego był mdły – a wszyscy jacyś senni, o mało co nie pospaliśmy razem z nimi.”


Akcja książki Edmunda Niziurskiego „Szkolny lud, Okulla i ja” toczy się prawdopodobnie na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku (po raz pierwszy powieść wydano w roku 1982). Jej bohaterami są uczniowie klas siódmych, czyli dzieciaki, pardon, młodzież w wieku mojego starszego syna.
Gdy sięgnę pamięcią do tamtych czasów (jak to brzmi, rany boskie!) i przepuszczę swoje wspomnienia przez dzisiejsze przemyślenia, istotnie dochodzę do wniosku, że większość moich nauczycieli była mdła. Tak bardzo, że dziś nie pamiętam nawet jak się nazywali. Ich lekcje przemykały jedna za drugą, niewiele się od siebie różniąc.
Chyba, że trafił się pedagog sadysta.

Posłuchaj – wtrącił się Kicuch – u nas tak jest: jak nie mogą sobie dać rady z uczniem, to go odsyłają do Soczewiaka.
- Dlaczego do Soczewiaka?
- Bo on z każdym daje sobie radę, bo chłopcy się go boją, mówią, że był wychowawcą w poprawczaku. Więc odsyłają do Soczewiaka, a on bierze skazańca do galopu…
- I… i co mu robi? – dopytywałem.
- No, niby nic poza… poza regulaminem.”
Dalej następuje opowieść o tym jak to jednemu z nieszczęśników Soczewiak (ksywa: Gepard) wyznaczył zadanie pilnowania gabloty.
- I jak się coś stanie gablocie, to pójdę do konia. Tak powiedział.
- Do konia? Jak to?
- Do konia gimnastycznego. Będę musiał skakać przez konia. Na wuefie. Przez konia i na konia, z nogami tak i tak… na różne sposoby. Wiesz, ile jest ćwiczeń na koniu? A ja mam krótkie nogi! – Pigment patrzył na mnie z prawdziwym przerażeniem w oczach. – No, powiedz, Kicuch, czy ja mogę te…te wszystkie ćwiczenia?
- Choćby ze skóry wyskoczył, nie potrafi – przyznał Kicuch. – Bo Gepard zadaje coraz trudniejsze, aż w końcu każdy wysiada, rozbija się o konia, przewraca, spada, a cała klasa ma ubaw. Rozumiesz teraz, dlaczego zapisaliśmy się w klubie do sekcji gimnastycznej. Myślałeś pewnie, że chodzi nam o wydłużenie ciała… Nie. Nam chodziło przede wszystkim o zaprawę. Żeby Gepardowi nie było łatwo niszczyć nas przed klasą. Rozumiesz?
Skinąłem głową. Rozumiałem. Wiadomo, że na wuefie można ośmieszyć najbardziej poważnego i mądrego człowieka, udowodnić mu niedołęstwo, pogrążyć w otchłań upokorzenia i wstydu, unicestwić! (…) I nic nie można zrobić Gepardowi, ani poskarżyć się. Ćwiczenia na koniu są w programie i Gepard zawsze może powiedzieć, że tylko przerabiał program.”

O, jakżeż dobrze to pamiętam. Uczucie upokorzenia, płonące policzki. I śmiech na sali gimnastycznej.
Tak, tego nauczyciela zapamiętałam z imienia i nazwiska oraz z twarzy. Do dziś nie mówię mu na ulicy „dzień dobry”. Może to świadczy o mojej małostkowości, ale ciągle czuję potrzebę wyrażenia w jakikolwiek sposób pogardy wobec niego i jego metod.

Za moich szkolnych czasów normą było także zwracanie się do uczniów po nazwisku i traktowanie ich z góry.

Słuchaj, Żaba – powiedziała Szufla – zgłosisz się do mnie po lekcjach.
Zabulgotałem wkurzony.
- Czego jeszcze? – skrzywiła się Szufla. – Mów wyraźnie, nie bulgocz, Żaba!
- Nie nazywam się Żaba, proszę pani – wykrztusiłem.
- Jak to nie Żaba? (…)
- Ja się nazywam Żabny, proszę pani. Tomasz Żabny.(…)
- No, więc dobrze – Szufla spojrzała na mniej jakby ze współczuciem, a może mi się tylko wydało. – Porozmawiamy po lekcjach, Tomku.
Spojrzałem na nią z wdzięcznością, bo użyła imienia.”

Jak niewiele potrzeba, by zyskać sobie wdzięczność ucznia. Najpierw go styrać, traktując bez szacunku, a potem łaskawie potraktować tak, jak powinno się go traktować zawsze.
To też pamiętam.
Jak również to, że nikt w moich czasach nie miał złudzeń dlaczego chodzi się do szkoły. Bo trzeba. A po co?
Cóż, tu również byliśmy zgodni z naszymi nauczycielami:

Mój Żabny, ładnie bym wyglądała, gdybym chciała czekać aż w moich uczniach odezwie się jakaś pasja – roześmiała się smutno pani Kocka. – Niestety, szkoła to jest taki karmnik, gdzie każdy ptak musi dziubać, czy ma apetyt, czy nie.”

Dziubaliśmy więc, jedni z większym zainteresowaniem, inni ze znacznie mniejszym.
No, ale to było w XX wieku!
Teraz, panie, mamy wiek XXI, luksusy, nowoczesność i high-tech!

Niestety, nie w szkole.
W niej czas się zatrzymał.

Nauczyciele mojego syna są mdli. W poprzedniej szkole byli mdli i wrzeszczący, w nowej przynajmniej nie wrzeszczą. Tylko o kilku usłyszałam natomiast do tej pory, że ich lekcje są ciekawe; zajęcia prowadzone przez pozostałych są wielką nudą. Lekcja za lekcją, wszystkie zlewają się w mdłą całość.

Część nauczycieli nadal zwraca się do uczniów po nazwisku.
Gdy pierwszy raz usłyszałam mojego syna mówiącego o swojej nauczycielce per „Kowalska”, obruszyłam się. „No ale o co ci chodzi? Ona też mówi do nas tylko po nazwisku!” – odpowiedział.

Niektórzy lubią też upokarzać uczniów. Ach, wziąć takiego delikwenta do tablicy i zgrilować go przy całej klasie, udowadniając, że nic nie umie! Albo robić co lekcję kartkówkę, stawiając za każdym razem połowie klasy oceny niedostateczne, dorzucając parę uwag na temat intelektu i cech charakteru uczniów! Można się dobrze bawić bez konia gimnastycznego? Można!

No i wreszcie kwintesencja. Szkoła jako karmnik. Nieważne, drapieżnik czy roślinożerca, duży czy mały, samiec czy samiczka, wszyscy mają dziubać to samo, w tym samym tempie. Zwolnisz, zginiesz. W cenie jest wyłącznie dziubanie z identyczną, z góry narzuconą prędkością. Nie smakuje ci to ziarno? Masz pecha. A za karę zostaniesz w tym samym karmniku na drugi rok, może wtedy polubisz!

Na szczęście jest nadzieja. Tak kiedyś, jak i dzisiaj. Tli się, mimo niesprzyjających warunków. Tonie jednak w goryczy i smutku.

Więc będziesz moim uczniem. Doskonale. Żeby nie było nieporozumień, uprzedzam: jestem pedagogiem bez serca. Wypalono mnie wewnętrznie, więc nie próbuje mnie wzruszać, żadnych przymilań i pochlebstw. Nie reaguję.(…) A co do twoich talentów fizycznych…
- Obawiam się, że nie mam zbyt wielkich.
- To się okaże. Może nagle w tej sali wybuchnie twój wielki talent, synu – Ostańko rozejrzał się gdzieś po suficie i zatarł ręce. – Zawsze liczę się z tym mój kochany. Więc, gdy będziesz miał ochotę zrobić coś niezwykłego, przyjdź, zgłoś się bez wahania, powiedz mi, użycz mi swojego żaru. Będziemy płonąć obaj. Jak dawniej, kiedy jeszcze chciało mi się robić nowe, zupełnie nowe doświadczenia – zapatrzył się starymi oczami w okno.
Cała klasa umilkła i wszystkim zrobiło się smutno.”

Edmund Niziurski „Szkolny lud, Okulla i ja”. Ilustrował Julian Bohdanowicz. Nasza Księgarnia, Warszawa 1988.

poniedziałek, 12 lutego 2018

A.Cieplak "Ma być czysto", czyli tematy do dyskusji (dla grup A i B)


Dzielnica, w której mieszkam, jest podzielona.
W starych budynkach, zbudowanych jeszcze nie w dzielnicy a w niewielkiej niemieckiej wsi, położonej blisko dużego miasta, mieszkają jedni, nazwijmy ich A.
Ich dzieci chodzą zazwyczaj do szkoły rejonowej ulokowanej za miedzą, w miejscu będącym czymś w rodzaju lokalnych slumsów. Po lekcjach robią nie wiadomo co, nie wiadomo gdzie. W dzielnicy nie ma wypasionych placów zabaw, skateparku czy choćby boiska.
Starsi do pracy dojeżdżają jedynym kursującym tu autobusem. O ile pracują. Jeśli nie pracują, można spotkać ich przemieszczających się niespiesznie na trasie pomiędzy domem a oznaczonym logo z płazem sklepem osiedlowym, zaopatrzonym we wszystkie niezbędne do przeżycia artykuły, w tym fajki i browar. 
Część z nich (zakwalifikujmy ich do podgrupy A minus), nie mieszka przy tym w poniemieckich budynkach, lecz na pobliskich działkach. Poznać ich można po charakterystycznej woni i ochrypniętych głosach.
Tak A, jak i A minus to autochtoni. Rdzenna tkanka tej dzielnicy, której DNA diametralnie różni się od DNA coraz ekspansywniej narastającej tkanki typu B. 

B zazwyczaj zamieszkują któryś z segmentów na jednym z wciąż pączkujących w dzielnicy osiedli domów szeregowych. Niektórzy z nich (będzie to podgrupa B plus) zasiedlają także nieliczne domy wolnostojące (ich lokalizacja uchodzi za prestiżową – na skraju puszczy, z widokiem na potok, rozmiary posesji liczone w tysiącach metrów kwadratowych.
Dzieci B dowożone są do szkół w centrum miasta (głównie do jednej, chlubiącej się pierwszym miejscem w rankingu szczecińskich szkół; w wywiadzie udzielonym dwa lata temu „Gazecie Wyborczej” jej wicedyrektorka informowała, przy czym jej wypowiedź nie robiła wrażenia popartej pogłębionej refleksją, że „nasza szkoła liczy około 740 osób, z czego tylko blisko 60 to dzieci "rejonowe"”. Jak przypuszczam, co najmniej setka z tych "pozarejonowych" to dzieci B z mojej dzielnicy).
Dzieci B nie sposób spotkać na terenie dzielnicy; nie mają na to czasu, gdyż w tygodniu biegają z jednych zajęć pozalekcyjnych na drugie, zaś w weekendy prowadzą bogate życie towarzyskie (urodziny, wycieczki, uprawianie sportów). Dzielnica, jako typowa sypialnia na przedmieściu, nie ma im w tym zakresie niczego do zaoferowania.
Tak rodzice, jak i dzieci typu B nie znają zazwyczaj nawet nazw poszczególnych, choćby leżących po sąsiedzku, ulic. Znają tylko te, przez które muszą codziennie przejechać samochodem z punktu C (dom) do punktów D (szkoła), E (zajęcia pozalekcyjne), F (praca), ewentualnie także G (inne rozrywki).

Życie A i B (oraz ich dzieci) toczy się tak osobno, że nie mają szansy się spotkać, choćby na zakupach w jednym z dwóch ulokowanych tu dyskontów spożywczych.
B wybierają bowiem dyskont z owadem. Dlaczego? To proste, tylko on jest na trasie ich codziennych przejazdów, sprytnie zlokalizowany przy głównej dzielnicowej ulicy dojazdowej.
A można z kolei spotkać w dyskoncie z czworonogiem. Czemu? Cóż, gdy trzeba samemu dźwigać ciężkie siaty, miast podwozić je wózkiem pod samootwierający się bagażnik auta-prosto-z-leasingu, idzie się tam, gdzie bliżej. A ów dyskont niemal graniczy z działkami i większością starych domów.

Nie robię zakupów w [tu padła nazwa dyskontu z czworonogiem], bo gdy patrzę na tych wszystkich ludzi, to obrzydzenie mnie bierze. Wydaje mi się, że wszystko co tam kupię jest brudne, bo przecież oni mogli tego dotykać”  – te słowa usłyszałam kilka miesięcy temu od znajomej. Osoby z wyższym wykształceniem, wykonującej prestiżowy zawód, po czterdziestce. Jedno dziecko w wieku przedszkolnym (więcej nie będzie), na wyposażeniu SUV i dobrze zarabiający mąż. Sympatycznej, uśmiechniętej, chętnej do pomocy. Komuś z B, rzecz jasna. Tym z A też pomaga, wiadomo. W pewnym wieku, na pewnych stanowiskach, z pewnym kręgiem znajomych to nawet wypada. Od tego są przecież jednak różne szlachetne akcje, nie trzeba tych ludzi oglądać na co dzień.


Gdybym miała zwięźle napisać o czym jest „Ma być czysto” Anny Cieplak, to napisałabym, że właśnie o tym. O „dzielnicy już samej w sobie wstępnie podzielonej czynszami, powierzchnią mieszkania i zawodami”. O dwóch, istniejących równolegle, światach. Świecie ludzi z aspiracjami i planami, i tym drugim, zamieszkałym przez tych, „którym nie chce się robić za wiele”, by nie powiedzieć: nic. Tak w każdym razie brzmi wersja oficjalna, milcząco aprobowana przez większość, zwłaszcza tych z B. Gdyby sięgnęli po tę książkę, mogliby się zdziwić.

Oliwka, piętnastolatka – uczennica drugiej klasy gimnazjum. Choć gimnazja wkrótce znikną, wraz z nimi niewątpliwie nie znikną Oliwki, ich życie i problemy. W związku z tym zła wiadomość dla B: nie da się zakwalifikować tej książki, jako poświęconej „gimbazie”, do kategorii powieści historycznych i odłożyć na odpowiednio zakurzoną półkę.
Oliwka mieszka z ojczymem i dwójką młodszego, przyrodniego rodzeństwa – piątoklasistą Oskarem i przedszkolaczką Sonią (dobór imion, jak sądzę, nieprzypadkowy). Ogarniająca codzienną rzeczywistość samodzielnie (trzeba obudzić na czas, przygotować jedzenie, odprowadzić do szkoły, przypilnować czystości, także głów). Ojczym pracuje, imprezuje, niespecjalnie radzi sobie z prozą życia i wiążącą się z nią odpowiedzialnością. Matka i babka pracują w Niemczech, do kraju zjeżdżają od wielkiego dzwonu, na święta (chyba, że trafi się kolejna ciąża, wtedy trzeba zostać dłużej, nawet na dwa lata). Oliwka ma na głowie kuratora i wysoce prawdopodobną wizję umieszczenia w Ośrodku („jak młoda Urbańska. Tyle ją wszyscy widzieli. Trafiła do zakonnic i zwariowała. Choć na ogół takie plotki są przesadzone. To znaczy nie te o zakonnicach, ale o ośrodkach. Większość wraca do Ząbkowic po dwóch latach i nic się nie zmienia. Stają się tylko trochę gorsi, więcej kombinują, a później wracają do ośrodków. Tych samych albo innych. Tak to się kręci.”).
Wszystko jasne i proste. O takich dziewczynach „źle się mówi”. Są zdemoralizowane, bo piją alkohol i uprawiają seks (w związku z tym czasem też zachodzą w ciążę). Źle się uczą, wagarują. Nikt się nimi nie interesuje. Oczywiście poza kuratorem, policją i sądem, a i to nieprzesadnie. Wiadomo, trzeba oczyszczać społeczeństwo ze złych elementów, to się oczyszcza. W przepisach nie ma jednak mowy o głębszym zainteresowaniu, nikomu nie można więc niczego zarzucić, wszystko na całkowitym legalu.

Dla mnie najbardziej wstrząsający fragment książki to ten, w którym Oliwka przypomina sobie przebieg rozprawy przed sądem dla nieletnich.
Wstrząsający, bo dobrze wiem, że prawdziwy. Codziennie (poza weekendami, bez przesady z tym zajmowaniem się nieletnimi) w polskich sądach odbywają się takie rozprawy, takie właśnie, takie samiuteńkie.
Za stołem sędziowskim siadają wypisz, wymaluj moje, przywołane na wstępie, znajome typu B. A może na rozprawie Oliwki to ona była właśnie?

Po co sędzina mówiła do niej tonem pani Frau? Dlaczego nie była jak Anna Maria Wesołowska? Czemu nie zapytała, czy zajmuje się młodszymi dziećmi, sprząta, robi zakupy, płaci rachunki, planuje poprawić oceny i normalnie chodzić do szkoły? Zapytała, czy Oliwka zamierza palić lub pić alkohol pomimo tego, że została dwa razy za to spisana. Odpowiedziała pytaniem: „A pani nie pali?”. I poleciało. Że demoralizacja, że opuszczone godziny w szkole, że brak nadzoru pedagogicznego, że opuszczanie zajęć w świetlicy kuratorskiej.”

Julka – piętnastolatka, uczennica tej samej klasy tego samego gimnazjum, do którego uczęszcza Oliwka. Jedyne dziecko rozwiedzionych rodziców, typowych B. Przeniesiona do niego po pierwszej klasie, gdy okazało się, że w poprzedniej szkole, bardziej prestiżowej, z wyselekcjonowanymi uczniami, trudno będzie uzyskać jej wysoką średnią ocen, automatycznie zwiększającą szanse przy rekrutacji do liceum.
Julka ma matkę, ojca i macochę, tę ostatnią dużo młodszą od jej rodziców, bo nieco przed trzydziestką. Mieszka trochę u matki, trochę u ojca. Ma się uczyć i realizować ułożony dla niej (przez matkę, ojciec biernie wszystko akceptuje i przyjmuje do realizacji) plan. To nie jest żadna patologia, to po prostu nowoczesna rodzina patchworkowa.
Julka mieszka w lepszej części dzielnicy, nie musi o nic się martwić, o nikogo troszczyć.
Tak w każdym razie widzą jej życie dorośli, ona sama problemów ma mnóstwo.
Zapłakana piętnastolatka wymaga więcej współczucia niż wyjące dziecko. Takie poryczą i zapomną, a dziewczyna, która ma okres, przetłuszczające się włosy i chłopaka dziewiętnastolatka? Jej smutek ma coś wspólnego z nieskończonością, leży zresztą zwinięta w kłębek, jakby na moment wróciła do stanu prenatalnego.”

Żeby było czystoto książka o nastoletnich dziewczętach, nie wiem czy dla nich przeznaczona. Jestem w wieku ich rodziców, jestem inna, a przede wszystkim - teraz to widzę - tak bardzo stara. Nie wiem czy urodzone w XXI wieku piętnastolatki nadal potrzebują – jak ja gdy miałam tyle lat, co one – czytać książki o życiu swoich rówieśniczek i ich problemach, często tych samych, z którymi i one się borykają. Nie wiem czy Anna Cieplak jest dla nich współczesną Krystyną Siesicką, Ewą Nowak albo Małgorzatą Musierowicz. Chociaż nie, wiem. Małgorzatą Musierowicz nie jest na pewno.

Historia opowiedziana przez autorkę jest bardzo prawdziwa. Opowiedziana autentycznym językiem (tak mi się w każdym razie z mojego, matczynego punktu widzenia, wydaje). Niektórzy będą się nim oburzać i już nawet oburzają (cytuję komentarz zamieszczony pod jedną z recenzji tej książki: „Niestety uważam, iż nie jest to odpowiednia książka, która może pełnić funkcję lektury gimnazjalisty. Zastanawiam się czy rodzice wiedzą jakie zwroty pojawiają się w niej”). Niestety, przypuszczam, że ci najbardziej oburzeni jej nie przeczytają, a tym samym nie dowiedzą się czym żyją ich dzieci, jakie są ich pragnienia, zmartwienia i potrzeby. Nie będą mieli więc szansy zorientować się, że ich świat w niczym nie przypomina świata ich młodości.   

Siłą „Żeby było czysto” jest to, że otwiera wiele płaszczyzn do dyskusji.
O pędzie do instytucjonalizowania wszystkiego i o tym, że tak wiele wymyka się z ram. Oraz o tym jak trudno nie dać się w tych ramach zamknąć.
O szkole. Która jest nie wiadomo po co, a w życiu nastolatków nie odgrywa żadnej istotnej roli (poza tą, że zajmuje sporo cennego czasu).
O życiu w dwóch różnych światach (A i B) i o tym do czego to prowadzi. Przykładanie odmiennych norm oceny jest początkiem, koniec można sobie wyobrazić. Chociaż może lepiej nie.
O tym dlaczego ludzie ze świata A czasem śmierdzą albo nie ściągają butów w cudzych mieszkaniach i co z tego powinno wynikać dla ludzi ze świata B.
O rodzinach „patchworkowych”, które pomału stają się normą (w każdym razie statystyczną), czy to się komu podoba, czy nie. I o roli macochy/ojczyma. Oraz ich uczuciach.
O tym, co piętnastolatki tak naprawdę rozumieją ze świata, który ich otacza.
O tym, co my, dorośli, możemy dla nich i z nimi zrobić.
Dyskusja na ten ostatni temat byłaby chyba najważniejsza. Bo gdybyśmy my, ich rodzice, macochy i ojczymowie, nauczyciele, kuratorzy i sędziowie spróbowali przez chwilę ich posłuchać, nie oceniając, może udałoby się nam dogadać. A nawet jeśli nie dogadać, to choć trochę zrozumieć.

Nie wiem, naprawdę nie wiem, dlaczego to nie Anna Cieplak zdobyła tegoroczny Paszport „Polityki” (choć wiem, że przyznano jej Nagrodę Conrada i Nagrodę Gombrowicza). Nie deprecjonuję przy tym Marcina Wichy i jego nagrodzonej, naprawdę znakomitej, książki („Rzeczy, których nie wyrzuciłem”), ale – z całym szacunkiem – Wicha „twórcą młodego pokolenia” był już jakiś czas temu (raczej bardziej dawno temu niż mniej dawno). Doprawdy, czyżby po raz kolejny zdecydowała płeć?

Płeć i jej wpływ na życie nie tylko Oliwki i Julii – o tym też można by podyskutować.

Anna Cieplak „Ma być czysto”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2016.

Wszystkie wyróżnione kursywą fragmenty pochodzą z omawianej książki. Starałam się nie wyrywać ich z kontekstu, choć niekiedy musiałam zmienić, dostosowując do potrzeb mojego tekstu, oryginalnie użyte formy gramatyczne.

niedziela, 4 lutego 2018

"Piotruś i Wilk" - koncert rodzinny, czyli rechot w filharmonii


Gdy wejdziecie na fanpage Filharmonii Szczecińskiej, odtworzy Wam się od razu krótki film. Zobaczycie wyelegantowanych ludzi w różnym wieku, kierujących się do chłodno-dystyngowanego białego budynku. Koronki, kamienie szlachetne, muszka i wyglansowane buty.


Wizyta w filharmonii to wydarzenie. Choćbyś bywał w niej co piątek (a może i częściej), wiesz, że to nie jest coś powszedniego. Idziesz tam, by oderwać się od rzeczywistości. To miejsce, w którym możesz przypomnieć sobie co to piękno i kultura. Skoro zaś tak, sam przenosisz się w inny, lepszy wymiar, starasz się zachowywać i wyglądać inaczej niż zwykle.
To, moim zdaniem, przekaz tego spotu. W pełni się z nim zgadzam.

Nieco ponad dwa lata temu Filharmonia wydała przeznaczony dla młodych czytelników komiks „Bon Ton”. „Komiks jest sztuką. Sztuką jest także muzyka. A to jest komiks, w którym odkrywamy finezyjny obszar sztuki jakim jest muzyka”, napisano w przedmowie. A dalej delikatnie zasugerowano, iż na jego planszach można znaleźć „podpowiedzi jak zachować się wobec muzyki, aby czerpać z niej radość i dobrze się bawić w towarzystwie innych. Jak przygotować się do koncertu i na co zwrócić uwagę w jego trakcie.”


Historia opowiedziana w komiksie dotyczy niejakiego Robina Nietakta, rozbitka odnalezionego na jednej z bezimiennych wysepek w Oceanii, który spędził w odcięciu od cywilizacji długie lata. Robin trafia na koncert do filharmonii, gdzie zachowuje się w sposób adekwatny do noszonego nazwiska (czyli niespecjalnie dobrze). W zabawny i nienachalny sposób twórcy komiksu nie tylko przemycają w nim informacje o tym w jaki sposób należy zachowywać się w czasie odbywających się w filharmonii koncertów, ale i wyjaśniają dlaczego jest to ważne.
Dla mnie bomba. Dla moich dzieci również. Młodszy przeczytał komiks jakieś trzydzieści razy i ciągle podoba mu się tak samo, czyli bardzo.

Od szeregu lat raz w miesiącu Filharmonia Szczecińska organizuje koncerty rodzinne, przeznaczone dla rodzin z dziećmi w wieku 6+. Bywało gorzej (w starym gmachu, choć w nowym też, o czym pisałam tutaj), i lepiej. Ostatnio (jest to drugi sezon, w którym w zasadzie nie opuszczamy żadnego koncertu) jest raczej tylko bardzo dobrze.

Idea koncertów jest prosta. W każdym razie dla mnie (nie czytałam nigdzie żadnego oficjalnego przesłania w tej sprawie, ale tak to odbieram): pokazać, że muzyka klasyczna może być dla każdego. Że nie trzeba się od razu puszyć i nadymać, wystarczy otworzyć umysł, uszy i serce. Serce koniecznie, muzyki klasycznej słucha się sercem.

Prowadząca Agata Kolasińska regularnie przypomina dzieciom o koncertowym savoir-vivrze („nie rozlewamy się na siedzeniach jak meduzy!”), choć zarazem dozwala na swobodę na co dzień w filharmonii zakazaną: można klaskać w trakcie utworów, machać, a niekiedy nawet wznosić dzikie okrzyki. Dzieci mają czuć się w filharmonii dobrze, jednak nie mogą zapominać o tym, że to miejsce wyjątkowe, któremu (tak miejscu, jak i temu co się w nim dzieje) należny jest szacunek.

Uważam, że to dobra droga.
Sacrum i profanum mogą znaleźć wspólny język. Sacrum nie zaszkodzi gdy spuści nieco z tonu, zaś profanum może się trochę uświęcić, od tego się nie umiera.
Koncerty rodzinne nie mogą być tylko odgrywaniem muzyki, bo dzieci umrą z nudów i nigdy już nie zmartwychwstaną, a na pewno nie w filharmonii. Musi być jakaś akcja, nieco gadżetów, wykorzystania multimediów.
Wydawało mi się, że zespół Filharmonii Szczecińskiej odpowiedzialny za edukację muzyczną doskonale wie czym jest ideał i konsekwentnie stara się do niego doskoczyć. Używam czasu przeszłego, bo niestety byłam na koncercie „Piotruś i wilk” (w niedzielę, 4 lutego 2018 roku).



Idea była słuszna.
Klasyczną bajkę symfoniczną Sergiusza Prokofiewa, powstałą w 1936 roku, przystosowano do potrzeb widza/słuchacza urodzonego w XXI wieku. Uczestniczyliśmy więc w procesie Wilka, oskarżonego o zjedzenie Kaczuszki. Prokurator (a w zasadzie prokuratorka, gdyż była rola kobieca, do czego jeszcze wrócę) odczytała przebieg zdarzeń odtworzony przez Narratora, będący w istocie skrótem Prokofiewowskiej historii: oto chłopiec, Piotruś, wyszedł z zagrody na łąkę, lekkomyślnie zostawiając otwartą furtkę, przez którą wymknęła się Kaczuszka. Pojawili się Ptaszek, Kot i Dziadek (w tej roli wszystkie instrumenty dęte drewniane), a wreszcie i Wilk (waltornie), który zjadł Kaczuszkę (tak w każdym razie twierdziło oskarżenie). Sprytny Piotruś jednak, przy pomocy Ptaszka, zwabił Wilka w pułapkę, schwytał i – w ramach kary – miał odstawić do zoo.
W tym miejscu zaczął się proces, w czasie którego sędzia miał ostatecznie zdecydować o tym, czy Wilk dopuścił się zarzucanego mu czynu.
Teoretycznie scenariusz był bez zarzutu: były multimedia, aktorzy (element akcji, ożywiający publiczność), muzyka, w nienazbyt długich fragmentach. Była też edukacja – po kolei wywołano instrumenty ze wszystkich grup, nazywając je i pokazując jak brzmią. Bawiąc uczy, ucząc bawi. Jakoś tak to szło.
Cóż, kiedy twórcy postanowili całość ulepszyć. Widz nierechoczący to widz niezadowolony, pozwólmy mu więc zarechotać.

Jeśli więc sędzia, to przygłupi. Słowo „metaforyczny” okazało się dla niego wyzwaniem nie do przejścia („nie używajcie słów, których znaczenia nie rozumiem!”). Sposób prowadzenia przez niego rozprawy dalece swobodny – żadnego poszanowania czyjejś godności, żadnego szacunku. Oddalenie sprzeciwu manifestowane rzucaniem młotkiem sędziowskim w głowę, pojęcie bezstronności nie istnieje.

Pani prokurator – długowłosa blondynka, w sposób do bólu stereotypowy ogrywająca swoją kobiecość (ach, ta noga w mini spódniczce wystająca spod togi; ach, ten gest odgarniania włosów z oczu!).

Wilk – nieokrzesany (i nieuczesany), ale inteligentny przeciwnik. Bezlitośnie wykpiwający poszczególnych świadków – muzyków. Drwiący z ich sposobu grania, a także wyglądu.

Finał – będący jedną wielką aluzją polityczną, zrozumiałą raczej tylko dla dorosłych (pojawiający się znienacka akt prezydenckiego ułaskawienia oczywiście winnego Wilka).

źródło zdjęcia

Nie tego spodziewałam się w filharmonii, drodzy Państwo.
Jasne, widzom się podobało, widzowie zarechotali. Dzieci obśmiały się do rozpuku z tego głupiego sędziego i głupich muzyków (moje dzieci również). Udało im się wysłuchać muzyki, może nawet zapamiętały, że fagot to ta długa drewniana rura.

Cóż, kiedy nie prowadzę moich dzieci do filharmonii po to, żeby zetknęły się z tym, czego na co dzień mają w nadmiarze.
Filharmonia to nie jest miejsce dla chamstwa i braku kultury.
Nie życzę sobie, żeby pokazywano w niej przemoc (czym innym jest rzucaniem sędziowskim młotkiem w głowę tych, którzy ośmielają się mieć inne zdanie?). Nie chcę, aby wykpiwać kogokolwiek stojącego na scenie, choćby w żartach. Nie interesują mnie dowcipy o zarobkach muzyków orkiestry, nie chcę słuchać w filharmonii o polityce.

Bo filharmonia jest miejscem, w którym powinniśmy przypominać sobie, że możemy być lepsi niż jesteśmy. 
Bo możemy, wystarczy nie schlebiać naszym najbardziej prymitywnym instynktom i wykonać minimalny wysiłek. 

Drogi Zespole Filharmonii, Ty to wiesz.
Nie sięgaj więc po importowane z Poznania wynalazki, zdaj się na lokalne pomysły.
A jeśli ci ich brakuje, graj po prostu muzykę.
Proszę.

Piotruś i Wilk. Koncert rodzinny w Filharmonii Szczecińskiej, 4.02.2018 r.