Kiedy miałam 9-10 lat, zaczytywałam się
książkami Aliny i Czesława Centkiewiczów.
Była to połowa lat osiemdziesiątych
ubiegłego wieku. Zamierzchłe czasy, w których nie istniał internet i telefony
komórkowe, by nie wspomnieć o konsolach. W telewizji dostępne były wyłącznie
dwa kanały TVP, z umiarkowanie atrakcyjnym repertuarem. Egzotyczne kraje mogłam
sobie co najwyżej pooglądać w programach Toniego Halika i Elżbiety Dzikowskiej,
ewentualnie w czterotomowej Encyklopedii Powszechnej PWN, niezbędnym wyposażeniu
biblioteczki każdej polskiej rodziny (tak, to były czasy, gdy wypadało mieć
biblioteczkę, choćby w meblościance).
Książki Centkiewiczów, opisujące mroźne,
skute lodem krainy i brnących przez nie dzielnych polarników, stanowiły wówczas
pożywkę dla mojej dziecięcej wyobraźni, niezainfekowanej przez (nieistniejącą
wtedy) imponującą komputerową grafikę i nieskażonej oglądaniem szeregu filmów z fantastycznymi efektami specjalnymi (pierwszy kinowy seans "Gwiezdnych wojen" dopiero mnie czekał).
Po upływie nieco ponad trzydziestu lat
świat, nie tylko dziecięcy, wygląda zupełnie inaczej.
Wiedzą o tym wszyscy.
Wszyscy poza polską szkołą.
W polskiej szkole bowiem nadal lekturą
dziewięcio- i dziesięciolatków (trzecio- i drugoklasistów, zależnie od decyzji
nauczyciela) jest nader często, niezmiennie od wielu, wielu lat, „Anaruk,
chłopiec z Grenlandii”.
„Anaruk…” to książeczka napisana przez
Czesława Centkiewicza w roku 1937, jakby nie patrzeć, ponad osiemdziesiąt lat
temu.
W opatrzonym przyjazną okładką (autorstwa
Joanny Rusinek) wydaniu z 2014 roku to ledwie nieco ponad 46 stron (jednak
bitego druku, bez obrazków). 46 stron dziecięcej czytelniczej męki.
Męka to jednak uświęcona dążeniem do celów
szlachetnych, w tym zwłaszcza do zdobycia wiedzy. Wydawca podkreśla wszak na
odwrocie okładki, że to „opowieść o życiu, obyczajach i wierzeniach
mieszkańców Grenlandii – Eskimosów.” Dorzuca, że „bohaterem utworu jest
mały Eskimos od dzieciństwa nawykły do trudnej pracy myśliwego i egzystencji w
warunkach polarnych”.
Niestety, nie dodaje, że wiedza jaką można
zdobyć dzięki tej lekturze ma walor wyłącznie historyczny. Grenlandia tam
opisana już bowiem w zasadzie nie istnieje, a zamieszkujące ją dzieci nie
parają się bynajmniej myślistwem (użycie zwrotu „w zasadzie” służy
zabezpieczeniu moich tyłów, na wypadek gdyby jednak moja internetowa wiedza
okazała się być nie w pełni kompatybilna z rzeczywistością).
W poście, zamieszczonym kilka dni temu na
fejsbuku, Dorota Trynks podzieliła się swoją rozpaczą, w
jakiej pogrążyła się razem ze swoją córką, trafioną „Anarukiem…” jako
lekturą.
Jej sprzeciw wzbudziła w szczególności
konieczność zmierzenia się m.in. z opisami polowań na polarne zwierzęta. Ani
ona, ani jej córka nie chcą bowiem czytać o zabijaniu fok, nie interesują ich
tego rodzaju krwiste kawałki.
Jak zwykle w takich przypadkach głosy się
podzieliły.
Byli tacy, którzy wyrazili zrozumienie dla
jej postawy i tacy, którzy uznali, że przesadza i powinna „ochłonąć”. Bo
przecież „nie można dzieciom tworzyć wyidealizowanego świata, gdzie wszyscy
są piękni i młodzi i żyją długo i szczęśliwie”. A ponadto „ja to też
czytałem. Nie płakałem i nie pamiętam, aby ktoś z mojej klasy się uskarżał.”
Czyli jak zwykle.
Próbując znaleźć ucieczkę z tej drogi
donikąd, zastanówmy się zatem po co są drugo- i trzecioklasistom lektury
szkolne.
Najprościej będzie zajrzeć do
obowiązującego w tym zakresie prawa, czyli stosownego rozporządzenia
określającego tzw. podstawę programową. Obecnie jest to rozporządzenie Ministra
Edukacji Narodowej z 14 lutego 2017 roku o bardzo długiej nazwie,
dostępne tutaj.
Stanowi ono m.in., że:
- „kształcenie ogólne w szkole
podstawowej ma na celu formowanie u uczniów poczucia godności własnej osoby
i szacunku dla godności innych osób”;
- „do zadań szkoły w zakresie edukacji
wczesnoszkolnej należy planowa realizacja programu nauczania szanująca godność
uczniów, ich naturalne indywidualne tempo rozwoju, wspierająca
indywidualność, oryginalność, wzmacniająca poczucie wartości, zaspokajająca
potrzebę poczucia sensu aktywności własnej i współdziałania w grupie”;
- „edukacja na tym etapie jest
ukierunkowana na zaspokojenie naturalnych potrzeb rozwojowych ucznia.
Szkoła respektuje podmiotowość ucznia w procesie budowania
indywidualnej wiedzy oraz przechodzenia z wieku dziecięcego do okresu
dorastania”;
- „ważne jest, aby zainteresować
ucznia czytaniem na poziomie szkoły podstawowej. Uczeń powinien mieć
zapewniony kontakt z książką, np. przez udział w zajęciach, na których czytane
są na głos przez nauczycieli fragmenty lektur, lub udział w zajęciach
prowadzonych w bibliotece szkolnej. W ten sposób rozwijane są kompetencje
czytelnicze, które ukształtują nawyk czytania książek również w dorosłym życiu”.
Co istotne, w zakresie lektur w klasach
I-III, rozporządzenie nie posługuje się żadną sztywną „listą lektur”, a podaje
tylko „propozycję lektur do wspólnego i indywidualnego czytania”. Wśród
proponowanych tam 24 tytułów nie ma jednak „Anaruka…”
Warto również dostrzec, że Minister
Edukacji Narodowej oczekuje, że uczeń będzie „czytał samodzielnie wybrane książki”,
nie zaznaczając zarazem, że mają być to książki wybrane przez
nauczyciela.
Ba, użyte w innym miejscu sformułowanie,
że taki uczeń będzie „słuchał z uwagą lektur i innych tekstów czytanych
przez nauczyciela, uczniów i inne osoby” sugeruje nawet, że
dopuszczalne, a wręcz pożądane jest wspólne czytanie fragmentów książek w
klasie, podczas lekcji.
Czemu zatem w realiach polskiej szkoły w
XXI wieku to – co do zasady (przypominam: zabezpieczam sobie tyły, dopuszczając
możliwość istnienia wyjątków) nauczyciel samodzielnie i odgórnie wybiera
uczniom lektury do obowiązkowego przeczytania w ściśle określonym czasie?
Czemu w polskiej szkole w roku 2019 dzieci
muszą czytać lektury samodzielnie w całości w domu, pod groźbą niezaliczenia
„testu z lektury”?
Czemu w polskiej szkole uczeń nie może
powiedzieć nauczycielowi, że wybrana przez niego książka mu się nie podoba, bo
jest dla niego za trudna, albo wzbudza złe emocje? Czemu nie może zaproponować
przeczytania w zamian innej książki, o zbliżonej tematyce?
Dlaczego?
Bo nie.
Bo dziecko w tym wieku ma „ćwiczyć
samodzielne czytanie”.
Bo wszystkie dzieci od wielu lat czytają
tę książkę i wszystkim się podoba, więc ma nie wydziwiać.
Bo niech nie przesadza z tą
nadwrażliwością. Ogląda kreskówki i żyje? Więc tę książkę też przeczyta i
przeżyje.
Jak to szło?
Respektuje podmiotowość ucznia.
Szanuje jego godność i indywidualne tempo
rozwoju.
Albo jakoś tak.
Pitu-pitu, bez znaczenia.
Wróćmy jednak do „Anaruka…”.
Który – mimo całej mojej sympatii do
Centkiewiczów – nie jest moim zdaniem dobrym pomysłem na lekturę dla współczesnych trzecioklasistów.
Po pierwsze, to książka napisana językiem
– z punktu widzenia dzisiejszego dziesięciolatka - przeraźliwie nudnym.
Niewiele się w niej dzieje, a nawet jeśli się dzieje, to jest opisane w sposób
wywołujący samoczynne ziewanie. Wątpiących odsyłam do tego posta, w którym
jedna z blogerek (dodam, że
matka-wielce-czytająca-a-nawet-pracująca-w-wydawnictwie) opisuje udrękę swojego
syna (a przy okazji i własną), zmuszonego do przeczytania tej książki.
Czy dziecko, które zostanie przymuszone do
przeczytania kilkudziesięciu nudnych stron, dlatego, że jeśli nie przeczyta, to
będzie kara (czyli zła ocena), będzie kojarzyło czytanie z czymś przyjemnym?
Czy „rozbudzi to u niego zamiłowanie do czytania” oraz będzie działaniem
„sprzyjające zwiększeniu jego aktywności czytelniczej”? Czy „ukształtuje
postawę dojrzałego i odpowiedzialnego czytelnika, przygotowanego do otwartego
dialogu z dziełem literackim”? (tak, to wszystko to cytaty z przywołanego
wcześniej rozporządzenia) Śmiem wątpić.
Po drugie, dlatego, że poznawcze walory
tej książki są wątpliwe. Jest ona uważana za rodzaj reportażu – cóż, kiedy, jak
się wydaje (podkreślę: tak mi się wydaje, to wyłącznie mój
pogląd, oparty o taki research, jaki byłam w stanie zrobić na potrzeby tego posta), Centkiewicz napisał ją, bazując na
cudzych opowieściach, sam nigdy w owym czasie na Grenlandii nie będąc.
Wspominałam już, że uwielbiałam książki
Centkiewiczów, prawda? Czytałam w związku z tym również autobiograficzną
powieść Czesława Centkiewicza „Wyspy mgieł i wichrów”, w której opisuje on
swoje polarnicze wyprawy w latach 30-tych. Był wówczas dwukrotnie na Wyspie
Niedźwiedziej, na Grenlandii jednak ani razu, a już na pewno nie spędził tam –
jak narrator książki – całego roku polarnego. Skąd więc opowieść o Anaruku?
Może autor opierał się na opowieściach
jednego ze swoich kolegów, z którymi spędził na Wyspie Niedźwiedziej kilkaset
dni (niektórzy z nich byli na Grenlandii)?
A może, co mi wydaje się bardziej
prawdopodobne, wykorzystał przeżycia Fridtjofa Nansena, który istotnie, pod
koniec XIX wieku zimował w Grenlandii, mieszkając razem z jej mieszkańcami i
przyglądając się ich zwyczajom. Opisał je nawet w jednej ze swoich książek,
przetłumaczonej dość szybko na język polski. Centkiewicz z pewnością ją znał.
W takiej sytuacji „Anaruk…” nie jest
jednak ani reportażem, ani „opowiadaniem, z którego bohaterem nadal mogą
identyfikować się młodzi czytelnicy” (jak entuzjastycznie stwierdza jedna z jego recenzentek).
Oczywiście, mimo to można by wykorzystać
go twórczo w czasie lekcji.
Można by, ale czy aby jednak na pewno tak
się dzieje?
Czy przypadkiem nie jest tak, że
dziewięcio- i dziesięciolatki, pozostawione same z lekturą (przecież muszą
doskonalić samodzielne czytanie), już na zawsze pozostaną z pierwszym
skojarzeniem: Eskimos = straszny głuptas, który je mydło, a wyrzuca czekoladę
(proszę sprawdzić recenzje w internecie) i który nie umie liczyć więcej niż do
dwudziestu (że zacytuję Centkiewicza: „tylko bardzo niewielu Eskimosów,
specjalnie zdolnych do rachunków, umie liczyć ponad dwadzieścia. Biorą wtedy do
pomocy ręce i nogi innego człowieka”)?
Hm, a czy nie było to tak, że szkoła ma
formować w uczniach „poczucie szacunku dla godności innych osób”?
Po trzecie, jednak, i chyba najgorsze.
Polska szkoła A.D. 2019 poprzez lekturę
„Anaruka…” uczy polskie dzieci brzydkich eskimoskich wyrazów.
Pozwolę sobie w tym miejscu zacytować
fragment książki „Nie mieszkam w igloo” autorstwa Adama Jarniewskiego, Polaka,
od 2006 roku mieszkającego na Grenlandii (cytat dzięki uprzejmości autora, jego
blog dostępny tutaj):
„Słowo anaruk to dość dziwne złożenie,
składające się z czasownika „srać” w trybie rozkazującym oraz zaimka rzeczowego
„to”, co daje rezultat w postaci nieszczęsnego „sraj to”.
Co proszę potraktować jako puentę.
Czesław
Centkiewicz „Anaruk, chłopiec z Grenlandii”. Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.