poniedziałek, 7 stycznia 2019

Cz.Centkiewicz "Anaruk, chłopiec z Grenlandii", czyli lektura w sam raz do d...


Kiedy miałam 9-10 lat, zaczytywałam się książkami Aliny i Czesława Centkiewiczów.

Była to połowa lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Zamierzchłe czasy, w których nie istniał internet i telefony komórkowe, by nie wspomnieć o konsolach. W telewizji dostępne były wyłącznie dwa kanały TVP, z umiarkowanie atrakcyjnym repertuarem. Egzotyczne kraje mogłam sobie co najwyżej pooglądać w programach Toniego Halika i Elżbiety Dzikowskiej, ewentualnie w czterotomowej Encyklopedii Powszechnej PWN, niezbędnym wyposażeniu biblioteczki każdej polskiej rodziny (tak, to były czasy, gdy wypadało mieć biblioteczkę, choćby w meblościance).

Książki Centkiewiczów, opisujące mroźne, skute lodem krainy i brnących przez nie dzielnych polarników, stanowiły wówczas pożywkę dla mojej dziecięcej wyobraźni, niezainfekowanej przez (nieistniejącą wtedy) imponującą komputerową grafikę i nieskażonej oglądaniem szeregu filmów z fantastycznymi efektami specjalnymi (pierwszy kinowy seans "Gwiezdnych wojen" dopiero mnie czekał).

Po upływie nieco ponad trzydziestu lat świat, nie tylko dziecięcy, wygląda zupełnie inaczej.
Wiedzą o tym wszyscy.
Wszyscy poza polską szkołą.

W polskiej szkole bowiem nadal lekturą dziewięcio- i dziesięciolatków (trzecio- i drugoklasistów, zależnie od decyzji nauczyciela) jest nader często, niezmiennie od wielu, wielu lat, „Anaruk, chłopiec z Grenlandii”.



„Anaruk…” to książeczka napisana przez Czesława Centkiewicza w roku 1937, jakby nie patrzeć, ponad osiemdziesiąt lat temu.
W opatrzonym przyjazną okładką (autorstwa Joanny Rusinek) wydaniu z 2014 roku to ledwie nieco ponad 46 stron (jednak bitego druku, bez obrazków). 46 stron dziecięcej czytelniczej męki.

Męka to jednak uświęcona dążeniem do celów szlachetnych, w tym zwłaszcza do zdobycia wiedzy. Wydawca podkreśla wszak na odwrocie okładki, że to „opowieść o życiu, obyczajach i wierzeniach mieszkańców Grenlandii – Eskimosów.” Dorzuca, że „bohaterem utworu jest mały Eskimos od dzieciństwa nawykły do trudnej pracy myśliwego i egzystencji w warunkach polarnych”.
Niestety, nie dodaje, że wiedza jaką można zdobyć dzięki tej lekturze ma walor wyłącznie historyczny. Grenlandia tam opisana już bowiem w zasadzie nie istnieje, a zamieszkujące ją dzieci nie parają się bynajmniej myślistwem (użycie zwrotu „w zasadzie” służy zabezpieczeniu moich tyłów, na wypadek gdyby jednak moja internetowa wiedza okazała się być nie w pełni kompatybilna z rzeczywistością).

W poście, zamieszczonym kilka dni temu na fejsbuku, Dorota Trynks podzieliła się swoją rozpaczą, w jakiej pogrążyła się razem ze swoją córką, trafioną „Anarukiem…” jako lekturą.
Jej sprzeciw wzbudziła w szczególności konieczność zmierzenia się m.in. z opisami polowań na polarne zwierzęta. Ani ona, ani jej córka nie chcą bowiem czytać o zabijaniu fok, nie interesują ich tego rodzaju krwiste kawałki.
Jak zwykle w takich przypadkach głosy się podzieliły.
Byli tacy, którzy wyrazili zrozumienie dla jej postawy i tacy, którzy uznali, że przesadza i powinna „ochłonąć”. Bo przecież „nie można dzieciom tworzyć wyidealizowanego świata, gdzie wszyscy są piękni i młodzi i żyją długo i szczęśliwie”. A ponadto „ja to też czytałem. Nie płakałem i nie pamiętam, aby ktoś z mojej klasy się uskarżał.
Czyli jak zwykle.

Próbując znaleźć ucieczkę z tej drogi donikąd, zastanówmy się zatem po co są drugo- i trzecioklasistom lektury szkolne.

Najprościej będzie zajrzeć do obowiązującego w tym zakresie prawa, czyli stosownego rozporządzenia określającego tzw. podstawę programową. Obecnie jest to rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z 14 lutego 2017 roku o bardzo długiej nazwie, dostępne tutaj.
Stanowi ono m.in., że:

- „kształcenie ogólne w szkole podstawowej ma na celu formowanie u uczniów poczucia godności własnej osoby i szacunku dla godności innych osób”;

- „do zadań szkoły w zakresie edukacji wczesnoszkolnej należy planowa realizacja programu nauczania szanująca godność uczniów, ich naturalne indywidualne tempo rozwoju, wspierająca indywidualność, oryginalność, wzmacniająca poczucie wartości, zaspokajająca potrzebę poczucia sensu aktywności własnej i współdziałania w grupie”;

- „edukacja na tym etapie jest ukierunkowana na zaspokojenie naturalnych potrzeb rozwojowych ucznia. Szkoła respektuje podmiotowość ucznia w procesie budowania indywidualnej wiedzy oraz przechodzenia z wieku dziecięcego do okresu dorastania”;

- „ważne jest, aby zainteresować ucznia czytaniem na poziomie szkoły podstawowej. Uczeń powinien mieć zapewniony kontakt z książką, np. przez udział w zajęciach, na których czytane są na głos przez nauczycieli fragmenty lektur, lub udział w zajęciach prowadzonych w bibliotece szkolnej. W ten sposób rozwijane są kompetencje czytelnicze, które ukształtują nawyk czytania książek również w dorosłym życiu”.

Co istotne, w zakresie lektur w klasach I-III, rozporządzenie nie posługuje się żadną sztywną „listą lektur”, a podaje tylko „propozycję lektur do wspólnego i indywidualnego czytania”. Wśród proponowanych tam 24 tytułów nie ma jednak „Anaruka…”

Warto również dostrzec, że Minister Edukacji Narodowej oczekuje, że uczeń będzie „czytał samodzielnie wybrane książki”, nie zaznaczając zarazem, że mają być to książki wybrane przez nauczyciela.
Ba, użyte w innym miejscu sformułowanie, że taki uczeń będzie „słuchał z uwagą lektur i innych tekstów czytanych przez nauczyciela, uczniów i inne osoby” sugeruje nawet, że dopuszczalne, a wręcz pożądane jest wspólne czytanie fragmentów książek w klasie, podczas lekcji.

Czemu zatem w realiach polskiej szkoły w XXI wieku to – co do zasady (przypominam: zabezpieczam sobie tyły, dopuszczając możliwość istnienia wyjątków) nauczyciel samodzielnie i odgórnie wybiera uczniom lektury do obowiązkowego przeczytania w ściśle określonym czasie?
Czemu w polskiej szkole w roku 2019 dzieci muszą czytać lektury samodzielnie w całości w domu, pod groźbą niezaliczenia „testu z lektury”?
Czemu w polskiej szkole uczeń nie może powiedzieć nauczycielowi, że wybrana przez niego książka mu się nie podoba, bo jest dla niego za trudna, albo wzbudza złe emocje? Czemu nie może zaproponować przeczytania w zamian innej książki, o zbliżonej tematyce?
Dlaczego?

Bo nie.
Bo dziecko w tym wieku ma „ćwiczyć samodzielne czytanie”.
Bo wszystkie dzieci od wielu lat czytają tę książkę i wszystkim się podoba, więc ma nie wydziwiać.
Bo niech nie przesadza z tą nadwrażliwością. Ogląda kreskówki i żyje? Więc tę książkę też przeczyta i przeżyje.

Jak to szło?
Respektuje podmiotowość ucznia.
Szanuje jego godność i indywidualne tempo rozwoju.
Albo jakoś tak.
Pitu-pitu, bez znaczenia.

Wróćmy jednak do „Anaruka…”.
Który – mimo całej mojej sympatii do Centkiewiczów – nie jest moim zdaniem dobrym pomysłem na lekturę dla współczesnych trzecioklasistów.

Po pierwsze, to książka napisana językiem – z punktu widzenia dzisiejszego dziesięciolatka - przeraźliwie nudnym. Niewiele się w niej dzieje, a nawet jeśli się dzieje, to jest opisane w sposób wywołujący samoczynne ziewanie. Wątpiących odsyłam do tego posta, w którym jedna z blogerek (dodam, że matka-wielce-czytająca-a-nawet-pracująca-w-wydawnictwie) opisuje udrękę swojego syna (a przy okazji i własną), zmuszonego do przeczytania tej książki.

Czy dziecko, które zostanie przymuszone do przeczytania kilkudziesięciu nudnych stron, dlatego, że jeśli nie przeczyta, to będzie kara (czyli zła ocena), będzie kojarzyło czytanie z czymś przyjemnym? Czy „rozbudzi to u niego zamiłowanie do czytania” oraz będzie działaniem „sprzyjające zwiększeniu jego  aktywności czytelniczej”? Czy „ukształtuje postawę dojrzałego i odpowiedzialnego czytelnika, przygotowanego do otwartego dialogu z dziełem literackim”? (tak, to wszystko to cytaty z przywołanego wcześniej rozporządzenia) Śmiem wątpić.

Po drugie, dlatego, że poznawcze walory tej książki są wątpliwe. Jest ona uważana za rodzaj reportażu – cóż, kiedy, jak się wydaje (podkreślę: tak mi się wydaje, to wyłącznie mój pogląd, oparty o taki research, jaki byłam w stanie zrobić na potrzeby tego posta), Centkiewicz napisał ją, bazując na cudzych opowieściach, sam nigdy w owym czasie na Grenlandii nie będąc.


Wspominałam już, że uwielbiałam książki Centkiewiczów, prawda? Czytałam w związku z tym również autobiograficzną powieść Czesława Centkiewicza „Wyspy mgieł i wichrów”, w której opisuje on swoje polarnicze wyprawy w latach 30-tych. Był wówczas dwukrotnie na Wyspie Niedźwiedziej, na Grenlandii jednak ani razu, a już na pewno nie spędził tam – jak narrator książki – całego roku polarnego. Skąd więc opowieść o Anaruku?
Może autor opierał się na opowieściach jednego ze swoich kolegów, z którymi spędził na Wyspie Niedźwiedziej kilkaset dni (niektórzy z nich byli na Grenlandii)?
A może, co mi wydaje się bardziej prawdopodobne, wykorzystał przeżycia Fridtjofa Nansena, który istotnie, pod koniec XIX wieku zimował w Grenlandii, mieszkając razem z jej mieszkańcami i przyglądając się ich zwyczajom. Opisał je nawet w jednej ze swoich książek, przetłumaczonej dość szybko na język polski. Centkiewicz z pewnością ją znał.

W takiej sytuacji „Anaruk…” nie jest jednak ani reportażem, ani „opowiadaniem, z którego bohaterem nadal mogą identyfikować się młodzi czytelnicy” (jak entuzjastycznie stwierdza jedna z jego recenzentek).  
Oczywiście, mimo to można by wykorzystać go twórczo w czasie lekcji.
Można by, ale czy aby jednak na pewno tak się dzieje?

Czy przypadkiem nie jest tak, że dziewięcio- i dziesięciolatki, pozostawione same z lekturą (przecież muszą doskonalić samodzielne czytanie), już na zawsze pozostaną z pierwszym skojarzeniem: Eskimos = straszny głuptas, który je mydło, a wyrzuca czekoladę (proszę sprawdzić recenzje w internecie) i który nie umie liczyć więcej niż do dwudziestu (że zacytuję Centkiewicza: „tylko bardzo niewielu Eskimosów, specjalnie zdolnych do rachunków, umie liczyć ponad dwadzieścia. Biorą wtedy do pomocy ręce i nogi innego człowieka”)?
Hm, a czy nie było to tak, że szkoła ma formować w uczniach „poczucie szacunku dla godności innych osób”?

Po trzecie, jednak, i chyba najgorsze.
Polska szkoła A.D. 2019 poprzez lekturę „Anaruka…” uczy polskie dzieci brzydkich eskimoskich wyrazów.
Pozwolę sobie w tym miejscu zacytować fragment książki „Nie mieszkam w igloo” autorstwa Adama Jarniewskiego, Polaka, od 2006 roku mieszkającego na Grenlandii (cytat dzięki uprzejmości autora, jego blog dostępny tutaj):

Słowo anaruk to dość dziwne złożenie, składające się z czasownika „srać” w trybie rozkazującym oraz zaimka rzeczowego „to”, co daje rezultat w postaci nieszczęsnego „sraj to”.

Co proszę potraktować jako puentę. 

Czesław Centkiewicz „Anaruk, chłopiec z Grenlandii”. Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.