poniedziałek, 17 kwietnia 2017

L.Moriarty "Wielkie kłamstewka", czyli prawda bywa banalna, ale czy komuś to przeszkadza?

Gdybym onegdaj nadała swojemu blogowi nazwę „Wszystko o książkach”, „Książki moje życie” lub też jakoś podobnie, sugerując tym samym, że na czym jak na czym, ale na książkach to ja się znam, być może miałabym problem z Liane Moriarty i jej „Wielkimi kłamstewkami”.
Bo, przeczytawszy tę książkę niemal jednym tchem i do tego, o zgrozo!, odczuwając przyjemność w czasie lektury, pewnie – zamiast pisać tego posta – głowiłabym się teraz nad tym jak tu by o niej napisać, by nie wyjść na czytelniczego laika, zachwycającego się byle czym. Szukałabym więc być może gorączkowo w pamięci innych, dużo bardziej poważnych dzieł o tej tematyce (w każdym razie bez niepoważnej naklejki na okładce, głoszącej, że „Kobiety to czytają!” - phi!), z którymi mogłabym zestawić ten (phi po dwakroć!) australijski bestseller, do tego świeżo zekranizowany i zaprezentowany serialowej widowni (phi, phi, phi!).
Próbowałabym też pewnie jakoś zakamuflować fakt, że przeczytałam tę książkę dopiero teraz, gdy o jej istnieniu dowiedzieli się niemal wszyscy (podobno emitowany w HBO serial cieszył się sporą oglądalnością). I na nic zdałoby się zgodne z prawdą napomknięcie o tym, że usłyszałam o niej dzięki radiowej rozmowie z jej polską tłumaczką, panią Magdaleną Moltzan-Małkowską.


Na szczęście, powołując się na swoją nieperfekcyjność, mogę zdjąć sobie wszystkie te problemy z głowy. (Przy okazji mogłam też stworzyć powyższy wstęp, dzięki któremu nikt nie będzie wiedział, czy o tych wszystkich snobistycznych lękach to ja na poważnie, czy też nie).
Przyznaję się więc w tym miejscu szczerze: nie mam pojęcia czy faktycznie już ktoś kiedyś napisał książkę od końca i czy zrobił to lepiej niż Moriarty (chociaż coś tam po głowie się kołacze). Wiem natomiast, że już w pierwszym rozdziale „Wielkich kłamstwek” ich autorka uszczęśliwiła czytelników informacją o tym, że podczas wieczorku integracyjnego dla rodziców w szkole podstawowej Pirriwee Public („gdzie mieszkamy i uczymy się nad oceanem” i gdzie „nie ma miejsca na dokuczanie”) zginął jeden z rodziców. W kolejnym rozdziale cofnęła zaś jak gdyby nigdy nic akcję o pół roku, by od tej pory już chronologicznie (choć z różnych perspektyw) prowadzić czytających przez codzienność grupy osób przypadkowo połączonych faktem posiadania dzieci w tym samym wieku, uczęszczających do tej samej placówki oświatowej.

Niewątpliwie rzeczywistość australijska różni się nieco od polskiej (i nie mam na myśl wyłącznie braku oceanu), ale na szczęście nie tak bardzo, by czytać tę historię tylko jako abstrakcyjną opowieść o tym, co mogło przydarzyć się wyłącznie innym. Także bowiem i w Polsce zdarzają się: samotne macierzyństwo, przemoc domowa, rodziny patchworkowe, problemy z dorastającymi dziećmi, problemy z małymi dziećmi, zdradzający małżonkowie, nadopiekuńczy rodzice, rodzice próbujący pogodzić robienie biznesowej kariery z wychowaniem dzieci, szkolne intrygi, rodzicielskie koterie.
Także i polskie kobiety (bo to książka napisana zdecydowanie z kobiecej perspektywy) na co dzień muszą radzić sobie z tym, że:

- dokonywane przez nich wybory zawsze będą stawiać je w gorszej sytuacji, niż gdyby były identycznie postępującymi mężczyznami („Nikt nie mówi, że Geoff pracował od rana do nocy. Nie pyta, czy Geoff wiedział, co dzieje się z Amabellą. Rozumiem, że to Renata miała lepiej płatną, bardziej stresującą posadę, ale jakoś nikt nie miał pretensji do Geoffa, że robi karierę, nikt nie powiedział: „Och, tak rzadko widujemy w szkole, Geoffa, prawda?” Gdzie tam! Ojciec, który odbiera dziecko, zasługuje w oczach niepracujących matek na piedestał.”);

- starzeją się i choćby ciągle czuły się jak młode dziewczęta, to zewnętrzna rzeczywistość jest całkiem inna („Dzień w dzień myślę sobie: A coś ty dzisiaj taka zmięta? I dopiero ostatnio przyszło mi do głowy, że może po prostu ja już tak wyglądam.”);

- ich dziecko jako jedyne nie zostało zaproszone na klasowe urodziny („Jeżeli stworzy idealną facebookową rzeczywistość, być może sama w nią uwierzy.
Mogłaby nawet zamieścić wpis w rodzaju: „Wkurzona!!! Ziggy jako jedyny w klasie nie został zaproszony na urodziny koleżanki!! Wrrr” A wszyscy zaczną ją pocieszać: „No co ty???”, „Oooooo, biedny Ziggy!”
Sprowadzi swoje lęki do zmian statusu, które znikną na tablicy wśród innych doniesień.”);

- ich życie wymknęło im się spod kontroli, a one same nie umieją lub tak naprawdę nie chcą tego zmienić („za każdym razem, gdy nie odchodziła, dawała mu ciche przyzwolenie na to, aby zrobił to ponownie. Była tego świadoma. Wykształcona kobieta z wachlarzem możliwości oraz miejsc, w które mogłaby pojechać, z gronem przyjaciół i znajomych, którzy zapewniliby jej wsparcie, z prawnikami, którzy dochodziliby jej praw. Mogła wrócić do pracy i się utrzymać. (…) Z chwilą gdy przestała pracować, jej stosunek do pieniędzy uległ zmianie. Korzystała z nich tak, jak korzysta się z cudzej łazienki: grzecznie i z wyczuciem. Podejrzewała, że w oczach prawa i społeczeństwa uchodzi za pożyteczną, prowadząc dom i wychowując chłopców, ale nigdy nie wydawała pieniędzy Perry’ego tak jak niegdyś swoich.”).

„Wielkie kłamstewka” dotykają wielu poważnych tematów, czyniąc to bardzo prawdziwie (mimo nieco egzotycznej dla nas scenografii). Moriarty potrafi przy tym dodatkowo zaintrygować czytelnika, prowadząc historię tak, by odczuwał on napięcie a niekiedy nawet lęk przed tym, że to „jego” ulubiony bohater okaże się tym uśmierconym w pierwszym rozdziale nieszczęśnikiem.
To także opowieść o tym, że nie warto dać się uwieść pozorom, bo zazwyczaj nic nie jest takie na jakie wygląda. Jest to jednak prawda tak banalna, że gdyby była jedynym powodem napisania tej powieści, pewnie nie byłaby ona warta nawet wzmianki na najmarniejszym blogu, by nie wspomnieć o chęci przeniesienia jej na ekran z obsadą pełną wielkich gwiazd światowego kina.
Moriarty chętnie przypomina jednak właśnie o banałach. Z których jednak, gdy dobrze się nad tym zastanowić, składa się życie. Banalny wątek siły grupy i tego, że przez życie łatwiej idzie się z kimś niż samemu, autorka potrafi przerobić na szereg różnych sposobów, pokazując między innymi, że grupa potrafi niszczyć, ale może też dać olbrzymie wsparcie. O ile zechcemy po nie sięgnąć.

Jedyne co mam tej książce do zarzucenia, to zakończenie. Nieco za „hollywoodzkie”, za bardzo przypominające puzzle, w których wszystkie kawałki muszą idealnie do siebie pasować. Sądzę, że gdyby Moriarty nie przejmowała się tak bardzo samopoczuciem swoich czytelników, wyszłoby to jej książce wyłącznie na dobre.
I bez tego jednak jest zupełnie nieźle.

Liane Moriarty „Wielkie kłamstewka”, przełożyła Magdalena Moltzan-Małkowska. Prószyński i S-ka, Warszawa 2015. 

Ps. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że już kiedyś napisałam podobnie zaczynającego się posta. Najwyraźniej nie mam pamięci nie tylko do cudzych, ale i własnych dzieł. Jeśli to prawda, uprzejmie przepraszam, ale chwilowo nie mam siły wymyślić niczego innego. Pisałam już, że prawda jest banalna?

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Ł.Orbitowski "Inna dusza", czyli czym różni się fakt od "Faktu"

„Inna dusza” jest książką, o której swego czasu było głośno (w każdym razie w kręgach osób czytających).
Łukaszowi Orbitowskiemu przyznano za nią Paszport „Polityki” 2015. Nagradzający wyjaśnili przy tym, że jest ona „doskonałym połączeniem powieści inicjacyjnej, psychologicznej i obyczajowej”. Dodali, że paszport przyznali „za precyzyjne, poruszające i zapadające w pamięć studium zła.


Gdyby „Inna dusza” była zwykłą powieścią, chyba byłabym nią zachwycona. Chyba, bo nie od początku czytało mi się ją dobrze; przeciwnie, przez pierwszych 150 stron nieco się męczyłam, zastanawiając się nawet czy nie porzucić lektury.
Potem jednak było coraz lepiej. Studium zła, owszem. Poruszające, jak najbardziej. W żadnej mierze nie płaskie, czarno-białe. Orbitowski próbuje dociec przyczyn, pokazać genezę zbrodni, nie ukrywając zarazem swojej bezradności. Jest dwóch głównych bohaterów tej książki, przy czym jeden z nich wydaje się być bardziej predystynowany do tego, by nisko upaść. Wskazywałyby na to jego uwarunkowania środowiskowe i rodzinne – ojciec pijak, bezradna i niewydolna wychowawczo i życiowo matka. Jednak to nie on zabija. Nie w nim żyje „inna dusza”, która każe chwycić mu za nóż i zabić. Raz, a potem drugi.

Gdyby „Inna dusza” była powieścią, byłaby to dobra powieść. Pełna szczegółów, samoczytających się opisów, dzięki którym świat w niej przedstawiony wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Realia lat dziewięćdziesiątych, odbieranych przeze mnie niemal z tej samej perspektywy, co w przypadku Orbitowskiego (różnica wieku między nami nie jest znacząca, choć istnieje), wydają się być perfekcyjnie oddane. Ówczesna Bydgoszcz, w której nigdy zresztą nie byłam (jednak byłam w tym czasie w kilku innych, równie złych jako bydgoski Fordon, dzielnicach kilku innych większych miast), zdaje się niezwykle prawdziwa. Żyjący dwadzieścia lat temu ludzie, ich pragnienia i marzenia, zostali przedstawieni w przekonywujący sposób.

Jest jednak pewien problem.
„Inna dusza” nie jest powieścią. Jest książką „na faktach” (wydaną zresztą w serii o takiej nazwie), opisującą autentyczne zdarzenia, w autentycznych plenerach, tyle że – drobiazg – przepuszczonych przez wyobraźnię autora.
W wywiadzie dla portalu Książki WP autor wyjaśniał, że „odległy pierwowzór mojej postaci, rzecz jasna fikcyjnej, to chłopak z Bydgoszczy, który bez żadnego powodu zabił dwoje ludzi.
Taaaa, jasne. Postać fikcyjna będąca odległym pierwowzorem. A wszelka zbieżność jest najzupełniej przypadkowa.
Wydawca zresztą zaznacza na ostatniej stronie książki, odpowiednio małym druczkiem, że wprawdzie „zarys fabuły książki „Inna dusza” jest oparty na prawdziwych zdarzeniach. Trzeba jednak pamiętać, że tekst nie jest reportażem, tylko dziełem fikcji literackiej. Nie należy traktować jak dokumentu. Wypowiedzi i myśli bohaterów, ich charakterystyka, a także opisy szczegółów miejsc i wydarzeń nie mogą stanowić źródła wiedzy o faktach”.
Wydawałoby się więc, że wszystko załatwione.
Niestety, nie dla mnie.


Być może jestem starym ramolem, który nie zna się na Sztuce i Literaturze (koniecznie z wielkiej litery), ale nie zgadzam się na to, aby ciągle świeże dramaty traktować jako pożywkę dla wyobraźni twórców i kieszeni wydawców, w jakiejkolwiek branży by nie działali.
Opisane w „Innej duszy” morderstwa zdarzyły się naprawdę. Naprawdę zginęło dwoje młodych ludzi, a to czy zabił ich Jędrek (jak w powieści), czy Jacek (jak w rzeczywistości), doprawdy ma najmniejsze znaczenie.

Nie widzę przeszkód, by Łukasz Orbitowski napisał – jeśli tylko najdzie go taka ochota – znakomitą powieść o tym, jak dochodzi do tego, że młody człowiek z – wydawałoby się – dobrego domu zabija dwójkę w pewien sposób bliskich mu ludzi. By stworzył całkowicie fikcyjny świat, całkowicie fikcyjnych bohaterów i całkowicie fikcyjną historię. Nie widzę przeszkód, by inspirował się przy tym zdarzeniem, które miało miejsce naprawdę. Czym innym jest jednak inspiracja, a czym innym manipulacja.

Orbitowski jest sprytny. Wszystko dobrze przemyślał, ma więc gotowe odpowiedzi na moje wątpliwości.
„- Jednak nawet tworzenie fikcji na bazie rzeczywistego mordercy i na jego ofiarach jest dość ryzykowne. Żyją rodziny, z pewnością trafią na ten tekst, a ich emocje odżyją. Były jakieś obawy z tym faktem związane?
- Dużo o tym myślałem i myślę dalej. Wydawca chciał organizować spotkanie autorskie w Bydgoszczy, z zaangażowaniem mediów lokalnych. To miało być duże wydarzenie. W pierwszym odruchu odmówiłem. Bałem się, że będę musiał komuś w oczy spojrzeć, ktoś mi w ryj plunie, albo dostanę w kły. Natychmiast zmieniłem zdanie i pojadę do Bydgoszczy promować „Inną duszę”, jeśli tylko okazja się trafi. Biorę pełną odpowiedzialność za to, co napisałem. Sprawa w ogóle ma duży stopień komplikacji. Zmieniłem coś więcej, niż inicjały głównego bohatera, wymyśliłem mu inną rodzinę, przeniosłem w inną część Bydgoszczy i odjąłem brata. Ofiary także mieszkają gdzie indziej, nazywają się inaczej, dorzućmy do tego wymyślonego od podstaw narratora z jego otoczeniem na Jasnej. Momentami już nie wiem, co wziąłem z akt, co zaś wymyśliłem. Cała ta maskarada jest nieudolna, uczestnicy wydarzeń z tamtych bez problemu rozpoznają, o co chodzi. I może być im przykro. Robiłem wszystko, żeby uszanować ich uczucia, ale dopuszczam możliwość, że zawiodłem. Z drugiej strony, o Jacku B. powstał film dokumentalny, kilka reportaży, nie jestem więc jedyny. Czy mam prawo pisać? Oczywiście. Ta historia należy do wszystkich. Czy ktoś urażony ma prawo dać mi w mordę, fizycznie, z całej siły? Również. Jego prawo jest równorzędnym względem mojego prawda do pisania. Jestem gotowy. Nie będę się uchylał.”

Kluczowa wydaje mi się odpowiedź na pytanie o to, czy – jak twierdzi Orbitowski - ta historia faktycznie należy do wszystkich?
To odpowiedź na pytanie o to czy w dzisiejszych czasach mamy prawo do prywatności a od innych możemy oczekiwać elementarnej wrażliwości.
Czy wystarczy „odjąć brata” i przenieść akcję w inną część miasta, by uznać, że stworzyło się fikcyjną historię?
Czy jeśli jutro padnę ofiarą gwałtu, będę mogła liczyć na to, że nie znajdzie się nikt, kto stwierdzi, że urzekła go moja historia i postanowi – zmieniwszy mój kolor włosów oraz miejsce zdarzenia z parku na nieuczęszczane pobocze – sprzedać ją całemu światu? Oczywiście, równocześnie przeprosiwszy za ewentualne urażenie uczuć moich i mojej rodziny.

Nie kupuję tego.
Podobnie jak nie kupuję wchodzącego właśnie na ekrany filmu „Amok”. Mam tak od lat i nie sądzę, aby mogło się to zmienić w przyszłości – swego czasu, zorientowawszy się mniej więcej w połowie co jest grane, wyszłam z seansu filmu „Dług”.
Jest jednak różnica: nie pójdę na "Amok", bo wiem czym jest. Przeczytałam "Inną duszę", bo myślałam, że jest całkiem czym innym.
Według mnie elementarne zasady uczciwości wymagają, by poinformować czytelnika o tym, co bierze do ręki, we wstępie do książki, nie zaś w redakcyjnej stopce.
Wtedy wiedziałabym, że nie mam do czynienia z książką „na faktach”, lecz niczym z „Faktu”. 

Łukasz Orbitowski „Inna dusza”. Wydawnictwo OD DESKI DO DESKI, Warszawa 2015.