Gdybym onegdaj nadała
swojemu blogowi nazwę „Wszystko o książkach”, „Książki moje życie” lub też jakoś
podobnie, sugerując tym samym, że na czym jak na czym, ale na książkach to ja
się znam, być może miałabym problem z Liane Moriarty i jej „Wielkimi kłamstewkami”.
Bo, przeczytawszy tę
książkę niemal jednym tchem i do tego, o zgrozo!, odczuwając przyjemność w
czasie lektury, pewnie – zamiast pisać tego posta – głowiłabym się teraz nad
tym jak tu by o niej napisać, by nie wyjść na czytelniczego laika,
zachwycającego się byle czym. Szukałabym więc być może gorączkowo w pamięci
innych, dużo bardziej poważnych dzieł o tej tematyce (w każdym razie bez niepoważnej naklejki na okładce, głoszącej, że „Kobiety to czytają!” - phi!), z którymi
mogłabym zestawić ten (phi po dwakroć!) australijski bestseller, do tego świeżo
zekranizowany i zaprezentowany serialowej widowni (phi, phi, phi!).
Próbowałabym też pewnie
jakoś zakamuflować fakt, że przeczytałam tę książkę dopiero teraz, gdy o jej
istnieniu dowiedzieli się niemal wszyscy (podobno emitowany w HBO serial
cieszył się sporą oglądalnością). I na nic zdałoby się zgodne z prawdą
napomknięcie o tym, że usłyszałam o niej dzięki radiowej rozmowie z jej polską
tłumaczką, panią Magdaleną Moltzan-Małkowską.
Na szczęście, powołując
się na swoją nieperfekcyjność, mogę zdjąć sobie wszystkie te problemy z głowy.
(Przy okazji mogłam też stworzyć powyższy wstęp, dzięki któremu nikt nie będzie
wiedział, czy o tych wszystkich snobistycznych lękach to ja na poważnie, czy
też nie).
Przyznaję się więc w tym
miejscu szczerze: nie mam pojęcia czy faktycznie już ktoś kiedyś napisał
książkę od końca i czy zrobił to lepiej niż Moriarty (chociaż coś tam po głowie się kołacze). Wiem natomiast, że już w pierwszym
rozdziale „Wielkich kłamstwek” ich autorka uszczęśliwiła czytelników informacją
o tym, że podczas wieczorku integracyjnego dla rodziców w szkole podstawowej
Pirriwee Public („gdzie mieszkamy i uczymy
się nad oceanem” i gdzie „nie ma
miejsca na dokuczanie”) zginął jeden z rodziców. W kolejnym rozdziale cofnęła
zaś jak gdyby nigdy nic akcję o pół roku, by od tej pory już chronologicznie (choć z różnych perspektyw) prowadzić
czytających przez codzienność grupy osób przypadkowo połączonych faktem
posiadania dzieci w tym samym wieku, uczęszczających do tej samej placówki
oświatowej.
Niewątpliwie
rzeczywistość australijska różni się nieco od polskiej (i nie mam na myśl
wyłącznie braku oceanu), ale na szczęście nie tak bardzo, by czytać tę historię
tylko jako abstrakcyjną opowieść o tym, co mogło przydarzyć się wyłącznie
innym. Także bowiem i w Polsce zdarzają się: samotne macierzyństwo, przemoc
domowa, rodziny patchworkowe, problemy z dorastającymi dziećmi, problemy z
małymi dziećmi, zdradzający małżonkowie, nadopiekuńczy rodzice, rodzice
próbujący pogodzić robienie biznesowej kariery z wychowaniem dzieci, szkolne
intrygi, rodzicielskie koterie.
Także i polskie kobiety (bo to książka napisana
zdecydowanie z kobiecej perspektywy) na co dzień muszą radzić sobie z tym, że:
- dokonywane przez nich
wybory zawsze będą stawiać je w gorszej sytuacji, niż gdyby były identycznie
postępującymi mężczyznami („Nikt nie
mówi, że Geoff pracował od rana do nocy. Nie pyta, czy Geoff wiedział, co
dzieje się z Amabellą. Rozumiem, że to Renata miała lepiej płatną, bardziej
stresującą posadę, ale jakoś nikt nie miał pretensji do Geoffa, że robi
karierę, nikt nie powiedział: „Och, tak rzadko widujemy w szkole, Geoffa,
prawda?” Gdzie tam! Ojciec, który odbiera dziecko, zasługuje w oczach
niepracujących matek na piedestał.”);
- starzeją się i choćby ciągle
czuły się jak młode dziewczęta, to zewnętrzna rzeczywistość jest całkiem inna („Dzień w dzień myślę sobie: A coś ty dzisiaj
taka zmięta? I dopiero ostatnio przyszło mi do głowy, że może po prostu ja już
tak wyglądam.”);
- ich dziecko jako
jedyne nie zostało zaproszone na klasowe urodziny („Jeżeli stworzy idealną facebookową rzeczywistość, być może sama w nią
uwierzy.
Mogłaby
nawet zamieścić wpis w rodzaju: „Wkurzona!!! Ziggy jako jedyny w klasie nie
został zaproszony na urodziny koleżanki!! Wrrr” A wszyscy zaczną ją pocieszać: „No
co ty???”, „Oooooo, biedny Ziggy!”
Sprowadzi
swoje lęki do zmian statusu, które znikną na tablicy wśród innych doniesień.”);
- ich życie wymknęło im
się spod kontroli, a one same nie umieją lub tak naprawdę nie chcą tego zmienić
(„za każdym razem, gdy nie odchodziła,
dawała mu ciche przyzwolenie na to, aby zrobił to ponownie. Była tego świadoma.
Wykształcona kobieta z wachlarzem możliwości oraz miejsc, w które mogłaby
pojechać, z gronem przyjaciół i znajomych, którzy zapewniliby jej wsparcie, z
prawnikami, którzy dochodziliby jej praw. Mogła wrócić do pracy i się utrzymać.
(…) Z chwilą gdy przestała pracować, jej stosunek do pieniędzy uległ zmianie.
Korzystała z nich tak, jak korzysta się z cudzej łazienki: grzecznie i z
wyczuciem. Podejrzewała, że w oczach prawa i społeczeństwa uchodzi za
pożyteczną, prowadząc dom i wychowując
chłopców, ale nigdy nie wydawała pieniędzy Perry’ego tak jak niegdyś swoich.”).
„Wielkie kłamstewka”
dotykają wielu poważnych tematów, czyniąc to bardzo prawdziwie (mimo nieco
egzotycznej dla nas scenografii). Moriarty potrafi przy tym dodatkowo
zaintrygować czytelnika, prowadząc historię tak, by odczuwał on napięcie a
niekiedy nawet lęk przed tym, że to „jego” ulubiony bohater okaże się tym
uśmierconym w pierwszym rozdziale nieszczęśnikiem.
To także opowieść o tym,
że nie warto dać się uwieść pozorom, bo zazwyczaj nic nie jest takie na jakie
wygląda. Jest to jednak prawda tak banalna, że gdyby była jedynym powodem
napisania tej powieści, pewnie nie byłaby ona warta nawet wzmianki na
najmarniejszym blogu, by nie wspomnieć o chęci przeniesienia jej na ekran z
obsadą pełną wielkich gwiazd światowego kina.
Moriarty chętnie
przypomina jednak właśnie o banałach. Z których jednak, gdy dobrze się nad tym
zastanowić, składa się życie. Banalny wątek siły grupy i tego, że przez życie
łatwiej idzie się z kimś niż samemu, autorka potrafi przerobić na szereg różnych
sposobów, pokazując między innymi, że grupa potrafi niszczyć, ale może też dać olbrzymie wsparcie. O ile
zechcemy po nie sięgnąć.
Jedyne co mam tej
książce do zarzucenia, to zakończenie. Nieco za „hollywoodzkie”, za bardzo przypominające
puzzle, w których wszystkie kawałki muszą idealnie do siebie pasować. Sądzę, że
gdyby Moriarty nie przejmowała się tak bardzo samopoczuciem swoich czytelników,
wyszłoby to jej książce wyłącznie na dobre.
I bez tego jednak jest
zupełnie nieźle.
Liane Moriarty „Wielkie
kłamstewka”, przełożyła Magdalena Moltzan-Małkowska. Prószyński i S-ka,
Warszawa 2015.
Ps. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że już kiedyś napisałam podobnie zaczynającego się posta. Najwyraźniej nie mam pamięci nie tylko do cudzych, ale i własnych dzieł. Jeśli to prawda, uprzejmie przepraszam, ale chwilowo nie mam siły wymyślić niczego innego. Pisałam już, że prawda jest banalna?