wtorek, 21 listopada 2017

A.Czerwińska-Rydel, R. Piątkowska "Moje prawa - ważna sprawa!", czyli pójdźcie dzieci, nauczać o waszych prawach was będziemy

Teoretycznie wszystko jest fajnie.

Mamy Konwencję Praw Dziecka, Rzecznika Praw Dziecka, a cytatami z wypowiedzi Janusza Korczaka wytapetowana jest co druga polska szkoła.

W preambule Konwencji (do przeczytania np. tutaj) stoi czarno na białym, że „dziecko powinno być w pełni przygotowane do życia w społeczeństwie jako indywidualnie ukształtowana jednostka, wychowana w duchu ideałów zawartych w Karcie Narodów Zjednoczonych, a w szczególności w duchu pokoju, godności, tolerancji, wolności, równości i solidarności”.
Super, nie?

W art. 72 Konstytucji RP mowa jest o tym, iż „w toku ustalania praw dziecka organy władzy publicznej oraz osoby odpowiedzialne za dziecko są obowiązane do wysłuchania i w miarę możliwości uwzględnienia zdania dziecka." "Rzeczpospolita Polska zapewnia" zaś, rzecz jasna, "ochronę praw dziecka". 

Niestety, wszystko to się jakoś słabo przyjmuje. Konstytucja – wiadomo, postkomunistyczna, można zrozumieć. Z kolei Konwencja to akt prawa międzynarodowego, a każdy Polak co sił w płucach przecież od maleńkości śpiewa, że nie będzie żaden obcy pluł nam w twarz i dzieci nam bisurmanił.

Dzieci mają prawa, ok, nie będziemy tego negować. Pozwólmy jednak dorosłym zdecydować, jakie prawa są im przynależne, a na jakie są jeszcze zbyt małe, niedojrzałe. W końcu to dorośli są dorośli i odpowiedzialni. Nawet w Wikipedii napisali przecież, że dziecko to młody człowiek, który nie osiągnął jeszcze pełnej dojrzałości!

na wyklejce książki, o której piszę niżej,
nadano definicji z Wikipedii należną jej rangę

Weźmy więc takie art. 28 i 29 Konwencji (tudzież art. 70 Konstytucji, bo w obu mowa jest o tym samym – prawie do nauki). Przepraszam, ale muszę zacytować:

Art. 28 ust. 2: Państwa-Strony będą podejmowały wszelkie właściwe środki zapewniające, aby dyscyplina szkolna była stosowana w sposób zgodny z ludzką godnością dziecka i z niniejszą konwencją
Art. 29 ust. 1:  Państwa-Strony są zgodne, że nauka dziecka będzie ukierunkowana na:
a) rozwijanie w jak najpełniejszym zakresie osobowości, talentów oraz zdolności umysłowych i fizycznych dziecka;
b) rozwijanie w dziecku szacunku dla praw człowieka i podstawowych swobód oraz dla zasad zawartych w Karcie Narodów Zjednoczonych;
c) rozwijanie w dziecku szacunku dla jego rodziców, jego tożsamości kulturowej, języka i wartości, dla wartości narodowych kraju, w którym mieszka dziecko, kraju, z którego dziecko pochodzi, jak i dla innych kultur;
d) przygotowanie dziecka do odpowiedzialnego życia w wolnym społeczeństwie, w duchu zrozumienia, pokoju, tolerancji, równości płci oraz przyjaźni pomiędzy wszystkimi narodami, grupami etnicznymi, narodowymi i religijnymi oraz osobami rdzennego pochodzenia;
e) rozwijanie w dziecku poszanowania środowiska naturalnego.

Straszne nudy, a do tego niezrozumiałe. Na szczęście zwłaszcza dla dzieci.

Ludzka godność dziecka”? Co to w ogóle jest? W szkole dziecko jest uczniem, a w szkole musi panować właściwa uczniom, a nie dzieciom dyscyplina, to chyba oczywiste.
Gdyby nie było to jasne, zawsze można sięgnąć po odpowiednią lekturę.


Wydana pod patronatem Rzecznika Praw Dziecka z okazji dwudziestopięciolecia Konwencji o Prawach Dziecka książka „Moje prawa - ważna sprawa!” to kwintesencja takiego podejścia.

Jedna z historii (rozdziałów jest 16, każdy dotyczy innego artykułu Konwencji i innego prawa dziecka) poświęcona jest narzekającemu na szkołę Przemkowi. Przemek, dziecko w wieku nieokreślonym (sądząc jednak z tytułu jego lektury – dziewięcio- lub dziesięciolatek), nie miał dobrego dnia w szkole.

Nogi już niosły Przemka do domu, ale jemu wydawało się, że nadal jest w szkole, stoi w ławce, a pani czepia się go i strofuje przy całej klasie:
- Nie przeczytałeś lektury, a przecież miałeś na to cały miesiąc? Co masz na swoje usprawiedliwienie?
Przemek wzruszył ramionami i zwiesił głowę. Wtedy ktoś z końca klasy szepnął, ale na tyle głośno, by wszyscy usłyszeli:
- No bo Przemuś nie potrafi jeszcze czytać.
Śmiech przetoczył się przez salę. Pani skarciła dowcipnisia, a do Przemka powiedziała:
- Stawiam ci jedynkę. Jednak na tym nie koniec. Poprawiłam wasze wczorajsze dyktanda i twoje wypadło najgorzej. Zrobiłeś mnóstwo błędów. Tak więc zarobiłeś dzisiaj dwie jedynki za jednym zamachem.
- Oj, to z pisaniem u naszego orła też cieniutko – rozległo się gdzieś z tylnych ławek.
Pani uspokoiła klasę i patrząc na Przemka z przyganą, dodała, że w tej sytuacji z pozytywną oceną na półrocze mogą być kłopoty.

Pomyślmy teraz cóż tutaj mamy?

Dobrze pojętą troskę o rozwijanie w jak najpełniejszym zakresie osobowości, talentów oraz zdolności umysłowych i fizycznych dziecka? Dbanie o szkolną dyscyplinę? Poszanowanie ludzkiej godności dziecka?

A może przeciwnie? Wyśmiewanie, napiętnowywanie na klasowym forum? Zabijanie motywacji do nauki? Brak jakiejkolwiek empatii? Poniżanie? Straszenie? Zachęcanie do agresji?

Na szczęście wątpiący w dalszej części opowiadania znajdą gotową odpowiedź, wygłoszoną ustami dziadka, któremu Przemek żali się po przyjściu do domu (pewnie, głupi dzieciak, oczekuje wsparcia w domu), pytając „I po co się tyle mówi o prawach dziecka? (…) Niby mam tyle praw, a potem dostaję dwie jedynki na jednej lekcji, uwagę w dzienniczku na drugiej a telefon jest do odebrania u dyrektora!”.

Mądry dziadek (wiadomo, starszy to mądry, młody to jeszcze głupi) nie może się „nadziwić tym wszystkim pretensjom.
Myślę, że sam sobie nawarzyłeś tego piwa. A jeśli chodzi o te wasze prawa, to za moich czasów nikomu nawet się o nich nie śniło. W szkole różne kary były na porządku dziennym. Zazwyczaj bito nas linijką po dłoni. (…) Jeszcze gorsza była chłosta kijem albo trzciną na wypiętą pupę. Jeśli ktoś coś zbroił, to musiał położyć się na ławce lub krześle, a nauczyciel wymierzał mu karę. (…) I nie daj Boże, żeby poskarżyć się w domu, bo rodzice uważali, że jak nauczyciel zbił, to widocznie miał powody i ojciec jeszcze łapał za pas, żeby poprawić.
A żeby Przemek zrozumiał jeszcze jak złe jest gadanie na lekcji, dziadek wspomina:
Cisza była jak makiem zasiał. (…) Każdy uczeń musiał mieć ze sobą patyczek o długości mniej więcej ołówka i jak w klasie zapanowało jakieś poruszenie, nauczyciel kazał trzymać te patyczki w ustach. Podczas odpowiedzi kijki wyjmowano z buzi, a po skończeniu wkładano je tam na powrót. Sposób prosty a skuteczny. Taką mieliśmy, wnusiu, w szkole dyscyplinę i z godnością niewiele to miało wspólnego. A ty mi tu narzekasz, że zabrali ci na chwilę telefon albo że dostałeś zły stopień, bo się nie przyłożyłeś do nauki?

No. Szybko, prosto i rzeczowo. Lekcja poglądowa jak skutecznie wybijać dzieciom z głów fanaberie o jakichś ich prawach. I jakżeż przy tym skutecznie!
Przemek bowiem, wysłuchawszy z uwagą dziadka, dochodzi do wniosku, że „za nic w świecie nie chciałby chodzić do szkoły, w której uczył się dziadek.
To ja już wolę moją. Jak się tak zastanowić, to ona wcale nie jest zła – pomyślał i pobiegł do swojego pokoju czytać lekturę o najfajniejszej szkole pod słońcem, czyli o Akademii Pana Kleksa.

W pozostałych piętnastu rozdziałach schemat pozostaje mniej więcej taki sam: mądry dorosły naucza głupiutkie dziecko o jego prawach. Ono zaś, po spiciu słów z jego ust, nie ma już żadnych pytań.

Idealna nowoczesna lektura szkolna dla postępowych nauczycieli. Można zamknąć usta rodzicom narzekającym na starocie typu „O krasnoludkach i sierotce Marysi”, pokazać, że jest się światłym i dbającym o prawa ucznia, naszych milusińskich, a zarazem pozostać w sferze betonu. Zbrojonego.

fragment scenariusza apelu
źródło zdjęcia i link do dyskusji
Sięgnęłam po tę książkę, zainspirowana wpisem na fb Budzącej się szkoły, poświęconym apelowi, jaki miał się odbyć w jednej ze szkół podstawowych w Pabianicach.
Nauczyciele (sądząc z wymiany zdań na fb – 2 nauczycielki) uznały, że lepiej od dzieci wiedzą jaki ma być scenariusz apelu. Przygotowały gotowca, które dzieci miały po prostu odczytać (a reszta z uwagą wysłuchać).

W szkole nie mamy do czynienia z dzieckiem, ale z uczniem.”
„Jest oczywiste, że uczeń i nauczyciel nie mają równych praw.

To dwa najbardziej bulwersujące mnie zdania. I nie, wcale nie mam ochoty przeczytać całego scenariusza; za bardzo boję się, że mogłaby trafić mnie apopleksja.

To nie przypadek. Taki mamy teraz klimat, nie tylko w tej szkole, jak napisała jedna z matek, ale w całym odgórnie narzucanym (od lat) myśleniu o tym czym jest i być powinna polska oświata.

Dlatego tak ważny jest głos rodziców. Choćby mieli oni być wołającymi na puszczy (wiem, co piszę, w miniony piątek wołałam na jednej z wywiadówek, a odpowiadało mi echo).
Nie zgadzajcie się na to.
Nie pozwólcie, by zmuszano do tego Wasze dzieci.

I, jak rany, nie czytajcie tej książki! To może grozić śmiercią lub kalectwem!

Anna Czerwińska-Rydel, Renata Piątkowska „Moje prawa - ważna sprawa!”, ilustracje Kasia Kołodziej. Wydawnictwo Literatura, Łódź 2015.

PS. Na szczęście znam inną książkę poświęconą tej samej tematyce, znakomitą. Jeśli PT Czytelnicy wyrażą takie życzenie, chętnie o niej napiszę:) 

niedziela, 19 listopada 2017

M.Chmielewska "Dobro jako choroba zakaźna", czyli na Światowy Dzień Ubogich i każdy kolejny dzień

Dzisiaj kościół rzymskokatolicki obchodził Światowy Dzień Ubogich, ustanowiony ledwie w tym roku przez papieża Franciszka. Dzień, który wedle słów papieża ma pomóc wspólnotom i każdemu ochrzczonemu w refleksji nad tym, że ubóstwo znajduje się w samym centrum Ewangelii oraz nad faktem, że dopóki Łazarz leży u drzwi naszego domu, nie może być sprawiedliwości ani też pokoju społecznego.
W mojej parafii dzień ten przemknął bez echa. Znalazło się bowiem szereg tematów ważniejszych niż skupianie się na tych, którzy i tak nie wesprą finansowo budowy nowej świątyni ku czci Pana.

Aby pochylać się nad ubogimi, nie trzeba być ochrzczonym. Przeciwnie, wydaje się, że w naszym kraju chrzest może stanowić przeszkodę, gdyż często powoduje skutki uboczne w postaci usztywnienia kręgosłupa w stopniu uniemożliwiającym jakiekolwiek pochylanie się.
Nierzadko zdarza się, że ochrzczeni uważają się za lepszych i wywyższonych (to nasza religia jest jedyną słuszną, tylko my wiemy jak należy postępować); sądzą, że nie muszą dzielić się z innymi a zamiast tego mogą dzielić innych. Na lepszych i gorszych. Do tych pierwszych zaliczają siebie, rzecz jasna, zaś do drugich tych, którym z jakichś względów się nie udało i trafili na margines życia. Mogą to być bezdomni, alkoholicy, narkomani, ale też niepełnosprawni, chorzy psychicznie czy osoby, które straciły dach nad głową i teraz próbują zbudować swoje życie w innym miejscu. Słowo „uchodźca” stygmatyzuje, „bezdomny” – wyklucza. A tymczasem, według zamysłu papieża Franciszka, dzisiejszy dzień „powinien zwrócić uwagę wierzących, aby przeciwstawili się kulturze odrzucenia i marnotrawstwa, a uczynili kulturę spotkania swoim stylem życia. (…) Bóg stworzył niebo i ziemię dla wszystkich, niestety ludzie wznieśli granice, mury i ogrodzenia, zdradzając pierwotny zamysł i dar przeznaczony dla ludzkości, z której nikt nie miał być wykluczony”.

Można by w tym miejscu załamać ręce i popomstować trochę na „onych”, którzy mieniąc się jedynie mądrymi głosicielami boskich prawd, w rzeczywistości w ogóle się do nich nie stosują.
Można, tylko po co. Czy to zmieni coś na lepsze? Raczej nie, a jeśli nie, czyż nie lepiej zabrać się po prostu do roboty?
To trudne, owszem. Trzeba wyjść z ciepłego domu, rozejrzeć się wokół, przełamać lęk a niekiedy obrzydzenie. Posłuchać drugiego człowieka, a nie tylko wsłuchać się w swój, niezwykle z siebie zadowolony, wewnętrzny głos.

W dzisiejszym świecie często bycie dobrym jest nieoczywiste. Wydaje nam się, że jeśli wrzucimy pieniążek do puszki z takim czy innym logo, możemy odejść w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Przyznajemy sobie prawo do oceniania innych, nie czując jednocześnie potrzeby ich wysłuchiwania. Uważamy, że jeśli mamy już komuś pomóc (oczywiście tylko temu, którego uznamy za godnego naszej pomocy), to wyłącznie na naszych warunkach.
Tylko nieliczni od razu wiedzą, że to droga donikąd. Inni, do których ja także się zaliczam, żeby to zrozumieć, muszą wykonać naprawdę olbrzymią pracę.
Aby nie wyważać otwartych drzwi, dobrze jest czasem w takiej sytuacji posłuchać innych, którzy przed nami taką drogę przeszli.

siostra Małgorzata Chmielewska
źródło zdjęcia
Jedną z takich osób jest niewątpliwie siostra Małgorzata Chmielewska, przełożona wspólnoty „Chleb życia”, prowadzącej domy dla bezdomnych, chorych, samotnych matek oraz noclegownie dla kobiet i mężczyzn. Żyjąca razem ze swoimi podopiecznymi, nie obok nich. Osoba nietuzinkowa i odważna.


„Dobro jako choroba zakaźna” to książkowa wersja prowadzonego przez siostrę Małgorzatę bloga (można go poczytać tutaj). Z okładki dowiedziałam się, że już druga. Poprzednia – „Cerowanie świata” – obejmowała zapiski z lat 2009-2011; ta zajmuje się kolejnym okresem, przypadającym na lata 2012-2014.

Siostra Chmielewska pisze o codzienności. Swojej, swoich ubogich podopiecznych, z którymi mieszka w Zochcinie, swoich przyjaciół i współpracowników. Dzieli się tym co osobiste, ale nawiązuje także do wydarzeń publicznych. Pisze prostym, niekiedy dosadnym językiem. Nie owija w bawełnę. Dobro jest dobrem, zło złem.
Pisząc o codzienności najbiedniejszych, o ich problemach, siostra Małgorzata stawia wyzwanie lenistwu zadowolonego z siebie czytelnika. Mieszkając w większym mieście, nie mając większych problemów z utrzymaniem rodziny, radząc sobie (raz lepiej, raz gorzej) z wyzwaniami jakie stawia codzienność, łatwo popaść w przekonanie, że wszyscy tak mają, a jeśli nie mają, to dlatego, że zbyt mało się starają.
Tymczasem to zupełnie nie tak.

11 września 2013, cztery lata temu, siostra Chmielewska zanotowała:

Wysyp kontroli, jak zwykle jesienią. Wszystkie służby powróciły z wakacji i służą uprzejmie kontrolą. Rytuał coroczny. Warszawscy urzędnicy wymyślili nowe badania, oczywiście przy pomocy firmy zewnętrznej (…); wszystko po to, żeby stworzyć system. System mający skomputeryzować miłosierdzie i zapobiec ekscesom w rodzaju zjedzenia dwóch obiadów przez bezdomnego w jadłodajni. To będzie ekstra! Już nie będziemy musieli patrzeć w oczy ubogiemu.
Będziemy patrzeć na ekran monitora. Jaka ulga! Pozostaje jeszcze podzielić społeczeństwo na kategorie i każdego zaczipować. Przejście z jednej kategorii do drugiej nie będzie możliwe, bo system się zawiesi. Zamiast rozmowy z uczniem – klik w komputer i wyskakuje informacja o dzieciaku oraz instrukcja dla nauczyciela, wyliczona według odpowiedniego algorytmu. Zamiast rozmowy z człowiekiem bezdomnym, wpisujemy jego dane i system wyrzuca nam rokowania na powrót do społeczeństwa, instrukcję postępowania lub – jeśli algorytm pokaże szanse zerowe – skrzekliwym głosem wyda nakaz: zostawić na mrozie, brak szans na poprawę.
Czy mam zbyt bujną wyobraźnię? Oby. Ale nasza potrzeba bezpieczeństwa i skatalogowania życia oraz prostych recept na cierpienie i trud powoli popychają nas w tym kierunku. Niezauważalnie. No i oczywiście wszystko musi mieć swoją cenę. Nazywa się to standaryzacją usług. Kiedyś nazywało się to wychowaniem, pomocą bliźniemu, leczeniem. Teraz mamy usługi. Czy zmiana nazwy nie wskazuje na zmianę mentalności? Przychodzi klient i otrzymuje usługę. W pomocy społecznej tak właśnie nazywa się ludzi, których się wspiera. Klientami. Łatwiej przecież wyrzucić klienta niż bliźniego za drzwi. A co jeśli ktoś wciśnie przy naszym nazwisku „delete”? Oby to nie był Święty Piotr.

Cztery lata to kawał czasu. Można było wyciągnąć wnioski. Zostały wyciągnięte niewątpliwie; mam wrażenie, że system staje się coraz doskonalszy, zaś człowiek, pardon, klient, który korzysta z jego usług, coraz mniej ważny.

20 września 2014. Słowa pisane trzy lata temu, dziś brzmią niemal proroczo.

Rozmowa z młodą dziewczyną, wykształconą, inteligentną. Na temat możliwości obejścia wysokich składek ubezpieczeniowych. Poprzez KRUS. To znaczy przez zakup działki i płacenia w KRUS-ie zamiast w ZUS-ie. Nie chodziło o techniczne możliwości. Raczej o zasady. Moralne zasady. Są dwie szkoły: mam swoje zasady moralne, swój kodeks przyzwoitości, w których ramach stosuję prawo, a druga: to, co jest dozwolone prawem, jest moralne, przyzwoite. Druga opcja jest niestety groźna. W końcu każdy totalitaryzm na tym właśnie się opiera: prawo stanowione przez ludzi jest wyznacznikiem tego, co dobre i co złe. Wystarczy się podporządkować i problemy etyczne z główki.
Główkę się jednak szybko traci. Duszę można też, przy okazji. Można jeszcze szukać w tym prawie dziur i lawirować. I znowu: dla korzyści własnych lub dobra wspólnego, jeśli prawo jest głupie i szkodliwe. Tylko jaki drogowskaz ma nam podpowiedzieć, kiedy w dziurę wpadać należy, a kiedy się nie godzi? Niestety nasze życie zaczyna być coraz bardziej omotane prawem. W imię wolności oczywiście. Przepisy zastępują ludzkie relacje i zdrowy rozsądek. Ich twórcy kierują się różnymi względami, nie zawsze czystym dobrem tych, którzy będą się musieli im podporządkować. Często interesem silniejszych albo po prostu dają upust radosnej twórczości.
(…) Bycie porządnym człowiekiem to ciężka praca. I czasem boli. Bycie wiernym zasadom kosztuje.

Nieco wcześniej, bo 30 maja 2014 siostra Chmielewska zauważa:
Marzymy o wielkich dziełach. Wspaniałych budowlach, a utykamy nosem w drobiazgach i zostawiamy brudne naczynia komuś do zmywania. Marzymy o pokoju, a kłócimy się o szczegóły. Marzymy o pięknie, a rzucamy papier na ulicę. Marzymy o miłości, a skąpimy jej najbliższym. Marzymy o wolności, a pozwalamy się wodzić za nos głupocie. Marzymy o sprawiedliwości, a słabemu rzucamy resztki ze stołu. Marzymy o przebaczeniu i miłosierdziu, ale tylko dla swoich. Marzymy o bohaterstwie, a odwracamy się od cierpiącego wzywającego milczeniem ratunku. Szukamy wielkich duchowych przeżyć i świateł, zostawiając w samotności Boga – Człowieka w skromnym kawałku chleba.”

Takie proste. Takie banalne. Być może dlatego takie niepopularne.

I wreszcie wpis z 8 czerwca 2013 roku, zatytułowany „Co mamy i komu to zawdzięczamy”. Idealne myśli przewodnie na dzisiejszy dzień.

Wczoraj miałam chwilę ciszy w samochodzie i przyszło mi do głowy, ile zawdzięczam innym. Tu i teraz. To, co uważam za przeszkodę, za ciężar, za tak zwaną karę boską lub ograniczenie – w rzeczywistości jest źródłem. Słabość moja i innych, ustawiczne braki: czasu, kasy, siły, ciszy, spokoju (nie zawsze świętego). I zamiast stale tęsknić za tym, żeby było wreszcie dobrze, wystarczy stwierdzić, że dobrze już jest, ale może być lepiej.
Gdybym nie siedziała na końcu świata z kilkunastoma ludźmi, których życie jest na końcu listy ułożonej przez ten świat, gdybym nie miała za kumpla Artura, całkowicie zależnego od innych, którego obecność nie pozwala na robienie tego, co by się niby chciało, bo trzeba się dostosować do jego rytmu i potrzeb…, to nie pisałabym pewnie tego bloga, nie widziałabym tego, co widzę, i zapewne byłabym o wiele gorsza i głupsza. I nieszczęśliwa.
Trzeba umieć zakwitnąć tam, gdzie nas posadzą, powiedziała mi kiedyś stara zakonnica.”

Trzeba umieć. A wszystkiego można się nauczyć, o ile się chce.

S. Małgorzata Chmielewska „Dobro jako choroba zakaźna”. Wydawnictwo „W drodze”, Poznań 2016.

Dla tych, którzy chcą się nauczyć, podpowiedź gdzie odbywają się ćwiczenia praktyczne.

Ci ze Szczecina mogą spróbować wziąć udział w Pierwszym Szczecińskim Tygodniu Ubogich. Szczegóły tutaj.
Ze swojej strony mogę dodać, że wiadomym jest mi z urzędu (my prawnicy lubimy to sformułowanie), że Stowarzyszenie Feniks, które prowadzi schronisko przy ulicy Zamkniętej 5 w Szczecinie, robi naprawdę dobrą robotę, wspierając tych, od których odwracają się wszyscy inni.

Ci ze świata, mogą wziąć udział w Robótce. To już ósma edycja – wiwat Kaczka i Bebe! To wiele nie kosztuje, tyle co znaczek na list. Ale to samo dobro, uwierzcie!

niedziela, 12 listopada 2017

M. Wójcik "Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu", czyli dlaczego nie pożądam tej książki

Nie czytałam żadnej rozmowy z Marcinem Wójcikiem, nie uczestniczyłam w żadnym jego spotkaniu autorskim, nie obejrzałam w internecie żadnego zapisu spotkania z jego udziałem. Nie mam więc pojęcia po co napisał tę książkę.


Wiedza ta nie byłaby mi do niczego potrzebna, gdybym po lekturze miała choćby cień przypuszczenia czemu to wszystko miało służyć.
Po co autor spotykał się z ludźmi (ksiądz też człowiek), wydobywając z nich intymne zwierzenia. Po co poświęcił tyle czasu na spisanie ich wyznań, nadanie im zgrabnej formy. Po co wydawca zainwestował w tę książkę swoje środki (ok, wydawcą jest Agora, więc pewnie parę spiskowych teorii uda się dorobić). Po co wreszcie ktoś owe dzieło kupił (na szczęście nie byłam to ja, tym razem skorzystałam z dobrodziejstwa jakim jest darmowy dostęp do publicznej biblioteki).

Bo po co ja to przeczytałam, wiem. Z grzesznej ciekawości mianowicie.
Przeczytałam, krzywiąc się niemiłosiernie, im dalej w lekturze, tym bardziej, po czym zaczęłam się zastanawiać o czym to właściwie. I po co mi to było.

Marcin Wójcik
źródło zdjęcia

Wójcik był klerykiem, tego się dowiedziałam. Oznacza to, że temat zna niejako od podszewki. Być może dzięki temu miał większe możliwości dotarcia do rozmówców. Być może dzięki temu wiedział, gdzie w ogóle ich szukać. Ale dzięki temu wcale nie udało mu się napisać czegoś przekonywującego i spójnego.

„Celibat” to zbiór luźno ze sobą powiązanych opowieści, z księżmi w rolach głównych. Podtytuł – „opowieści o miłości i pożądaniu” – powinien w zasadzie już na wstępie pozbawić czytającego  jakichkolwiek wątpliwości.
Nie należy spodziewać się teologicznych dysput na temat tego czym jest celibat i czemu służy. Dowiemy się natomiast, że po sześciu latach studiów również sami klerycy nie mają na ten temat pogłębionej wiedzy – w tekście „Intymny dziennik kleryka” jeden z nich zastanawia się dlaczego nikt nie rozmawia z nimi o seksualności. Z kolei inny odnotowuje, że na szóstym roku znajduje się czas na zajęcia praktyczne z całkiem innej dziedziny („uczymy się jak odprawiać mszę, na jaką wysokość rozkładać ręce i co zrobić, jeśli przy ołtarzu dopadną nas problemy żołądkowe”).


Lektura „Celibatu” pozostawia czytelnika z wrażeniem, że istota życia księży skupia się niemal wyłącznie wokół sfery wokołoseksualnej. Jeśli nie hetero, to homo, nieważne jaki, ważne, że seks. I choć nie przypuszczam, aby autor którąkolwiek z opowiedzianych historii zmyślił (przeciwnie, zakładam, że wszystkie są – niestety – prawdziwe, a jeśli ktoś podkoloryzował, to raczej rozmówcy Wójcika niż sam Wójcik), to jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wszystkie one nie składają się na żadną całość. Bo tak jak moje życie nie składa się wyłącznie z seksu, tak i życie duchownych nie tylko wokół niego się kręci.

Czy zamiarem autora było zdemaskowanie kościelnej hipokryzji? Pokazanie biskupów, zezwalających księżom na prowadzenie podwójnego życia, a zarazem odmawiających ofiarom seksualnych nadużyć jakiejkolwiek pomocy? Opowiedzenie o cynicznych księżach, rozbijających rodziny i szastających pieniędzmi? Spowodowanie, że ludziom otworzą się oczy?
Jeśli tak, nie wróżę sukcesu. Bo nie jest nim raczej przekonanie już przekonanych. Inni po książkę albo w ogóle nie sięgną (w końcu dobrze wiedzą czego należy się spodziewać po czymś firmowanym logo Agory), albo przeczytają i pozostaną z absmakiem, jak ja. Bo w 2017 roku nie odkrywa już ona Ameryki, nie oszukujmy się. O tym, że moralna kondycja katolickiego duchowieństwa nie jest najlepsza, wiadomo od pewnego czasu. Mnożą się doniesienia o nadużyciach czy wręcz przestępstwach, w tym także na tle seksualnym. Sposób rozwiązywania tych problemów jest niewątpliwie, oględnie mówiąc, niewystarczający. Jest tu więc spore pole do popisu, także dla reportera. Można by też pogłębić, zarysowany w jednym czy dwóch tekstach, temat niedojrzałości większości kandydatów na księży i tego w jaki sposób seminaryjna formacja tylko tę niedojrzałość umacnia. Ciekawe byłoby też skupienie się na tym, kim są partnerki (lub partnerzy) księży. Wszystkie te tematy Wójcik zarysowuje, jednak boi się postawić kolejnego kroku, w każdym razie ja odniosłam takie wrażenie. Ani na chwilę nie wyłania się zza pleców swoich bohaterów, nie opatruje ich opowieści jakimkolwiek komentarzem. To jego wybór, do którego jako autor ma pełne prawo. Być może jednak dlatego jego książka ostatecznie nie wypada przekonywująco, jest letnia, takie ni to, ni sio.

Być może jest to książka dla księży, byłych księży i przyszłych księży, nie wiem. Być może tylko oni potrzebują nazwania tego, o czym większość wie, choć nie mówi o tym głośno. Może im potrzebne jest przeczytanie kilku szokujących historii, okraszonych paroma „mądrościami” (jak w najnudniejszym – celowo? – rozdziale „Uwiąd rdzenia”, zawierającym swego rodzaju rys historyczny dotyczący celibatu lub w tekście „Większa miłość” złożonym niemal wyłącznie z wypowiedzi seksuologów), wgląd w to, jak odchodzenie od przestrzegania celibatu się zaczyna i jak może się skończyć. Każdy z nich znajdzie coś dla siebie – są tu historie o księżach, którzy odeszli z kapłaństwa, bo się zakochali i potem dobrze/źle* (*niepotrzebne skreślić) skończyli, jak również o takich, którzy nie odeszli i nie odejdą, ale nie dlatego, że wierzą w celibat, tylko dlatego, że takie odejście nie jest im do niczego potrzebne. Pokazana jest perspektywa zakochanej kobiety, ale także ofiary księżowskiego molestowania. Ba! Jest nawet, choć jakiś taki cichy, głos księdza wierzącego w celibat i starającego się go dochować. I wreszcie na koniec, waląca po łbie niedomyślnego czytelnika, puenta w postaci opowieści o tym, że zniesienie celibatu wcale nie oznacza końca problemów, a raczej tylko otwarcie worka z nowymi.

Tak, autor naprawdę się postarał. Tylko nadal nie wiem po co. Skończyłam czytać, przepłukałam usta, bo owszem, momentami zbierała się w nich gorycz, i jestem, znów nówka sztuka. Dajcie mi następną książkę, chętnie przeczytam.

A tymczasem, dziesięć lat temu w tym samym kraju ukazał się zbiór reportaży Wojciecha Tochmana „Wściekły pies” (pisałam o nim tutaj, choć skupiałam się wówczas na całkiem czym innym). Okładka jednej i drugiej książki jakby podobna, niestety nie zawsze inspiracje formą idą w parze z inspiracją jakością.

źródło zdjęcia

Tak bowiem jak okładka „Wściekłego psa” jest autorskim pomysłem grafika, Jakuba de Barbaro, podczas gdy okładka „Celibatu” bazuje na zdjęciu wziętym z banku gotowych zdjęć, tak tekst Tochmana  - tytułowy „Wściekły pies”, jeden z kilku tylko reportaży w zbiorze - jest czymś więcej niż tylko zgrabną historią, dobrze pasującą do banku opowieści. Niewygłoszona nigdy, zajmująca niewiele ponad dwadzieścia stron druku, homilia homoseksualnego księdza zakażonego wirusem HIV robi większe wrażenie i skłania ku głębszej refleksji niż blisko trzysta stronic tekstów Wójcika. U Tochmana jest życie, z jego niejednoznacznością, są wybory, dramaty, jest cierpienie. U Wójcika niby też, a jednak jakieś mniej przekonywujące. Jak gdyby autor wiedział, co chce napisać, ale jednak cofnął się wpół słowa.
Można, jasne. To bardzo wygodne i bezpieczne.

Ja jednak sięgnę po kolejną książkę Marcina Wójcika, poświęconą tematom okołokościelnym, dopiero wówczas, gdy będę pewna, że autor wyszedł już z własnej strefy bezpieczeństwa.  

Marcin Wójcik „Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu”. Wydawnictwo Agora, Warszawa 2017.

piątek, 27 października 2017

Henryk "Tylko spokojnie", czyli obrazy mocniejsze niż słowa

Są tacy, którzy najbardziej cenią sobie historie opowiadane obrazem. To zazwyczaj bywalcy sal kinowych lub też nałogowi oglądacze kolejnych seriali.
Przyjmuję do wiadomości, ale nie rozumiem.
Dla mnie bowiem od zawsze najważniejsze było słowo. Najchętniej pisane.
Poza tym przecież na początku było słowo, nie obraz, czyż nie?

To słowa wyczarowują historie, tworzą nastrój, wywołują emocje.
Słowa czasem ranią, a innym razem uwodzą. Skłaniają do refleksji, by zaraz potem zirytować.
Słowem można wszystko. Wprawne nim operowanie to wyższy stopień wtajemniczenia.
Obraz jest łopatologiczny, tekst wyrafinowany.

Takie, nader uproszczone i pełne swego rodzaju pychy, przyznaję, twierdzenia, głosiłam do niedawna.


A dokładnie do momentu, w którym wzięłam do ręki „Tylko spokojnie” Bartka „Henryka” Glazy.
Bo owszem, są tam słowa, niektóre całkiem udanie dobrane, ale to nie one decydują o sile tej historii.
Jej siłą są obrazy. Największą zaś te nieopatrzone słowami.


Napisać, że „Tylko spokojnie” to komiks o nowotworze i umieraniu, to przyznać się do tego, że nic się z niego nie zrozumiało. Że potraktowało się tę opowieść z lekceważeniem („phi, komiks!”), że skupiło się na tym, co najprostsze.

Owszem, to jest prawdziwa historia. Historia człowieka, którego już nie ma. Owszem, nie ma, bo umarł. Owszem, na nowotwór.


Tak, to ma znaczenie. Bez nowotworu i umierania nie byłoby „Tylko spokojnie”. Ale nie byłoby go też bez człowieka. Jego pasji i samotności. Również tej w chorowaniu i umieraniu.
I bez miłości też nie, z całą pewnością, bez niej by się nie udało.

Kiedy wzięłam do ręki „Tylko spokojnie”, nie miałam pojęcia o czym jest. Nie wiedziałam też czyją prawdziwą historię opowiada.

Marek Warzecha z żoną Anną Ostrowską-Warzecha
źródło zdjęcia

Gdy skończyłam, przeszperałam internet i dowiedziałam się, że to żona Marka, Anna Ostrowska-Warzecha, wpadła na pomysł, by poprosić kogoś o stworzenie komiksu o jej mężu. Henryk przystąpił do pracy jeszcze gdy jego bohater żył, wydał książkę dwa lata po jego śmierci.

Myliłby się jednak srodze ten, kto wysnułby z tego wniosek, że to komiks hagiograficzny, dzięki któremu kochająca żona wzniosła lśniący niczym złoto i w żadnym miejscu niezaśniedziały pomnik swojego męża.
W tak samo wielkim błędzie byłby ten, który uznałby, że to naturalistyczna opowieść o tym jak rak, dzień po dniu, konsekwentnie zjada głównego bohatera. Chemia, naświetlania, wymioty, wypadanie włosów, chudnięcie aż do osiągnięcia rozmiarów chodzącego szkieletu, po czym mało estetyczna śmierć. Znamy, znamy, przykro nam, jasne, ale ileż można?
Nic z tych rzeczy.

Marek Warzecha był, jak się wydaje, postacią nietuzinkową. Miał pasję – muzykę. Był mężem, ojcem, nauczycielem z powołania. Miał wady, jak każdy. Poza tym za dużo palił.
A potem dowiedział się, że jest chory. I musiał z tym żyć. W każdym razie jakiś czas.
On i jego rodzina.
Razem, ale każdy osobno. Bo w takich chwilach okazuje się, jak bardzo jesteśmy samotni. Samotnością, która jest wpisana w istotę naszego człowieczeństwa i której nie da się zagłuszyć trzymaniem się za ręce i najczulszymi słowami.

Mam głębokie poczucie, że Henrykowi udało się uchwycić wszystko, co najważniejsze. Bez popadania w sentymentalizm. Bez uciekania się do tanich chwytów.

Jego bohater umiera, ale żyje. Odczuwa zwierzęcy strach, ale ostatecznie zostaje sobą. Choć ponowne uświadomienie sobie kim jest, zajmuje mu sporo czasu.
Henryk nazywa, choć bardziej adekwatnie byłoby napisać: obrazuje, to, co myśli sobie chyba każdy z nas.
Że choć sami wiemy, że jesteśmy wyjątkowi i niepowtarzalni, to świat traktuje nas tylko jak jeden z wielu przypadków.
Że owszem, możemy próbować zostawić innym jakąś wiadomość, ale szanse na to, by ktoś w ogóle spróbował ją odszukać i odczytać są raczej marne. 

Opowiadając o konkretnym człowieku Glaza nie traci zarazem z pola widzenia innych.

Tych, którzy są najbliżej chorego – zwłaszcza żony, z jej przerażeniem i samotnością, których nie wypada przyrównywać do przerażenia i samotności Tego, Który Naprawdę Cierpi i Choruje, a które jednak są przecież tak samo gigantyczne.


Innych chorych. Których nie sposób przecież nie spotkać, gdy jest się chorym na Tę Chorobę. Którzy, choć chorzy na to samo, są bardzo różni. Tak różni, jak różny – a jednak! – jest każdy z nas.


Lekarzy. Bardziej lub mniej wrażliwych, zawsze jednak w historiach tego rodzaju obsadzonych w najbardziej niewdzięcznych rolach.

Krewnych i znajomych, zawsze chętnych do udzielania dobrych rad.


„Tylko spokojnie” to opowieść najprawdziwsza z prawdziwych.
Mam przy tym głębokie poczucie, że opowiedziana samymi tylko słowami nie byłaby taką. Można by ją pewnie wówczas zaliczyć do wielu, być może nawet poruszających, historii o chorowaniu na raka. Za dużo słów musiałoby w niej jednak wybrzmieć, za wiele rzeczy musiałoby zostać nazwanych wprost.
Tymczasem Glaza "tylko" narysował. Prostą, niewydumaną kreską, w czerni i bieli. Nieprzesadnie wiele plansz.
A mimo to powiedział więcej, niż gdyby użył tysiąca słów.

Czasem jest tak, że żadne słowa nie potrafią oddać tego, co czujesz. A jeśli nie umiesz rysować, odczuwasz głęboką wdzięczność wobec kogoś, kto narysował, nie wiedząc, że także w Twoim imieniu.

Bartek Glaza Henryk „Tylko spokojnie”. Kultura Gniewu, Warszawa 2017.

sobota, 21 października 2017

XIV Kiermasz Książki Przeczytanej, czyli ku przestrodze

Jakiś czas temu solennie przyrzekłam samej sobie, że ograniczę ilość kupowanych książek.

Bo konieczność wdrożenia programu oszczędnościowego, bo półki nie z gumy, bo czasu na czytanie jakby coraz mniej, bo szczecińskie biblioteki są fantastycznie zaopatrzone.

W zasadzie się udało. O ile kiedyś kupowałam w ciągu roku tyle książek ilu dwustu statystycznych Polaków razem wziętych w ciągu całego swojego życia, o tyle teraz mogę się porównywać co najwyżej do pięćdziesięciu statystycznych obywateli naszego kraju. Jakby nie patrzeć, kupuję cztery razy mniej.

Niestety, dziś wszystko się rypło.

Byłam już kiedyś na Kiermaszu Książki Przeczytanej. Bardzo mi się podobało. Tak bardzo, że postanowiłam trzymać się od niego z daleka. Pojawienie się na nim oznacza bowiem ni mniej, ni więcej tyle, że widmo bankructwa, dotąd majaczące niewyraźnie gdzieś w oddali, teraz staje tuż obok i czule cię obejmuje.

źródło zdjęcia

Zanim więc odetną mi prąd i dostęp do internetu, zamieszczę poniższe obrazki ku przestrodze.

Te książki kupiłam, bo moja BohdanoButenkowa kolekcja ciągle jest jeszcze zbyt mało liczna (aktualnie liczy coś koło setki egzemplarzy, rachubę straciłam trzydzieści sztuk temu).


Te – bo nie tracę nadziei, że tak jak napisałam kiedyś o różnych wersjach „Kopciuszka”, uda mi się też napisać o różnych wersjach „Jasia i Małgosi” i „Czerwonego Kapturka”. Na razie zbieram dane.


                              Te – bo pomyślałam sobie, że Starszy może przeczyta. A jak nie Starszy, to może Młodszy gdy już urośnie...


Te - bo miałam ochotę kupić też jakieś książki dla dorosłych, a te akurat mrugały do mnie kusząco.



Te – bo kto mi zabroni?!



Podaję komunikat:

Na Odrze w okolicach Szczecina ubyło 0, przybyło 13.
Ogłaszam alarm książkopowodziowy!

PS. A poza tym było super:)

niedziela, 15 października 2017

5. edycja Festiwalu Czytania w Szczecinie, czyli w zasadzie rewelacja

Wśród namiętnych czytelników książek jest z pewnością wielu introwertyków, którzy do szczęścia potrzebują wyłącznie książki, kocyka i kubka z gorącą herbatą.

źródło zdjęcia

Niewątpliwie wśród czytelników są jednak także ekstrawertycy, którzy czerpią siły witalne z pobytu wśród ludzi.

źródło zdjęcia
Miejscem, w którym w Szczecinie w miniony weekend można było spotkać przedstawicieli obu tych grup była Książnica Pomorska, w której (choć nie tylko w niej) odbywały się wydarzenia piątej edycji Festiwalu Czytania – Odkrywcy Wyobraźni.


Formuła wydarzenia w ciągu tych pięciu lat ulegała zmianie. Pierwotnie miał być on festiwalem książki słuchanej, obecnie nieco ten pomysł zmodyfikowano – i bardzo dobrze, w każdym razie moim zdaniem. Nie każdy lubi bowiem gdy ktoś przez godzinę czyta mu czyjąś książkę, nawet jeśli tym kimś jest Bardzo Znany Aktor lub inna Bardzo Znana Postać (w tym roku fragmenty różnych książek czytali m.in. Krystyna Czubówna, Anna Seniuk, Joanna Trzepiecińska, Wiktor Zborowski czy Krzysztof Kowalewski; niektóre z tych osób czytały w Szczecinie także w czasie poprzednich edycji).

W dalszym ciągu (bo pisałam już o tym dwa lata temu) największą wadą tego wydarzenia jest nadmiar. W czasie minionych trzech dni najlepiej było bowiem być nieobciążonym żadnymi zobowiązaniami chyżym emerytem. Niestety, póki co jestem wyłącznie chyża, jednak – jak się okazało – i tak niewystarczająco, gdyż nie udało mi się wziąć udziału we wszystkich spotkaniach, na które miałam ochotę (niektóre rozpoczynały się w czasie, gdy poprzednie jeszcze trwały).

Z drugiej jednak strony, zdobywszy w nieco nietypowych okolicznościach autograf autora zbioru reportaży, który naprawdę mnie ostatnio poruszył (takie poruszenie przy takiej lekturze zdarzyło mi się po raz pierwszy od dawna), pomyślałam (niestety po fakcie), że czasem lepiej jest nie próbować spotkać Twórcy. Bo gdy okaże się, że jest on jakoś nie bardzo sympatyczny, czytelnikowi robi się po prostu smutno, a po co mu to.

To o czym chciałabym jednak – pozytywnie – napisać, dotyczy tego, że Festiwal Czytania okazał się być fantastyczną możliwością oderwania się od całej parszywości z jaką mamy ostatnio wszędzie do czynienia (i nie mam na myśli wyłącznie moich ostatnich internetowych doświadczeń, a nawet prawie wcale nie je mam na myśli).

Niecodziennie przecież można przebywać w jednym miejscu z takimi osobami jak Hanna Krall (przebywałam, wielbiąc) czy Zofia Posmysz (niestety, nie byłam w stanie dotrzeć na dzisiejsze spotkanie).

źródło zdjęcia

Ponadto, jakżeż rzadko ostatnio trafia się szansa posłuchania pięknego języka, wolnego nie tylko od błędów gramatycznych czy stylistycznych, ale również od agresji. Języka pełnego słów wyrażających szacunek wobec rozmówcy czy choćby tylko słuchacza. Języka inteligentnego, ale nie napuszonego i nadętego. Mądrego ale zarazem zrozumiałego. W dzisiejszych czasach to doświadczenie, które pomaga i wzmacnia.

Michał Rusinek w rozmowie z Michałem Ogórkiem
źródło zdjęcia

W Książnicy spotkałam wiele sympatycznych i życzliwych osób. Niektóre znałam lepiej, inne mniej, części zaś wcale. Byli tam też tacy, których obecności w tym miejscu i czasie się nie spodziewałam, gdyż zaklasyfikowałam ich (w swojej głowie, nie posiadając żadnych ku temu przesłanek poza własnymi wyobrażeniami) jako tych, którzy nie czytają i nie interesują się "takimi rzeczami". Po raz kolejny dowiedziałam się więc, że nie jestem wolna od uprzedzeń, choć wydawało mi się, że tak jest.

Tak więc, pełna niedosytu (nie wzięłam udziału w kilku spotkaniach, na których mi zależało, jednak po prostu nie mogłam, z takich czy innych względów), z radością oczekuję kolejnej, przyszłorocznej edycji. Liczę przy tym, że twórcy festiwalu nadal będą się rozwijać. Może wtedy wpadną na to, że po prostu nie wypada, aby największym zdjęciem w wydrukowanym i rozdawanym uczestnikom programie było zdjęcie pana marszałka województwa, czterokrotnie większe niż zdjęcia Hanny Krall, Zofii Posmysz czy Janusza Głowackiego.



Zna proporcją, mocium panie” – to też z literatury. Polecam uwadze.