poniedziałek, 24 lutego 2014

Zofia Chądzyńska "Statki, które mijają się nocą", czyli jak się okazało, że to nie jest książka o miłości

Spora część postów, jakie pojawiły się tu w lutym, miała charakter wspomnieniowy i okolicznościowy, zaś ostatni powstał w związku z chęcią nadrobienia, sięgających do sierpnia ubiegłego roku, zaległości w opisywaniu przeczytanych książek.
Dzisiejszy jest sponsorowany przez oba te powody.

Gdyby Zofia Chądzyńska żyła, dziś obchodziłaby 92 urodziny.
Jej książkę „Statki, które mijają się nocą” przeczytałam kilka miesięcy temu i do tej pory nie znalazłam wystarczająco dobrej okazji, by o niej napisać.



Kiedy czytałam ją po raz pierwszy, miałam jakieś 13-14 lat (wnoszę po okolicznościowej dedykacji, albowiem posiadany przeze mnie egzemplarz jest nagrodą „za zajęcie I miejsca w konkursie plastycznym „50 rocznica wybuchu II wojny światowej”. Musiała być to jakaś fatalna pomyłka jury, względnie zatajone przede mną przekupstwo popełnione przez moich rodziców, innej możliwości nie ma).
W przerwach pomiędzy innymi lekturami powtarzałam wtedy po raz enty cykl o Ani z Zielonego Wzgórza, obiecując sobie, że już wkrótce zacznę, jak ona, zaczytywać się w poezji Tennysona. Miało to czynić mnie równie romantyczną, zwiększając zarazem szanse na rychłe wpadnięcie w ramiona Wielkiej Miłości.
Nic więc dziwnego, że zainteresowała mnie książka, której tytuł oraz motto zostały zaczerpnięte z twórczości Henry’ego Longfellowa. Tennyson czy Longfellow, a cóż w zasadzie za różnica, uważałam.

Wówczas wydawało mi się więc – taki obraz przechowałam w pamięci – że "Statki, które mijają się nocą" to bardzo romantyczna opowieść o tym, jak to para nastolatków (dziewiętnastoletni Paweł i nieco młodsza Eryka) błądzą wokół siebie, długo uciekając od przeznaczonej im miłości.

Statki, które mijają się nocą, w przelocie do siebie coś mówią.
Daleki znak, syreny zew, co znów w ciemnościach się gubią.
Tak to i my w życiu-oceanie mówimy, a ktoś nas słyszy,
Spojrzenie tylko, tylko głos, tylko znak – potem znów ciemność i cisza.

Tak, sporo poduszek przemoczyłam, po wielekroć deklamując tę strofę w wieczornych ciemnościach.

W czasie ponownej, ubiegłorocznej lektury nie zużyłam ani jednej chusteczki.
Ze zdziwieniem odkryłam, że jest to powieść o czymś zupełnie innym.
Owszem, wątek miłosny istnieje i ma swoją rolę do odegrania, ale – doprawdy – nie jest wcale najważniejszy.
Okazało się bowiem, że jest to książka o tym, jak trudno jest dobrze wychować dziecko. I jak wszystkie popełnione przez nas, rodziców, błędy, sprawiają że ze słodkiego kilkulatka wyrasta kolczasty dorosły.
To książka ponura, a wrażenie to dodatkowo pogłębia wszechobecny papierosowy dym. Palą wszyscy i wszędzie. Dziewiętnastoletni Paweł pali z pewnością już od kilku lat, a dorośli nie widzą w tym nic zdrożnego, ochoczo opróżniając kolejne zapełniane przez niego (a przy okazji i przez siebie) popielniczki. W tle pojawia się i rozwód rodziców, widziany oczyma dziecka, i spowodowana nim depresja matki, i alkohol, i straszna samotność małego człowieka, przeradzająca się stopniowo w brak umiejętności życia w społeczeństwie.

Chądzyńska nie miała własnych dzieci, nie była psychologiem, nigdy nie pracowała z młodzieżą. Mimo to potrafiła pisać o ważnych dla młodych sprawach w sposób przyciągający ich uwagę. Nie była nachalna, nie narzucała się czytelnikowi, unikała prostych wyjaśnień. Opowiedziana przez nią historia nie jest łzawa (choć, jak widać, 14-latki mogą uważać inaczej), ani nieznośnie pedagogiczna. Sporo w niej niuansów i pokazywania, że często w życiu stąpamy po kruchym lodzie, więc wiele zależy od tego, jak bardzo będziemy uważni.

Tak w każdym razie odbieram tę książkę dzisiaj.
Ciekawi mnie jednak, co będę myśleć za kolejnych 25 lat. Wcale niewykluczone, że okaże się wtedy, że jest to powieść o kilkudziesięcioletnich kobietach, które w różny sposób przeżyły swoje życie.

Zofia Chądzyńska „Statki, które mijają się nocą”. Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1989.

piątek, 21 lutego 2014

"20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła", czyli w szczegółach raczej szaro

W roku 2001 Małgorzata Szejnert powiedziała (cytuję za Mariuszem Szczygłem, z jego przedmowy do książki M. Szejnert „My, właściciele Teksasu”):
Od lat zajmuję się reportażem i wiem, że nie ma reportażu bez szczegółu. Bez szczegółu nie da się opisać ani bohatera, ani wydarzenia. Bywa, że reportaż dawno już wyrzucono na makulaturę razem z gazetą, a jednak ciągle jeszcze coś z tego tekstu za nami chodzi – to szczegół. Tak samo z literaturą i sztuką. Pamiętamy fotografię płuc pani Chauchat, przewrócony wózek na schodach odeskich, ręce z listem, perłę na wadze. Szczegół służy nam po to, byśmy lepiej rozumieli świat i siebie samych. (…) Szczegół wspomaga naszą pamięć, stanowi dla niej rodzaj rusztowania, umieszcza nas w przestrzeni i w czasie.

Mam te słowa w pamięci, ilekroć usiłuję sobie przypomnieć o czym była książka, którą czytałam jakiś czas temu.
Miałam je więc i teraz, kiedy uznałam, że w związku ze zbliżającą się wielkimi krokami (podobno 5 marca) premierą kolejnej antologii polskiego reportażu, firmowanej przez Mariusza Szczygła, warto byłoby wreszcie napisać cokolwiek na temat zbioru, który przeczytałam już kilka miesięcy temu.


20 lat, licząc od 1989 roku (choć nie każdy rok doczekał się uhonorowania swoim tekstem), 26 tekstów (lub 27, jeśli liczyć też wstępniak Szczygła), 23 nazwiska autorów.
A oprócz tego mnóstwo wzmianek, dodatków, wyjaśnień i cytatów z innych reportaży dotykających zbliżonej problematyki.
Za dużo na raz, aby zapamiętać szczegóły.

Chociaż nie. Coś pamiętam.

Na pewno, nawet bez zaglądania do środka, pamiętam aż za dobrze dwa wstrząsające teksty Lidii Ostałowskiej na temat aborcji: „Polska podziemna” i „Czasem odwiedzają mnie demony”.
Mimo że w głowie nie zostały żadne szczegóły, doskonale wiem o czym były i co czułam, gdy je czytałam. A wolałabym zapomnieć.

Pamiętam też część tych, które czytałam na bieżąco, kiedy się ukazywały. Większość została opublikowana w Gazecie Wyborczej („Dużym Formacie” i jego poprzednikach o różnych nazwach lub „Wysokich obcasach”) albo „Polityce”, a obie te gazety czytam od lat.
Można by w zasadzie – gdyby kto chciał – zrobić z tego autorowi zarzut. Zarzut jednostronności i braku obiektywizmu. Raczej nie ostałby się on jednak przed żadnym trybunałem, bowiem jeśli dobrze pomyśleć, okaże się, że to właśnie te dwa tytuły prasowe przez minione dwadzieścia lat nie bały się oddawać swoich łamów reportażystom, podczas gdy pozostałe szły raczej w innym kierunku. Poza tym zaś – każdy ma przecież prawo zrobić własną antologię, dobierając tytuły według własnego, jego zdaniem właściwszego, klucza.

Z wcześniejszej lektury zapamiętałam więc „Ciszej!” Pawła Reszki (obecnie piszącego w Tygodniku Powszechnym i zachwycającego mnie niemal każdym tekstem, który tam publikuje) i lęk przed upublicznieniem własnej tożsamości, jaki towarzyszył osobom odbierającym medale Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.

Pamiętam „Początek” Wojciecha Tochmana (choć to akurat nie z gazety, a z książki Tochmana „Wściekły pies”) i podróżującego nad morze człowieka, usiłującego odnaleźć własną, zagubioną gdzieś na torach, tożsamość. Opowieść o człowieku, który jest – według Szczygła – „metaforą komunistycznego Polaka” (tego sformułowania nie pamiętałam, musiałam zajrzeć do książki).

Pamiętam „W Dynastii” Mariusza Szczygła (również nie z lektury w prasie, lecz z książki „Niedziela, która zdarzyła się w środę”). I fascynującą dziś tak samo jak w roku 1996 historię o imperium Amwaya i perfekcyjnie opanowanych mechanizmach manipulowania ludźmi. Nie wiem tylko czy pamiętam dzięki opowieści o tym, jak Szczygieł razem z Grażyną Torbicką prowadzili w roku 1995 galę Amwaya w Sali Kongresowej, czy dzięki temu, że moja własna mama trafiła kiedyś na amwayowski mityng. Niestety, udział w nim nie doprowadził jej do sukcesu objawiającego się znaczącym wzrostem naszej stopy życiowej, lecz do klęski, której widocznym przejawem był dotkliwy brak miejsca w łazienkowej szafce, wypełnionej odtąd po brzegi superwydajnymi i najlepszymi na świecie koncentratami czyszczącymi. Kiedy teraz o tym pomyślę i przypomnę sobie ówczesne ceny owych środków, mam wrażenie, że fakt ich zakupu oraz brak poprawy stanu rodzinnego budżetu niewątpliwie miały ze sobą ścisły związek.


Wreszcie, pamiętam „Boczne wyjście” Joanny Wojciechowskiej. O Polakach z Ameryki Południowej przemycających we własnych żołądkach kokainę. Zapamiętałam niewątpliwie dzięki opisom problemów towarzyszących konieczności rozliczenia się z towaru. Oraz wyraźnie widocznej w tle biedzie, która w połączeniu z głupotą i chciwością tworzy piorunującą mieszankę.

Poza tym pamiętam znakomitą szatę graficzną (twożywo).

I to, że strasznie smutna jest owa Nowa Polska. Biedna, szara i raczej beznadziejna. Choć wiem też na szczęście, że nie jest to cała prawda o niej.


Mam też nadzieję, że szczegóły jakie złożą się na następne dwudziestolecie już nie takiej nowej Polski będą bardziej optymistyczne.
Choć nie bardzo wierzę w to, co piszę. 

„20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła”. Pomysł, układ i komentarze Mariusz Szczygieł, ilustracje twożywo. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.

poniedziałek, 17 lutego 2014

O malarzu, którego już nie ma, czyli odszedł Janusz Stanny

Kiedy znalazłam w pokazywanym już tutaj numerze miesięcznika „Ty i ja” z lutego 1963 roku artykuł na temat „nowych ilustracji dla dzieci”, wiedziałam że na pewno jeszcze w tym miesiącu o nim wspomnę.


Miało być o wielkiej trójce wymienionych tam artystów: Bohdanie Butenko, Józefie Wilkoniu i Januszu Stannym. Miało być radośnie i ze skierowanymi ku niebiosom wyrazami wdzięczności za to, że ciągle jeszcze możemy liczyć na nowe prace każdego z nich - dziś klasyków polskiej ilustracji, zaś w 1963 roku uważanych za obiecujących „młodych plastyków”, który poświęcili swój talent książce dla dzieci.
Nie zdążyłam.
Od 13 lutego katalog dzieł Janusza Stannego jest już zamknięty.



Charakterystyczna kreska – prosta i nowoczesna, ale zarazem klasyczna. Piękne ilustracje (pokazywałam je już tutaj), które mi zawsze i od razu kojarzą się z prawdziwą sztuką.
Wiara w inteligencję czytelnika, troska o kompozycję, cudowne poczucie humoru.


I tylko trzy książki autorskie, za to jedna piękniejsza od drugiej:

„Koń i kot” – jedyny nie wznowiony dotąd biały kruk (na zdjęciu opublikowana w "Ty i ja" ilustracja oraz fragment tej właśnie książki).

W 2010 roku autor zapowiadał, że lada moment nakładem wydawnictwa Znak ukaże się reprint. Do dziś jednak ani widu, ani słychu.

„Baśń o królu Dardanelu” – historia o ostatnim z rodu Dardaneli, po mieczu królu i po kądzieli, baśniowych królów wnuku brodatym, co wraca na zamek.


Rytmiczna, liryczna i nieodparcie śmieszna, z niezapomnianymi czarno-białymi ilustracjami.


I wreszcie wznowiona po raz kolejny w ubiegłym roku opowieść „O malarzu rudym jak cegła”, w której autor bawi się słowem, kolorem i kreską, pokazując na czym polega potęga wyobraźni i jakimi czarodziejami mogą być malarze.


Kiedy pierwszy raz czytałam tę książkę razem z moimi dziećmi, wydawała mi się zabawną historią z pięknymi ilustracjami.
Kiedy sięgnęłam po nią wczoraj wieczorem, zrobiło się bardzo nostalgicznie.

A kiedy skończył już Malarz wreszcie
sny wszystkim dzieciom malować w mieście,
wrócił do siebie na Księżycową,
tam gdzie miał wannę swoją różową,
stołek i krzesło, łóżko i koc,
tam gdzie kanarek świeci co noc,
gdzie krzywe okna, drzwi z jednej kreski,
gdzie nad kominem dymek niebieski,
gdzie nocą mruczy kot grubym basem.
Malarz wychodzi na spacer czasem.
Idzie przez ciche puste ulice.
Drogę oświeca sobie księżycem
i gęsim piórem na wszystkich szybach
dzieciom maluje dla żartu chyba –
                                               Sny…

Gdziekolwiek jest teraz profesor Stanny, mam nadzieję, że chociaż raz na jakiś czas porzuci różową wannę i koc i – przyświecając sobie księżycem – pojawi się chociaż w snach.

Zamieszczone zdjęcia pochodzą z książek (w kolejności):
Antoniego Marianowicza „Raz czterej mędrcy…”, z ilustracjami Janusza Stannego, Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2011.
Janusza Stannego „Baśń o królu Dardanelu”, Wytwórnia, Warszawa 2005.
Janusza Stannego „O malarzu rudym jak cegła”, Wytwórnia, Warszawa 2013. 

piątek, 14 lutego 2014

J. Przybora "Miłość do magister Biodrowicz", czyli o roli przyjaźni w miłości

„JA
  Przyjaciel mój zakochał się w magister Biodrowicz. (do Przyjaciela) Dlaczego właściwie zakochałeś się w magister?
PRZYJACIEL
  Zakochałem się w magister właściwie dlatego… ponieważ… Nie, nie wiem, dlaczego tak postąpiłem.
JA
  A kto ma wiedzieć? Jesteś dorosłym, dojrzałym mężczyzną, a nie wyrostkiem, więc…
PRZYJACIEL
  Nawet nie mam wyrostka.
JA
  Nawet nie masz wyrostka. Więc w ogóle wszystko przemawia u ciebie za tym, żebyś sobie zdawał dokładnie sprawę z motywów tego uczucia. Musisz to sobie absolutnie wyjaśnić i w zależności od motywów będziemy to uczucie u ciebie kultywować albo też zwalczać ze wszystkich sił. Będziemy się bili o to uczucie lub – z tym uczuciem, jeżeli zajdzie potrzeba, tzn. gdyby te motywy były np. niskie.”


Ponieważ ciągle jeszcze to ja jestem najlepszym przyjacielem Młodszego, od kilku dni zajęta jestem głównie ustalaniem, czy w związku z jego wielką miłością mamy się bić, czy też raczej kultywować. Mimo że obiektem uczuć szczęśliwie nie jest żadna magister, a Hania (lat prawie pięć), a Młodszy póki co jest szczęśliwym posiadaczem wyrostka, i tak wyjaśnianie przyczyn zakochania idzie nam jak po grudzie.

„JA
  No to analizujmy przyczyny. Może one są natury zewnętrznej? Może to uroda magister tak cię… tego ten?
PRZYJACIEL
  Wiesz, wątpię. Uroda magister nie jest znów aż taka, żeby… tego ten.”
JA
  Więc może to toalety magister zrobiły na tobie…
PRZYJACIEL
  Nie. Nic na mnie nie zrobiły toalety magister. To nie to.
JA
  W takim razie może – inteligencja?
PRZYJACIEL
  Może…
JA
  Ale nie jesteś pewny?
PRZYJACIEL
  Nie. Nie mam najmniejszej pewności.”

                                                        - A czemu kochasz Hanię? – dopytuję Młodszego.
- Nie wiem. – wzrusza ramionami.
- A Hania jest ładna?
- No tak – przyznaje. – Ale Ty jesteś ładniejsza. – dorzuca po chwili zastanowienia.
- A może podobają Ci się jej spódniczki? (Hania lubuje się w tiulowych różowych spódniczkach.)
- Nie, spódniczki to nie! – Młodszy stanowczo zaprzecza.
- No to o co chodzi?
- Nie wiem – wyznaje bezradnie. – Po prostu jak ją widzę, to mi się robią oczy w serca…

Przeczytałam z uwagą wszystkie pięć historii opowiedzianych przez Przyjaciela oraz jego Przyjaciela, zamieszczonych w zbiorze "Miłość do magister Biodrowicz", dlatego wiem, że przed Młodszym jeszcze długa droga. Droga kręta i zawiła, którą koniecznie powinien przebyć z Przyjacielem.
Ponieważ w grę wchodzi zarówno stawienie czoła temu, że stało się niespodziewanym obiektem czyichś uczuć („Dorota”), jak i znoszenie licznych cierpień, często ściśle fizycznych („Jak pokochaliśmy przedszkolankę”), czy też konieczność odnajdywania miłości w wielce niesprzyjających okolicznościach („Dwóch mężczyzn szło drogą służbową”), jestem więcej niż pewna, że sama nie sprostam.
Zwłaszcza, że najdalej za piętnaście lat i tak wszystko skończy się takim dialogiem („Z pierwszą wizytą”):

INŻYNIEROWA
  To tyś mnie szpiegował! Kto zainstalował magnetofon w moim tapczanie?
INŻYNIER
  A kto się zaplątał w taśmę?
INŻYNIEROWA
  Zapewniam panów, że był to po prostu tapicer. (do męża) Nie dość ci tych inwektyw – jeszcze chcesz ogołacać mieszkanie?! Zaraz… Ogołacać czy ogałacać?
INŻYNIER
  Mnie się zdaje, że… ogałacać?
PRZYJACIEL
  W każdym razie chyba nie - agałocać?
INŻYNIER
  Mniejsza z tym. Spytamy Maćka, jak wróci z kina.
INŻYNIEROWA
 Boże! My przecież mamy dziecko! Ty oczywiście o tym zapomniałeś!
INŻYNIER
  A kto pierwszy sobie przypomniał?
INŻYNIEROWA
  Będziesz łożył na Maciusia!

Jeremi Przybora „Miłość do magister Biodrowicz”, ilustrowała Alicja Wirth. Czytelnik, Warszawa 1972.

sobota, 8 lutego 2014

8 lutego, czyli urodziny Bohdana Butenki

źródło zdjęcia
Na jakich książkach pan się wychował?
Pożerałem książki głównie przygodowe i sensacyjne. Najważniejsza z nich to „Potop” Sienkiewicza, a najważniejszy autor – Karol May. „Potop” przeczytałem, kiedy miałem 9 lat! Poza tym „Emil i detektywi” Kastnera, książki Coopera, Curwooda, Twaina, Londona, wszystko o Indianach i piratach.

„(…) Jak pan wpadł na pomysł łączenia rysunku ze zdjęciem? W drugiej połowie lat 70. to była nowość.
Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, gdzie byłem redaktorem artystycznym, chciało przygotować serię krajoznawczą, popularyzatorską, przybliżającą Polskę małym czytelnikom. Rodzaj albumu. Pomyślałem, że dzieci chętniej będą oglądały coś takiego, gdy jednocześnie będą mogły śledzić intrygę kryminalną. Chodziło o to, żeby połączyć smrodek dydaktyczny z rozrywką, autentyczne krajobrazy z na poły fantastyczną historią rysunkową. Tak powstał pierwszy polski foto-komiks.

To był świetny pomysł. Każdemu się wydawało, że może pójść nad Wisłę i znaleźć tajemniczą szkatułkę.
Ale że dziewczynce to się spodobało… W „Naszej księgarni” rozróżnialiśmy, co wydajemy dla chłopców, a co dla dziewcząt. To było dla chłopców!

Nie lubię Sienkiewicza, w tym także „Potopu” (niewykluczone, że winić za to należy fakt, że przeczytałam go po raz pierwszy w wieku 9 lat, całkiem jak Butenko).
Nie lubię podziału książek na „dziewczyńskie” i „chłopięce”. Uważam taki podział za głupi. Tak jak dziewczynka może bowiem zaczytywać się w historiach i Indianach, i piratach, tak i chłopiec ma pełne prawo śledzić losy Ani z Zielonego Wzgórza czy innych egzaltowanych panienek.

Uwielbiam za to Bohdana Butenko. Bezkrytycznie.
Dlatego przymykam oczy na ujawnioną powyżej rozbieżność naszych poglądów.
Zwłaszcza dzisiaj, w dniu 83 urodzin pana Bohdana, kiedy to należą mu się wyłącznie hołdy i zachwyty.

A więc:
uwielbiam Bohdana Butenko za poczucie humoru,
za dystans do świata i samego siebie,
za rozpoznawalną kreskę,
za to, że jasno u niego widać, że sympatyczne wcale nie musi być ładne,
za Gucia i Cezara,
za to, że ciągle jest i ilustruje kolejne książki,
a także za to, że je pisze, przy okazji także ilustrując
oraz za poczucie humoru (o ile nie wspominałam).

Gdy jakiś czas temu postanowiłam zgromadzić jak najwięcej książek zilustrowanych lub napisanych przez Jubilata, nie miałam pojęcia, że jest ich aż tyyyyyle.


I mimo że mam już sporo książek autorskich,


całkiem dużo zilustrowanych wierszyków,


i innych historyjek dla młodszych dzieci,


a ponadto kilka komiksów,


nieco książek dla starszych dzieci


oraz parę dla młodzieży,


to przede mną ciągle długa (i niestety kosztowna) droga.
Wcale się jednak z tego powodu nie martwię i mam nadzieję, że jak najdłużej będę mogła dopisywać kolejne pozycje do listy życzeń.

Wszystkiego najlepszego, panie Bohdanie!!!


Cytaty zamieszczone na początku posta są fragmentem rozmowy Joanny Rolińskiej z Bohdanem Butenko, opublikowanej w książce J. Rolińskiej „Rozmowy o dzieciństwie”, wydanej przez Wydawnictwo G+J Gruner + Jahr Polska, Warszawa 2013. 

środa, 5 lutego 2014

Dlaczego Polacy nie czytają, czyli retro diagnoza

Dziś post dla wszystkich, którzy narzekają na fatalny poziom polskiego czytelnictwa.


W kolejnym odnalezionym przeze mnie w czeluściach szafy, a pochodzącym z lutego 1963 roku, numerze miesięcznika „Ty i ja”, stały felietonista, podpisany „Mól”, narzeka bowiem całkiem podobnie jak my, tyle że ponad pięćdziesiąt lat wcześniej.
W odróżnieniu od współczesnych malkontentów, którzy często nie potrafią przedstawić pomysłów na zmianę takiego stanu rzeczy, Mól sypie przy tym konkretami, zwracając uwagę na rzeczy wydawałoby się przyziemne, a jednak jakże istotne.

Jednym z istotnych elementów odgrywających istotną rolę w naszej konsumpcji literatury pięknej jest komunikacja miejska. Reportażyści wracający z Moskwy podkreślają z reguły, iż w tamecznych środkach komunikacji miejskiej widzi się znacznie więcej ludzi czytających niż w Warszawie lub w Katowicach. To prawda. Ale prawda wymagająca istotnego uzupełnienia: komunikacja miejska w Moskwie jest zorganizowana lepiej niż u nas. Jadąc o godzinie 16.00 ze Śródmieścia na Służewiec nawet pośpiesznym autobusem nie sposób jest czytać.
Poza tym – i to już sprawa „sama w sobie” – większość wydawanych u nas książek nie jest przystosowana do czytania w autobusie czy tramwaju. Bo taka idealna, autobusowa książka musi spełniać kilka warunków natury zewnętrznej. Po pierwsze – nie może być zbyt gruba (musi zmieścić się w kieszeni lub w torebce). Po drugie – musi być dobrze zszyta czy też sklejona (aby się mieścić w kieszeni lub w torebce). Po trzecie – musi mieć odpowiednią okładkę, ani zbyt sztywną, ani zbyt miękką (aby się zmieścić w kieszeni lub w torebce). Słowem ksiązka taka musi spełniać szereg warunków, o których nasi wydawcy rzadko kiedy myślą. Prawdopodobnie dlatego, że wciąż jeszcze ich wymarzonym czytelnikiem jest Obłomow – bohater powieści Gonczarowa pod tym samym tytułem – który dzień cały spędzał leżąc na kanapie. Jedna z naszych najlepszych serii wydawniczych, tzw. seria ceramowska PIW-u wydawana jest wyłącznie z myślą o ludziach, spędzających połowę swego dnia w pozycji Obłomowa.”

Oczywiście, każdy powinien wyrobić sobie własne zdanie co do słuszności poglądów Mola.

Mi wydaje się jednak, że nieco przesadza. Jak sprawdziłam bowiem empirycznie, do mojej torebki wejdą nawet dwa Ceramy.


poniedziałek, 3 lutego 2014

A. Szczeklik "Kore", czyli znacznie więcej niż in memoriam

Dlaczego trudno „być z chorym”? Bo wierność nie należy do mocnych cech naszej natury. A przeciwności jest wiele, od przyziemnych poczynając, jak: znużenie, obowiązki rodzinne czy przedłożenie przyjemności osobistych nad powinność. Niskie pobory wzmagają pośpiech – konieczność drugiej, trzeciej pracy zarobkowej. A do tego rosnąca nieustannie biurokratyczna machina, z której trybów nie sposób – wydaje się – uwolnić.

Te słowa padają w ostatnim rozdziale „Kore”, książki zmarłego dokładnie dwa lata temu Andrzeja Szczeklika.
Można odnieść je nie tylko do lekarzy, ale i do wszystkich, od których decyzji w jakiś sposób zależy czyjeś życie lub jego część. Dlatego biorę je także do siebie, ale myślę że krąg potencjalnych adresatów jest znacznie szerszy.
Wszystkie te osoby koniecznie powinny przeczytać „Kore”, która według podtytułu jest opowieścią „o chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny”, jednak w rzeczywistości stanowi porywający traktat o człowieczeństwie.


W czasach, w których sugeruje się nam, że niemal każde nasze działanie powinniśmy rozpatrywać w kategoriach ekonomicznych, stawiając na wydajność, efektywność, opłacalność oraz dobry wynik statystyczny, lektura taka jak „Kore” przynosi otrzeźwienie. A zaraz potem żal. Wielki żal za ludźmi, którzy odeszli i którzy nie mogą już czynić naszej rzeczywistości lepszą.

Andrzej Szczeklik nie był „tylko” lekarzem. Bo i „tylko” lekarz nie może – moim zdaniem – dobrze leczyć, tak jak „tylko” sędzia nie będzie wydawał sprawiedliwych wyroków, a „tylko” nauczyciel nie będzie potrafił dobrze ukształtować powierzonych mu w pieczę młodych umysłów. Poza opanowaniem teorii potrzeba bowiem jeszcze czegoś więcej. Czegoś, czego nie zdobędzie się nawet najpilniej ucząc się z jakiegokolwiek podręcznika, na jakichkolwiek studiach. To potrzeba wrażliwości, umiejętności współodczuwania, zobaczenia w osobie stojącej naprzeciwko człowieka, nie zaś klienta.
Och, gdyby „Kore” przeczytali ze zrozumieniem odpowiedzialni za kształt polskiej szkoły!
Ach, gdyby była ona obowiązkową lekturą każdego prawnika i urzędnika!

Wiem i wpędza mnie to w rozpacz, że pisząc o tej książce nie będę w stanie dotknąć nawet małej części wiążących się z nią ważnych tematów. Czytając ją miałam bowiem istną galopadę myśli. Każdy kolejny rozdział przynosił najpierw niemożliwe do opanowania odrętwienie, spowodowane zetknięciem się z niesamowitą erudycją autora, zaś zaraz potem natłok skojarzeń, olśnień, westchnień oraz okrzyków w stylu „ależ tak!” i „to niesamowite!”.

Andrzej Szczeklik (źródło zdjęcia)

Przykład Andrzeja Szczeklika pokazuje, że wyrządzamy sobie i przyszłym pokoleniom olbrzymią krzywdę, deprecjonując nauki humanistyczne oraz – by posłużyć się nowoczesnym naukowym żargonem – miękkie kompetencje (jeśli ktoś nie wie, co mam na myśli, odsyłam do mojego ulubionego ostatnio blogu Marzeny Żylińskiej i dość starego już jej wpisu dotyczącego mojej, poniekąd, działki).
Jestem stuprocentowo pewna, że nie byłoby Szczeklika – genialnego lekarza-cudotwórcy, bez jego muzycznego wykształcenia, bez znajomości szeregu klasycznych utworów literackich (w czasie lektury nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że o wszystkim, co współcześnie istotne napisali już starożytni, a my tylko kręcimy się w kółko), bez jego znajomości dzieł wybitnych malarzy (każdy rozdział w taki lub inny sposób nawiązuje do jednego lub kilku obrazów). Nie byłoby go też chyba bez jego żony, Marii, ale to jedna z myśli, które nie zmieszczą się w tym poście.
Wyraźnie widać też silne chrześcijańskie podłoże, na jakim kiełkowały myśli autora. Jestem przekonana, że gdyby ci wszyscy, którzy mienią się dziś chrześcijanami, byli tak mądrzy jak Szczeklik, nie mielibyśmy dziś do czynienia z kryzysem wiary.

„Kore” nie jest przy tym pozycją hermetyczną, możliwą do przyswojenia wyłącznie przez członków klubu Mensa, względnie posiadaczy słownika wyrazów obcych. Autor pisze przystępnym językiem, przeplatając trudne naukowe rozważania (dotyczące chociażby genetyki czy ewolucji) szeregiem anegdot, także z własnego życia. Doskonale wie, że warunkiem zainteresowania czytelnika jest wzbudzenie jego emocji, jednak czyni to umiejętnie, unikając grania na najprostszych instynktach.


Muszę też wspomnieć, że książka jest przepięknie wydana, ze starannie dobraną czcionką, kolorystyką i rzadko spotykanymi wklejkami – zdjęciami obrazów, otwierającymi każdy kolejny rozdział.
To uczta nie tylko dla ducha, ale i dla oka. Pełnia.

Wyjaśniając w rozdziale „Poszukiwanie duszy” znaczenie słowa „kore”, Andrzej Szczeklik przywołał m.in. fragment wiersza zmarłej w listopadzie ubiegłego roku rosyjskiej (ale i polskiej, wszak miała polskie obywatelstwo) poetki Natalii Gorbaniewskiej, z tomu „Drewniany anioł”. Dziś, w drugą rocznicę śmierci Profesora, chcę wierzyć, że zostawił po sobie znacznie więcej niż nietrwały migot.

I jeśli właśnie tak, milcząc wypowiesz
to dawne, co od zawsze cię przenika,
to może jednak zostawisz po sobie
nie ślad, lecz migot, światełko świetlika.

Andrzej Szczeklik „Kore”. Opracowanie graficzne Olgierd Chmielewski, współpraca Joanna Rusinek. Wydawnictwo Znak, Kraków 2007.

sobota, 1 lutego 2014

Czego nie robi Superman, czyli pilne ogłoszenie

źródło zdjęcia
Poranek w przedszkolu.
Tego dnia odbywa się bal karnawałowy. Młodszy postanowił wystąpić w stroju Supermana (co lekko zdziwiło Matkę, bowiem wydawało się jej, że nigdy dotąd nie oglądał tej bajki).

Młodszy, przebrany, w pełnym rynsztunku (czerwono-niebieski strój, peleryna, na oczach maska do „robienia zamrożonego wzroku”), wbiega na schody prowadzące na piętro.
Osamotniona Matka zostaje na dole.
- A buziak? – woła.

Młodszy odwraca się, furkocząc przy okazji peleryną
- Mamooo! – rzuca głosem pełnym dezaprobaty. – Przecież Supermani nie dają buziaków!

Mały chłopczyk, słodki blondyneczek, cium cium mamusi, wyszedł z domu i nie wrócił.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, proszony jest o natychmiastowy kontakt.
Zrozpaczona Matka.