niedziela, 28 kwietnia 2013

"Kubuś i jego pan" w Pleciudze, czyli sprośnie acz refleksyjnie

Dawno, dawno temu „Kubuś Fatalista i jego pan” Denisa Diderota był lekturą w liceum. Czy jest nią i teraz, nie mam pojęcia, bowiem nie jestem się w stanie rozeznać w obecnym sposobie tworzenia listy lektur szkolnych.
Pamiętam, że wówczas zachwyciłam się zarówno Diderotem, jak i Wolterem. Z wypiekami na twarzy pochłonęłam „Kubusia…” oraz „Kandyda”; o ile jednak do dziś mniej więcej pamiętałam o czym był „Kubuś…”, o tyle treść „Kandyda” (poza podtytułem „powiastka filozoficzna”) rozpłynęła się w mrokach mej niepamięci (bo to w końcu dawno, dawno temu było!).

Dawno temu, kiedy studiowałam i miałam dużo wolnego czasu (choć wtedy wcale tak nie uważałam), przeżyłam także etap fascynacji twórczością Milana Kundery. Przeczytałam na pewno kilka (pięć? sześć?) jego książek, z których do dziś w mojej głowie nie zostało nic. Nawet jednak wówczas nie wiedziałam, że Kundera napisał sztukę „Kubuś i jego pan”, będącą hołdem złożonym Diderotowi i - jak pisze Jan Čulik – „zbiorem literackich wariacji, zainspirowanych przygodami Kubusia Fatalisty, postaci stworzonej przez Diderota, oraz przygodami Tristana Shandy’ego, opisanymi przez Laurence’a Sterne’a w jego mistrzowskiej powieści złożonej z szeregu zabawnych dygresji.”


W szczecińskiej Pleciudze spektakl, będący adaptacją właśnie sztuki Kundery, nie zaś – jak sądzi większość widzów (a wiem co mówię, bowiem podsłuchałam parę rozmów) – powieści Diderota, grany jest od czterech lat. W mojej ocenie owego upływu czasu w ogóle po aktorach nie widać. Jakkolwiek jest w rzeczywistości, widzom jawią się jako ci, którzy grając, nadal znakomicie się bawią. Nie jest to przy tym proste, bowiem sztuka (jak informuje z offu tajemniczy Czech) jest wprawdzie w trzech aktach, jednak musi być grana bez antraktu. Bite dwie godziny na scenie, to mnóstwo tekstu, to naprawdę ciężka praca fizyczna. Zachowanie lekkości i świeżości jest w takich warunkach sztuką, która temu zespołowi znakomicie się udała.

źródło zdjęcia
Spektakl niewątpliwie może być odbierany w kilku płaszczyznach.
Po pierwsze, jako prosta i dość świńska opowieść erotyczna. Kubuś (Rafał Hajdukiewicz), jego Pan (Janusz Słomiński – dla mnie król tego spektaklu) oraz – w drugim akcie – Markiza de La Pommeraye (w tej roli znakomita Grażyna Nieciecka-Puchalik) – opowiadają bowiem na wyścigi swoje miłosne historie, w których nie uświadczy się platonicznych powłóczystych spojrzeń i tęsknych westchnień, za to pełnymi garściami można sięgać po gołe biusty i tyłki (dla Pana – tylko duże!). Jeśli komuś wydawało się, że to XX i XXI wiek sprowadziły na ludzkość wyuzdanie i perwersję, jest w głębokim błędzie.

źródło zdjęcia
Po drugie, „Kubuś…” to znakomita okazja, by podpatrzeć na czym polega zabawa konwencją. To bowiem teatr w teatrze. Aktorzy przebierają się wśród publiczności, w usytuowanej obok sceny (na scenie?) garderobie; inspicjentka nie jest jak zazwyczaj wstydliwie schowana gdzieś poza zasięgiem lamp, lecz siedzi na scenie (obok sceny?) wraz z aktorami, niekiedy wkraczając nawet do akcji jako pełnoprawna postać. Odtwórcy poszczególnych ról (a wszyscy – poza tytułowymi Kubusiem i jego panem muszą wcielić się w trzy lub cztery (jak Mirosław Kucharski, brawurowo odgrywający m.in. rolę Matki) różne postaci), momentami sami zasiadają na widowni, tyłem do publiczności, przypatrując się występom swoich kolegów i komentując między sobą akcję. Siedząc tuż za panem Słomińskim i obserwując jego trzęsące się od tłumionego chichotu plecy, nie byłam w stanie stwierdzić, czy tylko gra, czy naprawdę tak dobrze się bawi. Dla pełni obrazu należy napomknąć jeszcze o umowności konwencji (prawie żadnych rekwizytów, poza butelkami i monstrualnymi przypinanymi atrybutami kobiecości) oraz o tym, że aktorzy chwilami wciągają do gry także i publiczność (obsadzenie mnie w roli pięknej, melancholijnej dziewczyny, w której onegdaj zakochał się Kubuś sprawiło, że spłoniłam się po uszy, choć wydawało mi się, że kto jak kto, ale ja nad emocjami umiem panować wręcz perfekcyjnie, a z etapu wpatrywania się cielęcym wzrokiem w aktorów wyrosłam bezpowrotnie).

Po trzecie, gdy już przyzwyczaimy się do atmosfery spektaklu i opatrzą się nam sprośności, zaczynamy rozumieć, że autor miał do powiedzenia znacznie więcej. Tu znów zacytuję Jana Čulika, a potem samego Kunderę, bowiem lepiej niż oni nie umiem tego ująć:
Kiedy jednak historia się rozwija, przeradza się w protest przeciwko beznadziejności świata i ludzkiej kondycji. Żartobliwe dialogi prowadzone na temat seksu i sztuki snucia opowieści stają się tarczą, która ma nas bronić przed nieprzyjazną rzeczywistością i przed naszą podróżą przez życie, której cel zawsze pozostaje nieznany.”
Życie jest repetycją. Wszystko już było. (…) a ja się zastanawiam, czy ten, kto napisał w górze to wszystko również sam się strasznie nie powtarzał, i czy nie wziął nas zatem za durniów…


Teatr Lalek „Pleciuga” w Szczecinie, Milan Kundera „Kubuś i jego pan. Hołd w trzech aktach dla Denisa Diderota”, w tłumaczeniu Marka Bieńczyka.
Reżyseria: Paweł Aigner, scenografia – Jan Policka, kostiumy – Elżbieta Terlikowska, muzyka – Jacek Wierzchowski.
Obsada: Rafał Hajdukiewicz, Janusz Słomiński, Mirosław Kucharski, Grażyna Nieciecka-Puchalik, Przemysław Żychowski, Edyta Niewińska-Van der Moren.
Inspicjentka – Marzena Heropolitańska.

czwartek, 25 kwietnia 2013

G.G.Márquez "Opowiadania", czyli jestem sentymentalna


Kiedy pierwszy raz przeczytałam cokolwiek Márqueza (a przez „cokolwiek” należy rozumieć, bagatela, „Sto lat samotności”), zaczynałam liceum. Trudny wiek.
Jak więc należy się spodziewać, zachwyciłam się niezmiernie, a zrozumiałam niewiele. O ile w ogóle cokolwiek.
Był to złoty czas wydawnictwa „Muza”, które zalewało wówczas rynek literaturą z hiszpańskiego kręgu językowego. Obficie czerpałam wtedy z biblioteczki snobistycznych rodziców mojej ówczesnej koleżanki, którzy kupowali wszystko jak leci, ponieważ taki był wtedy szpan i szyk. To były złote czasu szpanu i szyku, niewątpliwie.

Do Márqueza z tamtych czasów został mi sentyment. Kojarzy mi się z moją młodością i świeżością, także czytelniczą. Dlatego nie zamierzam go interpretować, ani rozkładać na czynniki pierwsze (mały wyjątek zrobiłam jedynie dla "Szarańczy"). W nosie mam to czy jest lepszy, czy gorszy od Cortazara; nie zamierzam rozważać, czy to moralne że zadaje się z Castro (choć akurat tu niespecjalnie jest co rozważać); nie chce mi się tropić w jego twórczości motywu rodziny pułkownika Buendia.
Dla mnie Márquez to uczucia i odczucia, chwila i klimat. Pogodziłam się z tym, że w niektórych przypadkach nigdy nie zrozumiem, co miał na myśli, choć zarazem czasem wydaje mi się, że widzę wzór, który ułożył na samym początku, aby następnie z matematyczną precyzją kreślić przed czytelnikiem szereg znaków, mających doprowadzić go  do starannie zaplanowanego rozwiązania. W ciągu dnia zużywam jednak swoje zwoje mózgowe zbyt intensywnie, by mieć jeszcze potem siłę na analizy i głębie. Sięgając po lekturę zazwyczaj potrzebuję zabawy, choć nie głupiej i płytkiej. Do takiego zaś celu „Opowiadania” nadają się znakomicie.


W tomie wydanym w 2008 roku przez – a jakże! – Muzę, znajdują się opowiadania z trzech osobnych, publikowanych w różnym czasie zbiorów: „Dialog lustra”, „W tym mieście nie ma złodziei” oraz „Niewiarygodna i smutna historia niewinnej Erendiry i jej niegodziwej babki”. Każdy z nich ma inny klimat i nastrój, jednak tym razem poszczególne historie postanowiłam czytać niechronologicznie, bez ładu i składu, tak jak mi podpowiadała moja intuicja. Kto wie, czy nie była to metoda właściwa, bowiem pierwsze podejście do tego zbioru, uczynione ze dwa lata temu z zastosowaniem tradycyjnego sposobu czytania, zakończyło się spektakularną klęską. Tym razem zaś dałam się ponieść.
W tych, w większości króciutkich, opowiastkach znajdziemy prawie wszystko. Miłość i nienawiść. Życie i śmierć. Prozę życia i najbardziej fantastyczną poezję. Seks za pieniądze i tęsknotę. Jedni bohaterowie stąpają trzeźwo po ziemi, planując swoje poszczególne kroki a niekiedy i całe życie, podczas gdy inni pozostają w zawieszeniu - ni to we śnie, ni na jawie. Czasem popadamy w refleksyjność, czasem zaś znienacka parskamy śmiechem, jak choćby wówczas gdy czytamy podany ze śmiertelną powagą opis przygotowań do pogrzebu Mamy Grande, z Ojcem Świętym w roli honorowego gościa.
Pojawiają się też typowe dla Márqueza opisy dusznego, wyludnionego miasta. Miasta, w którym za zamontowanymi w oknach drucianymi siatkami czai się coś nieznanego i mrocznego. To dzięki takim właśnie opisom Márquez uruchomił w mojej głowie ciągi skojarzeń, sprawiając niekiedy, że czułam jakby to mój pot spływał za koszulę.

W zbiorze są pozycje lepsze i gorsze. Jednego z opowiadań nie byłam w stanie przeczytać, gdyż tak bardzo mi się nie podobało. Kilka mnie znużyło. Mam też wrażenie, że takiego Márqueza w większej jednorazowej dawce (w powieści), nie byłabym w stanie znieść.
Nie szkodzi. Wystarczy, że przeczytałam kilkanaście historii, które mnie poruszyły, czysto zagrały moje nuty.
„Oczy niebieskiego psa” to jedna z nich. I choć wiem, że to niezupełnie o tym, dla mnie idealnie współbrzmi z jednym z utworów z płyty Janusza Radka „Z ust do ust”, która ostatnio całkiem znienacka mnie opętała. Nie martwcie się jednak o mnie zbytnio, przejdzie mi. Chyba.



Gabriel García Márquez „Opowiadania”, przełożyli Zofia Chądzyńska i Carlos Marrodán Casas. Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2008. 

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

"Bajki w zielonych sukienkach" i "Draka Ekonieboraka", czyli dwie strony tego samego ekologicznego medalu


Kiedy jakiś czas temu wzięłam do ręki jedną ze szkolnych lektur mojego syna – książkę Anny Mikity „Bajki w zielonych sukienkach” – od razu wiedziałam kiedy i jak o tym napiszę.


Dzień Ziemi jest znakomitą okazją, by porozmawiać o ekologii dla dzieci. A zwłaszcza o tym, że nie jest wcale łatwo sprawić, by zainteresowały się tym, jak żyją i co po sobie zostawiają.

Można bowiem rozmawiać o tym tak, jak proponuje pani Mikita, czyli – uwaga, będzie bez znieczulenia – bez większego sensu i w sposób niedostosowany do odbiorcy.
Rozumiem, że wydawnictwo MAC Edukacja, z którego podręczników korzysta Starszy, dba o swoje finanse i dlatego jeden miesiąc postanowiło przeznaczyć na promowanie lektury wyprodukowanej własnym sumptem. Nie rozumiem jednak, czemu muszą na tym cierpieć dzieci.
Drugoklasiści w kwietniu (kiedy według planu powinni czytać „Bajki w zielonych sukienkach”) to dzieciaki ośmio lub dziewięcioletnie. Nie bawią się w piaskownicy, nie oglądają bajek na Mini Mini i uporczywie stają na palcach, by innym wydawało się, że chodzą co najmniej do czwartej klasy.
Z tego też powodu atakowanie ich infantylnymi historyjkami z góry skazane jest na niepowodzenie.
Założenie niby słuszne: krótkie opowiastki (bo dzieciom teraz przecież tak trudno się skupić na czymś dłuższym), pogrupowane tematycznie (tytuły poszczególnych części to: „Poszanowanie zasobów Ziemi”, „Śmieci, odpady i inne zanieczyszczenia”, „Zakupy i zdrowe odżywianie”, „Podróżowanie” oraz „Ochrona przyrody”). W środku jednak historie o stokrotkach, ścigających się Jogurtach Naturalskich i Drewnianych Wróżkach. Do tego niezbyt ciekawe (odpadłam po dwóch trzecich) i mało zrozumiałe. A ilustracje? Hm, mam wrażenie że takie kotki, jak te prezentowane obok nie są czymś, co ośmiolatki lubią najbardziej.

Tymczasem o tym samym można zupełnie inaczej.


Emilia Dziubak do spółki z Elizą Saroma-Stępniewską i Iwoną Wierzbą popełniły książkę, którą po pierwsze przyjemnie wziąć do ręki (przepięknie wydana!), zaś po drugie i kolejne, miło przeczytać. Jest wprawdzie dokładnie o tym samym, o czym było w "Bajkach w zielonych sukienkach", czyli o tym że: należy oszczędzać wodę, sprzątać po psie, nie kupować za dużo, wyłączać urządzenia elektryczne kiedy nie są potrzebne oraz segregować śmieci, ale  z jedną, niezwykle istotną różnicą. Otóż młody odbiorca jest traktowany adekwatnie do  jego potrzeb. Jest więc śmiesznie i zwięźle, ale kiedy trzeba, także rzeczowo i poważnie.


Wierszyki o perypetiach Ekonieboraka, które przytrafiają mu się wyłącznie dzięki własnej bezmyślności, przeplatane są bowiem niezwykle merytorycznymi informacjami, które dzięki sposobowi podania z pewnością przemówią do wyobraźni czytających. Bo czy ktoś wiedział na przykład, że na wywóz kup pozostawionych na ulicach przez warszawskie psy, potrzeba w ciągu roku 657 wagonów kolejowych?
Konkret, żart i zachwycające ilustracje. Wystarczy, by po lekturze zostało znacznie więcej niż znudzenie i zażenowanie. Także tematem.

O ekologii trzeba mówić, także dzieciom. Moi synowie są akurat przeze mnie indoktrynowani od niemowlęctwa (choć mamy parę grzeszków na sumieniu, nie przeczę), jednak mimo to nie uważam, aby nie mogli dowiedzieć się jeszcze czegoś nowego, czegoś o czym być może sama nie wiem i do czego się nie stosuję, choć powinnam. 
Zmuszanie dzieci do czytania takich książek jak „Bajki w zielonych sukienkach”, to jednak wylewanie – nomen omen – dziecka z kąpielą. Szkody mogą być przy tym znacznie poważniejsze niż te powstałe wskutek rzucenia papierka na ulicę, bo nie tylko nie zachęci się nikogo do dbania o środowisko, ale i skutecznie odstraszy od czytania książek.
Czego nikomu dziś, w kończącym się Dniu Ziemi, ale też w jutrzejszym Dniu Książki, nie życzę.

Anna Mikita „Bajki w zielonych sukienkach”, rysunki Tomasz Kozłowski. Grupa Edukacyjna S.A., Kielce.
Emilia Dziubak, Eliza Saroma-Stępniewska, Iwona Wierzba „Draka Ekonieboraka”. Wydawnictwo Albus, Poznań 2012.

sobota, 20 kwietnia 2013

Spotkanie z Pawłem Beręsewiczem, czyli jak zachęcić dzieci do czytania


Kiedy całkiem niedawno czytałam u Bazyla entuzjastyczną relację ze spotkania pani Agnieszką Frączek z jej młodocianymi czytelnikami, mogłam tylko pozazdrościć.
Teraz z satysfakcją mogę zdać własne sprawozdanie, którego mottem będzie: ludzie, zróbcie wszystko żeby wasze dzieci mogły spotkać się z pisarzem!


O książkach Pawła Beręsewicza pisałam już tu i tu. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że napiszę jeszcze o kilku (tam i ówdzie), zwłaszcza że większość pozycji jego autorstwa wydaje się być przeznaczona dla dzieci powyżej dziesiątego roku życia (mniej więcej).
Lubię w jego książkach to, że małego czytelnika traktuje poważnie i – jako jeden z nielicznych – nie popada w dydaktyzm. Mam też wrażenie, że dobrze się bawi pisząc.
Niewątpliwie nie bez znaczenia jest to, że ma własne dzieci, a do tego praktykę dydaktyczną. Myślę jednak, że najważniejsze jest to, iż lubi to, co robi.

Krótko przed spotkaniem przeczytałam w mocno zaległej „Polityce” artykuł o tym, jak spotkania autorskie widzą sami autorzy. Wnioski nie były entuzjastyczne: ciężka praca, pot i znój. Podobnie wypowiadała się też onegdaj Młoda Pisarka.
Może i tak jest; nie wiem, nie jestem pisarką. Wydaje mi się jednak, że bycie pisarzem dziecięcym i młodzieżowym to – przynajmniej pod tym względem – sama przyjemność.


Podczas spotkania, które odbyło się w szkole Starszego, usiadłam sobie na samym końcu, za wszystkimi dziećmi – uczniami klas drugich i trzecich. I nie mogłam się zdecydować: patrzeć na Autora czy na dzieci? To było naprawdę niesamowite przeżycie – blisko setka dzieci, niemal każde dzierży w dłoni książkę i każde na wskroś podniecone i przejęte.

Przyznaję, byłam sceptyczna. Nie podobało mi się to, że za spotkanie dzieci będą musiały zapłacić (na szczęście panie wychowawczynie rozegrały to sprytnie i pokryły należność z pieniędzy „klasowych”). Zastanawiałam się, co dzieci z tego zrozumieją, skoro z rozmów z ich rodzicami oraz mojego blogowego zaplecza wynika jasno, że w domach generalnie się nie czyta, a lektury (także i w drugiej klasie) próbuje się opędzić jakimś brykiem. Okazało się jednak, że można spróbować coś zrobić – tydzień wcześniej szkoła (a właściwie jedna, niezwykle zdeterminowana nauczycielka) zorganizowała kiermasz książek autora, podczas którego można było kupić niemal wszystko, co napisał, po bardzo okazyjnych cenach. Pełną parą pracowała też biblioteka, a nauczyciele w klasach podczytywali dzieciom to i owo. Efekt? Dzieci naprawdę wiedziały o co chodzi, a nawet mam wrażenie że większość z nich naprawdę przeczytała którąś z książek.

Oczywiście, nie udałoby się odnieść sukcesu, gdyby nie sam Autor, który mimo zmęczenia (trzy dni spotkań w szkołach pod rząd) umiał idealnie wczuć się w rolę.
Nie było drętwo i nudno. Było śmiesznie i zachęcająco. Nawet jeśli pan Beręsewicz podczas spotkania jedynie powtarzał (po raz setny) wcześniej wyćwiczone kwestie, nie dawał po sobie poznać, że tak jest. Idealnie udawało mu się wejść w interakcje z młodą publicznością, w perfekcyjny sposób udawał zaciekawienie i zainteresowanie ich pytaniami, które niewątpliwie słyszał co najmniej po raz tysięczny. Uniknął przy tym prostego schlebiania ich gustom oraz infantylizowania.
Było naprawdę fantastycznie!

Nie miałam jeszcze okazji rozmawiać z kolegami i koleżankami mojego syna, bowiem przez ostatnie dni byłam zupełnie gdzie indziej. To, co widziałam od zaplecza, tchnie jednak optymizmem. Dzieci w tym wieku są tak otwarte i chłonne, że czasem naprawdę wystarczy impuls, by popchnąć je na dobrą drogę.


Czytanie naprawdę nie szkodzi! Czytanie pomaga, otwiera, ubogaca!
Drogie Ministerstwo i Wy, wszelcy inni Decydenci! Pomyślcie, naprawdę o tym, czy by nie spróbować podążać taką właśnie drogą. Zamiast likwidować szkolne biblioteki, spróbujcie je wzmacniać. A że doinwestujecie przy okazji polskich autorów książek dla dzieci, to naprawdę nic nie szkodzi!

wtorek, 16 kwietnia 2013

H. James "Łgarz", czyli gdzie się podziała moja centralna świadomość

źródło zdjęcia: Wikipedia

Kiedy patrzę na dostępne w internecie (czemu komputer zawsze poprawia „internet” na „Internet”?) podobizny Henry’ego Jamesa, widzę ponurego mężczyznę, który wszystko traktuje serio i nie lubi innych.
Nie ocenia się człowieka po wyglądzie, ale powierzchowność autora w tym przypadku dobrze współgra mi z poznanymi właśnie jego dziełami. Na swoje usprawiedliwienie mam jednak to, że podobizny autora oglądałam po, nie zaś przed lekturą.

Nuda, panie, nuda. Tak najkrócej scharakteryzowałabym dwa opowiadania Jamesa, które przeczytałam („Łgarz” i „Wychowanek”).


W roku 1974 wydawca tego niewielkiego zbioru napisał na okładce, że „mimo pozornej staroświecczyzny uderza nowoczesność prozy Jamesa” oraz, iż „w obu opowiadaniach James z niezwykłą subtelnością rysuje sylwetki psychologiczne swych bohaterów.” Nie omieszkał też zaznaczyć, iż „są to ponadto arcydziełka ironii i satyry obyczajowej, w czym pisarz ten w ogóle celuje”.
Aha. Najwyraźniej to, co było nowoczesne w roku 1974 i okolicach, w roku 2013 bezpowrotnie utraciło ten walor. Codzienny kontakt z lustrem nieustannie utwierdza mnie zresztą w przekonaniu o słuszności tej tezy.

Nie mogę powiedzieć, abym bardzo męczyła się przy tej lekturze – nie, przeczytałam bez specjalnego wysiłku. Ale i bez większej przyjemności.
W obu opowiadaniach James kreśli obraz współczesnych sobie Anglików. Bohaterem pierwszego z nich jest dość uznany malarz, który przy okazji realizowania prestiżowego zlecenia (malowania portretu nestora cenionego towarzysko rodu) spotyka swoją dawną, niespełnioną miłość, która – cóż za nietakt! – jest obecnie szczęśliwą żoną przystojnego pułkownika Capadose. Powyższa konstatacja – jako że pułkownik zdaniem głównego bohatera nie jest bez wad – staje się odtąd uwierającym cierniem, wręcz obsesją. Jak bowiem wyjaśnia nam – występujący w pozycji jawnego narratora – autor: „Ostatecznie nie prosił o wiele. Ani o to, by kochała go teraz, ani by pozwoliła mu wyznać jej swą miłość. Pragnął jedynie, żeby dała jakiś znak, że nie uważa swego wyboru za w pełni korzystny.”
Dała, nie dała? Uważa, nie uważa? Bohater odetchnął z ulgą, czy nie?
Szczerze powiedziawszy, kiedy się już dowiedziałam, niewiele mnie to obeszło.

Jeszcze gorzej było w przypadku drugiego z bohaterów – tym razem ubogiego nauczyciela, zaangażowanego w celu otoczenia wszechstronną opieką wątłego i chorowitego najmłodszego syna rodziny, uchodzącej (czy raczej chcącej uchodzić) za członków towarzyskiej elity. „Towarzyska niezwykłość tej rodziny była właściwie naśladownictwem życia: ich paplanina w przeróżnych językach, ich wesołość i humor, ich nie kończące się marnowanie czasu (…), ich francuszczyzna i język włoski i w wyniku obcych wpływów ich twarde, martwe amerykanizmy. Żyli makaronem i kawą – przyrządzanymi w sposób doskonały – lecz znali przepisy na sto zwykłych potraw. Przepełnieni muzyką i śpiewem stale nucili prześcigając się w tym wzajemnie i posiadali jakąś nieomal zawodową znajomość miast kontynentu. Mówili o „dobrych miejscowościach” jak złodzieje kieszonkowi lub wędrowni aktorzy. Mieli willę w Nicei, powóz, fortepian i banjo i uczęszczali na oficjalne przyjęcia.”
Za banjo chwała niebiosom, za samo opowiadanie pochwał jednak nie będzie. O ile bowiem w „Łgarzu” można było doszukać się jakiejś akcji, o tyle w „Wychowanku” okazało się to niemożliwe. O ile pierwszy z bohaterów wydawał się nawet wiarygodny (kto, spotykając swoją Wielką Miłość z jej Nową Wielką Miłością, nie poczuł piknięcia zazdrości i żalu, choćby sam był najbardziej szczęśliwy?), o tyle postępowanie drugiego jest raczej trudno wytłumaczalne. Nie bardzo też wiem, jakież przesłanie autor chciał przekazać swoim czytelnikom (bo raczej nie tylko takie, że nie wszystko złoto, co się świeci).

Cóż, nie będę ukrywać, że jestem nieco sfrustrowana. Mówią bowiem na mieście, że „Jamesowi zawdzięczamy technikę punktu widzenia, pojęcie „centralnej świadomości” w utworze literackim”. Ci sami twierdzą też, że „był znakomitym stylistą, posługującym się swobodnie rozmaitymi konwencjami, w tym popularnymi: melodramatem, farsą, powieścią grozy. Nie stawia nigdy kropki nad i, jest wieloznaczny, pozostawia wiele otwartych pytań. Był eksperymentatorem, korzystającym z popularnych gatunków, ale kwestionującym ich zasady funkcjonowania”. Ba! Uważają nawet, że jego pozycja odpowiada pozycji Bolesława Prusa w polskiej literaturze.

Być może. Pocieszam się jednak tym, że kiedy już się dowiem, czym jest „centralna świadomość” w utworze literackim, wówczas na pewno wszystko zrozumiem i docenię.

Henry James „Łgarz”, tłumaczyła Jadwiga Olędzka. Wydawnictwo „Książka i Wiedza”, Warszawa 1974.

sobota, 13 kwietnia 2013

M. Strzałkowska "Rady nie od parady", czyli laudacja na cześć Autorki


Drodzy Czytelnicy!
Szanowni Rodzice!
Ukochani Blogerzy!
Oraz Wy, Wszyscy Inni!

Przypadł mi dziś w udziale niebywały zaszczyt przedstawienia Wam niezwykłej kobiety, której zasług nie zawaham się porównać do zasług jej wielkiego rodaka, Mikołaja Kopernika. Tak bowiem jak on ruszył słońce a wstrzymał ziemię, tak nasza dzisiejsza bohaterka swoimi słowami poruszyła serce i umysł Starszego, stawiając tamę lenistwu, głupocie oraz ignorancji i uszczęśliwiając zarazem jego Rodziców!

Małgorzata Strzałkowska, bo o niej mowa, jest twórcą wszechstronnym. Pisze i ilustruje, sprawnie porusza się w poezji, ale i w prozie, jej dzieła można spotkać w bibliotekach szkolnych, a także na brzuchach dziatwy, która chętnie przyodziewa koszulki opatrzone wymyślonymi przez nią hasłami.
Sama twierdzi, że chciała być baletnicą lub ogrodniczką. Doprawdy, my Rodzice Starszego, wyrażamy wielką radość, że życzenia te się nie spełniły!

Nie czas dziś i nie miejsce, by chwalić się samemu; wspomnę jednak mimochodem że – jakby coś przeczuwając – i my mamy niewielki współudział w sukcesie naszej bohaterki.
Otóż bowiem, od najmłodszych lat nasączaliśmy Starszego twórczością pani Małgorzaty, ładując w nią olbrzymie pieniądze oraz narażając na szwank dobre relacje z Dziadkiem, krzyczącym przy każdej wizycie: „Czy nie widzicie, że ta półka zaraz się złamie?” Nauka, prawda i mądrość wymagają jednak poświęceń; czymże są więc nasze wyrzeczenia wobec bezmiaru szczęścia, jakie dziś spłynęło na nas, a jutro, kto wie? może jutro za sprawą Starszego spłynie i na cały świat?

Wracając jednak do naszej Autorki, warto wspomnieć, że lubi zieleń, zapach wanilii, Tuwima, Leśmiana, Gałczyńskiego, ośmiozgłoskowiec Fredry, Wyspiańskiego, postacie ze swoich wierszy, właściwych ludzi na właściwym miejscu, stare meble, niepotrzebne przedmioty, poczucie humoru, polską kuchnię, drewno, róże od Ryszarda, żaby, koty, długie spódnice, nowe wyzwania, książki Fromma, filmy o mumiach, obrazy Malczewskiego, kląskanie słowika w zaroślach, prerafaelitów, błogie lenistwo w Kazimierzu, secesję, łąki, Traviatę i Włoszkę w Algierze, słońce, wakacje w Orzechowie oraz rozpieszczać swojego psa (sznaucerzycę średnią pieprz z solą o imieniu Gana). Nie od rzeczy będzie napomknąć, że zwłaszcza tym ostatnim wyznaniem definitywnie zaskarbiła sobie naszą miłość. Jako eksposiadacze sznaucera (i cóż, że olbrzyma?) uważamy bowiem wszystkich właścicieli psów tej rasy za tych, którzy znają się na rzeczy jak nikt inny i jesteśmy w stanie wybaczyć im wiele. Nawet to, że nie lubią golonki.


Chcąc być uczciwymi wobec Was, wyznamy w tym miejscu, że i nam zdarzyły się chwile zwątpienia, za co jednak teraz publicznie, szczerze i z całego serca chcielibyśmy przeprosić. Otóż, kiedy dowiedzieliśmy się, że lekturą naszego syna mają być „Rady nie od parady”, uznaliśmy to za pomysł niezbyt udany. Wierszyki z morałem od czasów Jachowicza kojarzą się nam bowiem wyłącznie ze śmiertelną powagą i umiarkowaną skutecznością. Ba! Również i pierwszy rodzicielski rzut oka nie wywołał w nas entuzjazmu. Wprawdzie wierszyki krótkie, zgrabne, nienachalne, a do tego w udany sposób zilustrowane, jednak ich skuteczność i atrakcyjność dla młodego czytelnika wydawała się nam nieduża. O, jakżeż się myliliśmy! Gdy bowiem Matka, po licznych i bezowocnych próbach skłonienia Starszego do samodzielnej lektury czegokolwiek, rzuciła zrezygnowanym głosem: „a może sam spróbujesz sobie przeczytać te wierszyki?”, okazało się że Starszy nie odrzucił pomysłu z góry. Co więcej, po przeczytaniu pierwszego wiersza, samorzutnie postanowił przeczytać i drugi, a potem trzeci. Kolejnego dnia przeczytał sześć kolejnych, zaś następnego, po zapoznaniu się z ostatnimi siedmioma zapytał: „I co? I więcej nie ma?” Matka następnego dnia czym prędzej pognała więc do biblioteki, przynosząc stamtąd dwie kolejne części wierszyków. I choć były o czymś zupełnie innym (część druga o ekologii, część trzecia o wartościach), Starszy przeczytał je w ciągu jednego dnia. Lawina ruszyła. Dotąd niechętne samodzielnemu czytaniu dziecko rzuciło się na wszystko, co wpadło mu w ręce. Czyta codziennie do późna, wpadając w samozachwyt z powodu ilości przeczytanych stron. Któż zliczyłby zaś ilość łez wzruszenia wylanych przez Matkę i Ojca, którzy stracili już nadzieję, że kiedykolwiek usłyszą od potomka, że oto chciałby „sobie poczytać”, nie mówiąc już o tym, że nie śmieli marzyć, że dowiedzą się, iż czynność ta sprawia mu przyjemność.  


O Pani Małgorzato Strzałkowsko! Wielbimy Panią i wysławiamy! Obiecujemy, że będziemy głosić Pani chwałę między wszystkimi rodzicami, a wszystkie kolejne Pani dzieła nabędziemy za gotówkę, bez mrugnięcia okiem (choć lepiej byłoby, gdyby nie podpisała Pani kolejnego kontraktu na sto książeczek). Jeśli zaś moglibyśmy mieć małą prośbę, to pragnęlibyśmy bardzo, by napisała Pani coś niezwykle pedagogicznego na temat samodzielnego wiązania butów. W Pani nasza jedyna nadzieja!

Podpisano: Matka Starszego (i Ojciec też, z upoważnienia).

Małgorzata Strzałkowska „Rady nie od parady, czyli wierszyki z morałem”, zilustrował Marcin Bruchnalski. Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2007.
Małgorzata Strzałkowska „Raj na Ziemi, czyli rady nie od parady II”, zilustrował Marcin Bruchnalski. Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012.
Małgorzata Strzałkowska „O wartościach, czyli rady nie od parady III”, zilustrował Marcin Bruchnalski. Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012.

środa, 10 kwietnia 2013

E.E. Schmitt "Ewangelia według Piłata", czyli czym nie jest ta książka


To nie jest P. Coelho (a nawet jeśli jest, to tę książkę napisał kto inny).

Z nieznanych przyczyn przez ostatnie lata Eric-Emmanuel Schmitt funkcjonował w mojej głowie jako francuski odpowiednik Paulo Coelho, wobec czego starałam się zachowywać bezpieczny dystans.
Może to przez nachalną promocję jego tytułów w empikach?
A może gdzieś to przeczytałam i tak mi utkwiło?
A może zawinił Emmanuel? Pewnie jestem prosta i pusta, ale mam wewnętrzny problem, by poważnie traktować ludzi noszących to imię – pamięć o motylu Emanuelu (noszącym pomarańczowy cylinder wielbicielu Makowej Panienki) jest wciąż we mnie zbyt żywa.
Nie wiem jak pozostałe książki Schmitta (czytałam tylko „Oskara i Panią Różę”, wieki temu), jednak „Ewangelia według Piłata” koło „Alchemika” raczej nie stała.


To nie jest książka do czytania tylko w Wielkim Poście.

Wydawało mi się, że to książka którą warto przeczytać w Wielkim Poście.
Hm. Pewnie dlatego od momentu jej zakupu do przeczytania upłynęło 10 lat.
Takiej pięknej rocznicy nie mogłam już jednak zignorować. Zaczęłam w Wielkim Poście, skończyłam kilka dni po Wielkanocy. Okazało się, że to nawet lepiej.
Dla tych, którzy wierzą lub pytają, właśnie czas po Wielkanocy wydaje się być właściwy.
Tym, którym to obojętne, powinno być wszystko jedno kiedy.

To nie jest książka religijna.
Owszem, bohaterem jest Jezus Chrystus (tu jako Jeszua). Tak, to TEN Jezus Chrystus.
Owszem, jest w niej o zmartwychwstaniu, ukrzyżowaniu, cudach (kolejność przypadkowa). Wydarzenia znane z Ewangelii stają się jednak pretekstem do snucia opowieści o tym, co się wydarzyło. Opowieści, w której autor puszcza nieco wodze fantazji, uzupełniając samodzielnie znany wszystkim przekaz.
Historia Jezusa jest bowiem przecież fabularnym samograjem – tyle akcji, tyle krwi, a do tego – na zakończenie - efekty specjalne. Mając taki punkt wyjścia, można z góry pogratulować sobie kasowego sukcesu (choć fakt, ktoś wcześniej zdradził publiczności jakie będzie zakończenie).

Nie lubię tanich chwytów. Był to jeden z powodów, dla których obawiałam się tej lektury – niektórzy zarzucają wszak autorowi pisanie pod publiczkę. Moim zdaniem w tej książce udało mu się jednak przed tym ustrzec.
Schmitt podzielił swoją opowieść na dwie części: monstrualny prolog, którego narratorem jest Jeszua i książkę właściwą – listy Poncjusza Piłata do brata, w których Piłat opisuje mu zdarzenia przed i po śmierci Jeszui. Obu – poza oczywistym wątkiem ewangeliczno-historycznym – łączy to, że wątpią.
To moim zdaniem największy atut powieści. Napisanie na taki temat książki przechylonej w  jedną lub drugą stronę to łatwizna. Pierwszą rozprowadzą w kościołach, drugą dodadzą w gratisie prenumeratorom „Faktów i Mitów”. Napisanie książki, której uda uplasować się pośrodku jawi się więc jako swego rodzaju sztuka.

Pewnie można zarzucić Schmittowi, że to już było, że podobną drogą poszedł Bułhakow w „Mistrzu i Małgorzacie” (a tego rodzaju zarzuty pojawiają się w odniesieniu do innych powieści Schmitta). Nawet jeśli – co z tego? Jeśli bowiem i jest o tym samym, to nie jest wcale tak samo.
Fakt, i tu, i tu – postacią pierwszoplanową jest Piłat, prefekt w Jerozolimie, który w obu powieściach równie jej nienawidzi. W „Ewangelii…” równie dużą rolę odgrywa jednak i jego żona – Klaudia (Prokula). Schmitt zdaje się tu czerpać pełnymi garściami z szeregu tekstów apokryficznych, które rozwinęły zdawkowe ewangeliczne wzmianki o Prokuli do tego stopnia, że w kościele prawosławnym do dziś jest ona czczona jako święta. I choć to czasy, w których kobiety nie cieszą się jakimkolwiek poważaniem (jak stwierdza Piłat w powieści Schmitta: „w Palestynie słowom niewiast nie daje się żadnej wiary, a ich ewentualne oświadczenia traktowane są jako mentalny równoważnik menstruacji”), jednak ich pozornie drugoplanowe role okazują się kluczowe.
Powieściowy Piłat jest człowiekiem niezwykle inteligentnym (całkiem inaczej niż ten występujący w Monty Pythonowskim „Żywocie Briana”), świadomym własnych ograniczeń, wątpiącym, ale otwartym. Schmitt wykorzystuje jego postać do tego, by napomknąć o problemach wiążących się z korzystaniem z władzy, ale także i jako pretekst do pokazania wątpliwości związanych z poddaniem się określonej religii, z uwierzeniem w coś czy w kogoś. Dzięki wykorzystaniu formy listów można wreszcie potraktować snutą przez Piłata opowieść jako przekaz na temat ówczesnych realiów, obyczajowości.

Schmitt nie jest więc Coelho. Niestety, nie jest też Bułhakowem.
„Ewangelii według Piłata” niewątpliwie nie można uznać za epokowe dzieło literackie. Czemu jednak nie potraktować jej jako zaskakująco zgrabnej historii o tym, co dla wielu ważne. Historii, która – gdy nie uważać jej za równoważnik ewangelicznego przekazu – może skłonić do zastanowienia się nad kilkoma istotnymi kwestiami. W tym i nad tym, czy aby na pewno wszystko jest takie oczywiste i jasne, jak twierdzą niektórzy.

Eric-Emmanuel Schmitt „Ewangelia według Piłata”, przełożyła Krystyna Rodowska. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003.

niedziela, 7 kwietnia 2013

D. Inkiow "Ja i moja siostra Klara", czyli cała Polska powinna czytać to dzieciom!


Drodzy Rodzice!
Wychodząc naprzeciw Waszym potrzebom,
wiedząc iż nie zawsze macie czas i możliwości, by ze zrozumieniem pochylić się nad suchym przekazem medialnym,
w trosce o dobro Wasze oraz Waszych pociech,
mając nadto na uwadze interes społeczny,
postanowiłam przygotować poniższy praktyczny poradnik, zawierający przystępne wyjaśnienie definicji i pojęć używanych przez twórców kampanii społecznej „Cała Polska Czyta Dzieciom”.
Posługując się przykładem dwóch książek Dimitera Inkiowa – „Ja i moja siostra Klara” oraz „Ja, Klara i zwierzaki”, mam zamiar wytłumaczyć dlaczego warto czytać dzieciom.
Dziękuję za uwagę i życzę miłej i owocnej lektury!


Kilka powodów (wybranych z 10), dla których warto czytać dziecku książki (kolejność przypadkowa):

3. Słuchanie bajek rozwija inteligencję dziecka, wzbogaca słownictwo, uczy ładnego budowania zdań i zachęca do nauki samodzielnego czytania.

- Zakuty łeb, zakuty łeb!
- Sam jesteś zakuty łeb!
- Nie, to ty jesteś zakuty łeb! Kra!
- Mamo, on mnie przezywa!
- Mamo, ja go wcale nie przezywam, przecież wczoraj czytaliśmy że papuga tak mówiła i się śmiałaś!

Czytaliśmy, owszem. O papudze wujka Toniego, który kupił ją od marynarza. „Klara twierdzi, że ten marynarz musiał być chyba piratem, bo – niestety – Pippo czasem okropnie przeklina.(…)
Skierowałem się prosto do Pippo.
- Kraaaa! Jak leci! Kraaa? – skrzeknęła Pippo na mój widok.
- Powiedz no, Pippo, czy ty jesteś chłopcem czy dziewczyną? – spytałem uprzejmie.
- Kraaaa! Jak leci? Kraaaaaa?
- Dziękuję, u mnie wszystko w porządku. Ale jesteś chłopcem czy dziewczyną?
- Zakuty łeb! Zakuty łeb! Kraaaaa! – wrzasnęła papuga.”

- Mamo, a przeczytasz nam dzisiaj trzy rozdziały o Klarze?!
Tak, tyle na temat zachęcania do samodzielnego czytania powinno wystarczyć.

4. Książki wychowują.

- Mamo, mam świetny pomysł! Oddamy biednym dzieciom moje spodnie w kratkę.
- Tak, tak! I moją bluzę z kaptulkiem!
- Nie ma mowy! Co wam przyszło do głowy?! To bardzo ładne spodnie i bluza, poza tym dopiero co je wam kupiłam!
- Ale my ich nie lubimy, a poza tym sama czytałaś, że trzeba robić dobre uczynki i oddawać innym swoje rzeczy. Może oddasz też swoje kolczyki, mamo, co?!

Hm. Czytaliśmy. Jak to szło?
 
„Pewnego razu Klara oznajmiła mi:
- Musimy dziś zrobić dobry uczynek.
- Dlaczego? – spytałem. – Dlaczego akurat dzisiaj mamy to robić?
- Żebyśmy potem poszli do nieba.
- Ale Ja nie chcę dzisiaj robić dobrych uczynków. Wolę się z tobą pobawić!
- Dobrze, ale najpierw musimy zrobić coś dobrego. Ja już nawet wiem, co zrobimy. Podarujemy biednym ludziom trochę ubrań. Ty jakieś swoje spodnie, a ja – sukienkę. To właśnie będzie nasz dobry uczynek.”

Los matki dziecka pierwszokomunijnego jest nie do pozazdroszczenia. Presja na dobre uczynki potrafi doprawdy przygnieść człowieka. Że o stratach materialnych nie wspomnę.

5. Książki wyrabiają wrażliwość.

- Mamooo, kup nam papugę!
- Albo lybki!
- Tak, albo papugę i rybki!
- A czemu chcecie papugę?
- Bo my bardzo chcielibyśmy ją wykąpać, żeby tak fajnie wrzeszczała!

Na razie nie kupiłam. Czekam aż zapomną.

Nieszczęsna Pippo drapała się w dalszym ciągu. Sprawdzała swoje pióra jedno po drugim. Od czasu do czasu podnosiła głowę i coś połykała. Musiała mieć chyba miliony tych pcheł!
- Jak myślisz, Klaro, czy pchły albo wszy mogą zjeść CAŁĄ PAPUGĘ? – spytałem zaniepokojony.
- Jasne, kiedy jest ich zbyt dużo.
- No, a jeśli ją jednak wykąpiemy?
- Wtedy Pippo będzie uratowana – już jej nie pożrą. Wszystkie utoną i kropka.
- W takim razie musimy ją wykąpać – stwierdziłem. Skoro nie chce się kąpać dobrowolnie, to wykąpiemy ją razem z klatką.
- Świetny pomysł – ucieszyła się Klara.
         Pobiegliśmy po klatkę i zanurzyliśmy ją wraz z Pippo w wodzie. Ale tylko na krótko, żeby nie utopić papugi. Potem powtórzyliśmy jeszcze parę razy: do góry, do dołu, do góry, do dołu.
- Kraaaaa! Kraaaaaaa! Kriiiiiiii!

Z uwagi na fakt, że moja wrażliwość jest wyrobiona bardziej niż u moich dzieci, dalszy – obfitujący w drastyczne opisy – fragment pozwoliłam sobie pominąć.

2. Książki rozwijają wyobraźnię dziecka.

Starszy w łazience. Siedzi. Na muszli.
Wokół piętrzą się stosy gazet.
- Chodź, poczytam ci! – woła zachęcająco do Młodszego.
Młodszy przychodzi, bowiem jest niezwykle towarzyski i absolutnie niewrażliwy zapachowo.
- "Ppp-olityyyyka-zaagraanicznaaa. Si-kor-ssski-jeeest-kooo-smii-tą?" – Starszy czyta z pewnym wysiłkiem, bowiem gazeta leży na ziemi, pod niewygodnym dla niego kątem.
- Mamo? A kto to jest Sikolski? – krzyczy Młodszy z łazienki.
- Jaki Sikorski, synu?
- No ten kosmita! A widziałaś go? Jest zielony?

Wypisz, wymaluj, jak u Klary.

Klara, odkąd poznała alfabet, dostała manii czytania.
Wystarczy, że dojrzy gdzieś literę – od razu zaczyna czytać.(…)
Pewnego razu Tato przyniósł gazetę z artykułem o złodzieju. Położył ją na stoliku (…). Klara natychmiast dopadła do gazety i zagaiła przyjaźnie:
- Poczytać ci coś?
- Nie, dziękuję.
- Przegapisz sporo rzeczy – stwierdziła i zaczęła:
„Ppppp-ooo-poli-cja aaaa-laaar-muuu-je! Nieeee-beeeeez-pieeeeczny złodziej wła-muu-uu-je się dodoo-ooo-mów…
- Co mówisz?
- Pooliicjaa aaalaarmuuuujee! Niebezpiecznyyy złodzieeej włamuje się do domów. Co dzień nowe ofiary…
- Gdzie? – spytałem zaniepokojony.
- …w naszym mieście – dokończyła Klara.
Poczułem się niewyraźnie. Ostatecznie byliśmy sami w domu.”

Na wszelki wypadek od pewnego czasu układam gazety w łazience tak, aby na wierzchu zawsze leżała bezpieczna „Kuchnia”. Ze strony sufletu teoretycznie nic nie powinno nam grozić…
źródło zdjęcia

7. Książki rozwijają pasję kolekcjonerską.

- Mamo, mamo, a widziałaś, że jest też trzecia część o Klarze? Kupimy, mamo, mamo?!
- Ploooszę, mamo, kuuup!






Czytajcie dzieciom. Codziennie.
20 minut Inkiowa (i Mahboob) każdemu bardzo dobrze zrobi.
I waszym papugom też.

Dimiter Inkiow „Ja i moja siostra Klara”, „Ja, Klara i zwierzaki”. Ilustracje: Justyna Mahboob, tłumaczenie: Monika Perzyna. Wydawnictwo Tatarak, Warszawa 2012. 

czwartek, 4 kwietnia 2013

M. Rodziewiczówna "Straszny dziadunio", czyli bierzcie przykład, dziateczki!


Moja rodzina nie pochodzi z Kresów (a nawet powiedziałabym, że wręcz przeciwnie), wśród moich przodków brakuje mitycznych pradziadków powstańców czy pozytywistycznych siłaczek. Niespecjalnie wiele można też na jej temat znaleźć w jakimkolwiek herbarzu.
Nie mam więc pojęcia dlaczego jestem posiadaczką niemal kompletnego zbioru dzieł Marii Rodziewiczówny. Dlaczego moja babcia była jej bezkrytyczną wielbicielką; tak wielką, że do trumny zażyczyła sobie różańca i właśnie jednej z jej książek. Życzenie spełniłam; padło na „Ragnarök”.

Dziś ciekawi mnie, co babcia powiedziałaby mi na temat „Strasznego dziadunia”; jak przekonywałaby mnie do tej lektury (bo tego, że by przekonywała jestem pewna). Pamiętam, że czytała go po wielekroć. Dlaczego? Nie mam pojęcia.


Rok urodzenia mój i mojej babci dzieli 54 lata. To dużo. Na tyle dużo, że nie bardzo rozumiem, dlaczego warto dziś czytać „Strasznego dziadunia”.
Owszem, czyta się szybko. Owszem, pochichotałam sobie niekiedy.
Niestety, nie w tych momentach, w których powinnam.

Jak drzewo złamane burzą, runął na pierwszy spotkany fotel, ręce wnurzył w roztargane włosy, skurczył się jak robak zgnieciony stopą; coś niby wycie czy łkanie dobywało się z jego gardła. A zatem taki jego kres, taki! Ha, ha! (…)
Korowodem jędz tłukły się myśli po czaszce nieszczęśliwca. Czasem z niewyraźnego jęku wyrywał się wybuch krótkiego śmiechu. Chichotała rozpacz – szalał.”

Wiem, wiem. Tu człowiek cierpi, a ja się z niego naigrawam! Nieładnie, wręcz okrutnie.
Cóż jednak biedna pocznę, kiedy nie mogę?
Nie mogę, po prostu nie mogę znieść takiej dawki patosu i pompatyczności.
Zło i dobro. Starzy i młodzi. Uczciwi na wskroś i zgnili padalcy. Szarości mało.
Otóż jest główny bohater, Hieronim – młodzian prawy i szlachetny.
I jest jego dziad, Polikarp Białopiotrowicz – dumny, wyniosły, obrzydliwie bogaty lecz o sercu zatwardziałym.
Właściwie w dość ciekawy sposób kieruje jego [Hieronima – dopisek mój] życiem i funduje mu swoistą ścieżkę doświadczeń życiowych”. – przeczytałam w jednej z zamieszczonych w internecie recenzji tej książki. Doprawdy! Nie życzę nikomu takiego „kierownika”. Co z tego, że stary, bogaty i że dziad (czy, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, dziadek)? Nie jestem wyznawczynią teorii, że powyższe cechy powinny komukolwiek z urzędu zapewniać szacunek; na ten trzeba bowiem moim zdaniem zapracować swoim życiem, postawą, także w stosunku do innych, choćby byli "tylko" wnukami. Polikarp jest zaś typowym despotą, tyranem, kresorosłym Katonem, który najlepiej wie, co dla innych dobre.
Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą” – ten, tak już oklepany, cytat z księdza Twardowskiego dobrze by Polikarpowi zrobił. Zawczasu.

Będziesz stale zajęty pracą według sił swych, zdolności i zamiłowania”.
„Pamiętaj, abyś nie kaził myśli ni ust mową o złym, marności i głupstwie”.
Oto dwa spośród dziesięciu przykazań domowego dekalogu samej Marii Rodziewiczówny. Czy naprawdę taki dekalog wisiał u niej w domu, nie wiem.
Pewne jest jednak, że główny bohater jej debiutanckiej powieści ściśle wszystkich tych nakazów przestrzegał. Czy z korzyścią dla siebie? Chyba tak, choć może lepiej (i bardziej dydaktycznie) byłoby, gdyby jego życiową drogę przedstawić w mniej dramatyczno-patetyczny sposób?

Może więc doszukałam się jednak jakiegoś powodu, dla którego warto dziś przeczytać tę książkę?
Chyba nie. Gdyby bowiem było w niej tyle poczucia humoru i dystansu, co w przywołanych wyżej dziesięciu przykazaniach, byłaby zdecydowanie lepiej przyswajalna. Nie wiem, czemu autorka pisząc ją, starannie pozbawiła treść jakichkolwiek przejawów tych właśnie cech – była wszak kobietą nietuzinkową, pełnokrwistą i ze wszech miar godną podziwu, także i dzisiaj. Może dlatego, że w momencie publikacji miała ledwie 20 lat? Może zaś z innych, tylko jej znanych, przyczyn?
Za „Strasznego dziadunia” więc – ledwie dostateczny; za życiorys i moją babcię – celujący.

Maria Rodziewiczówna „Straszny dziadunio”. Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988. 

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

W. Chotomska, E. Lutczyn "Kurczę blade", czyli jajko po świętach


Jak to jest, że o świętach Bożego Narodzenia powstało tysiące książek dla dzieci, a o Wielkanocy cisza?
Bo przecież nawet jeśli uznać, że spływająca krwią historia o krzyżu i grobie (niezależnie od tego czy jest on pusty, czy pełny) nie jest najbardziej odpowiednia dla dzieci, można by pójść w wiosennocukierkowy banał i stworzyć coś o kurczaczkach, króliczkach, pisankach. Pastelowo, zielono i optymistycznie. Dla steranego przedłużającym się przesileniem wiosennym rodzica jak znalazł.
Niestety. Posucha. Poza Astrid Lindgren i jej opowieściami z ulicy Awanturników oraz z Bullerbyn nie przychodzi mi do głowy nic innego. A i one wyjątkowo ciężko adaptują się w naszej rzeczywistości: poszukiwanie świątecznych łakoci w ogrodzie??? Po pierwsze: trzeba mieć ogród; po drugie: tylko idiota ganiałby po takim śniegu, mamo daj spokój!


Tak, w poniedziałkowy poświąteczny wieczór, po dwóch dniach spędzonych pod kluczem (na dwór? my? mamo, daj spokój! nie widzisz jaka jest pogoda???), najbardziej właściwą książką wydaje mi się „Kurczę blade”.

Wanda Chotomska i Edward Lutczyn – to zestaw gwarantujący sukces. W tym przypadku jest to zaś wręcz mistrzostwo – króciutki, wręcz lapidarny tekst, w którym najważniejszą rolę pełnią powtórzenia („A w tej dziurze - kurczę blade, - Kurczę blade! – krzyknął dziadek.”) i spełniające równorzędną (o ile nie pierwszorzędną) rolę ilustracje.
Na okołoświąteczny czas jak znalazł.





Jest tu bowiem coś o przyrządzaniu potraw. Początkowo w planach był wprawdzie całkiem nieodświętny kogel-mogel, ale ostatecznie postanowiono zrobić pieczyste.









Znajdą się też fragmenty nawołujące do zażywania ruchu; cenne zwłaszcza dla troszczących się o to, by po świętach nie stracić linii.








Puenta zaś skłania do rozważenia świątecznej powściągliwości kulinarnej. Pomijając już bowiem fakt, że od jedzenia się tyje (puff! uff!), nie można zapominać i o tym, że w jajku może skrywać się coś (ktoś), co wcale nie ma ochoty zostać pożarte.







Wreszcie, tych co nawet w święta nie odpuszczają i nie marnują czasu na bezproduktywną czytaninę, może przekona informacja że książeczka jest dwujęzyczna – wierszyk można bowiem przeczytać i po polsku, i po angielsku.

What a cheek!




Wanda Chotomska „Kurczę blade”, ilustrował Edward Lutczyn (wersja angielska w tłumaczeniu Barbary Bogoczek i Tony’ego Howarda). Wydawnictwo Babaryba, Warszawa 2010.