niedziela, 11 stycznia 2015

Sempé, Goscinny "Mikołajek", czyli dlaczego nie śmieszy

UCZEŃ MA PRAWO DO:

1) właściwie zorganizowanego procesu kształcenia, zgodnie z zasadami higieny pracy umysłowej

„Dziś pani nie przyszła do szkoły. Staliśmy w szeregu na podwórzu i mieliśmy już wchodzić do klasy, kiedy nasz wychowawca powiedział:
- Wasza pani zachorowała.
A potem pan Dubon, wychowawca zaprowadził nas do klasy. My go nazywamy „Rosołem”. (…) Rosół ma duże wąsy, często wlepia kary, nie ma z nim żartów. Byliśmy więc niezadowoleni, że będzie nas pilnował, ale na szczęście powiedział nam w klasie:
- Nie mogę zostać z wami, bo muszę być u pana dyrektora. Spójrzcie mi w oczy i obiecajcie, że będziecie grzeczni.
Wszystkie nasze oczy spojrzały w jego oczy i przyrzekliśmy.
Zresztą my zawsze jesteśmy zupełnie grzeczni.
Rosół miał jednak jakieś wątpliwości i zapytał, kto jest najlepszy w klasie.
- Ja, proszę pana! – powiedział Ananiasz z dumą.(…)
- Dobrze – powiedział Rosół. – Usiądziesz na krześle pani i będziesz pilnował kolegów. Ja od czasu do czasu wpadnę zobaczyć, jak się zachowujecie. Powtórzcie zadane lekcje.”

Nie od dzisiaj wiadomo, że w szkole najfajniej jest wtedy, gdy nie trzeba się uczyć, a radości płynącej z informacji, że pani od polskiego zachorowała i nie ma dwóch ostatnich lekcji, nie da się porównać z byle czym.
Ale czy naprawdę do szkoły powinno chodzić się tylko z nadzieją, że odwołają lekcje?

2) życzliwego, podmiotowego traktowania w procesie dydaktyczno-wychowawczym

„- Mikołaj! Powtórz, co mówiłam! – krzyknęła pani.
Przestraszyłem się. Wysunąłem zaraz głowę spod ławki i chciało mi się płakać, bo nie wiedziałem, co pani powiedziała, a ona nie lubi, kiedy się nie uważa. Pani patrzyła na mnie, a oczy miała tak okrągłe, jak Rosół.
- Ależ… co ty masz na twarzy? – spytała.
- To jest nos. Tata mi go kupił – wyjaśniłem, płacząc.
Panią to zgniewało i zaczęła krzyczeć, i powiedziała, że nie lubi błaznów i że jeśli będę dalej taki, to mnie wyrzucą ze szkoły i zostanę nieukiem i przyniosę wstyd moim rodzicom.”

Krzyk, groźby, odwoływanie się do rodziców. Wydawałoby się, że to przeszłość.
Jedna z nauczycielek mojego syna prowadzi lekcję w taki sposób, że co chwilę „znienacka” się odwraca, próbując nakryć któregoś z uczniów na tym, że nie uważa. Uczniowie, w istocie, nie uważają, gdyż – oczekując w napięciu na kolejny zwrot - nie mogą powstrzymać chichotów.
Inna z kolei przez znaczną część lekcji krzyczy. Wystarczyły dwa tygodnie, by dziewięciolatki znienawidziły przedmiot, którego uczy.

3) opieki wychowawczej i warunków pobytu w szkole zapewniających bezpieczeństwo, ochronę przed wszelkimi formami przemocy fizycznej bądź psychicznej oraz ochronę i poszanowanie jego godności

„- Jesteś bałwan – powiedział Rufus.
- To się spodobało nowemu, wyciągnął palec w stronę Ananiasza i powiedział:
- O, bałwan, bałwan, bałwan!
Był bardzo zadowolony. Ananiasz odszedł, płacząc – on ciągle płacze, ten Ananiasz.(…)
- Jakie sporty macie u siebie? – zapytał Euzebiusz.
Dżodżo oczywiście nic nie rozumiał i dalej powtarzał swoje:
- Bałwan, bałwan, bałwan.
Ale Gotfryd odpowiedział: - Też mi pytanie! U nich gra się w tenisa!
- Te, błazen! – zawołał Euzebiusz. – Czy ja ciebie pytałem?
- Te, błazen! Błazen, błazen! – zawołał nowy, który chyba świetnie się wśród nas czuł.
Ale Gotfrydowi nie spodobała się ta odpowiedź Euzebiusza.
- Kto jest błazen? – zapytał i źle zrobił, bo Euzebiusz jest bardzo silny i lubi dawać fangi w nos, no i Gotfrydowi się dostało. Kiedy Dżodżo zobaczył, jak Euzebiusz bije, przestał powtarzać: „Te, błazen!”, spojrzał na Euzebiusza i powiedział:
- Boks! Doskonale! (…)
- O co mu chodzi? – zapytał Euzebiusz.
- Chce się z tobą boksować, idioto! – odpowiedział Gotfryd, rozcierając sobie nos.”

Bałwan, błazen, idiota, to brzmi doprawdy niewinnie w zestawieniu ze słownictwem, jakim operują współczesne dziesięciolatki. Czy to jednak wystarczające, by uważać obrzucanie się takimi epitetami za śmieszne czy zabawne?

Kiedy byłam dzieckiem, nijak nie mogłam zrozumieć dlaczego książeczki o przygodach Mikołajka fajną lekturą są.
Jako pilna uczennica jeszcze w podstawówce przeczytałam od deski do deski kilka części. Teraz czytam je ponownie, razem z zachwyconymi tym faktem dziećmi. Niestety, nadal nic się nie zmieniło: kolejne historyjki ich śmieszą do rozpuku, natomiast mnie niekoniecznie.




Owszem, rysunki Sempé są znakomite, a poczynione przez Goscinnego obserwacje psychologiczne dotyczące zachowania rodziców i nauczycieli trafne (niekiedy niezwykle trafne). Coś się we mnie jednak buntuje, gdy widzę, że koncept opiera się przede wszystkim na tym, że jeden kolega dał drugiemu fangę w nos i wszyscy się przy tym znakomicie bawili. Zwłaszcza gdy widzę, że moi synowie, zachwyceni metodami stosowanymi przez kolegów Mikołajka, przenoszą je na domowy grunt.

Mam też wrażenie, że gdyby wyrzucić z poszczególnych części połowę opowiadań dotyczących szkoły, całość tylko by na tym zyskała – zdecydowanie najlepsze są bowiem te historie, które rozgrywają się w domu Mikołajka lub w czasie wolnym od nauki. Owszem, także i wówczas można oberwać, ale zdecydowanie rzadziej niż w szkole.

Trzy najczęściej doznawane w szkole uczucia to: „mam przyjaciół”, „nudzę się” i „boję się niektórych lekcji”. Pierwsze pozytywne uczucie związane z procesem uczenia się (przekonanie, że uczeń w szkole się rozwija), pojawia się dopiero na czwartym miejscu, wymienia je 32% uczniów.

Nie, powyższy fragment nie pochodzi z naukowej, historycznej pracy pod tytułem: „szkoła francuska w latach pięćdziesiątych XX wieku w oczach uczniów”. Jest to cytat z polskiego raportu rocznego społecznego programu „Szkoła bez przemocy”, opublikowanego w roku 2011. Napisała o nim pani Marzena Żylińska w poście, który opublikowała na swoim blogu we wrześniu 2012 roku:

„Warto zadać sobie pytanie, co prowadzi do tego, że u aktywnych, pełnych zapału i chęci do nauki pierwszoklasistów już po niedługim okresie pobytu w szkole pojawia się zniechęcenie. Co sprawia, że początkowo pozytywne nastawienie do nauki tak szybko znika? Dlaczego radosne i ciekawe świata dzieci, po kilku latach spędzonych w szkole zamieniają się w zniechęconych uczniów, których nic nie interesuje i którym już nic się nie chce? Czy istnieje związek między tym negatywnym procesem a sposobem, w jaki zorganizowana została szkolna nauka? Czy ignorowanie naturalnych form uczenia się przez dzieci, ma związek z malejącą motywacją? Nie sposób nie zauważyć korelacji pomiędzy liczbą lat spędzonych w szkole a poziomem motywacji.

We wrześniu 2012 roku Starszy rozpoczynał naukę w drugiej klasie. Miał szczęście, trafił na znakomitą panią, dla której ważniejsze niż zrealizowanie programu było zrobienie wszystkiego, by dzieci dobrze czuły się w szkole.

W styczniu 2015 roku na blogu Marzeny Żylińskiej pojawił się wpis poświęcony kulturze strachu:

„Rozmawiałam dziś ze znajomym, którego syn chodzi do SP nr 23 w Toruniu. Choć jest dopiero w trzeciej klasie, już stracił chęć i motywację do nauki, a szkoła jest problemem nie tylko dla niego, ale również dla całej jego rodziny. Chłopiec, przyjmijmy na potrzeby tego tekstu, że ma na imię Jędrek, całe popołudnia spędza na odrabianiu lekcji. Pomaga mu w tym mama, babcia i tata. Prace domowe zabierają często ponad trzy, a czasem nawet cztery godziny. Chłopiec nie ma czasu ani na zabawę, ani na jakiekolwiek pozaszkolne zajęcia.(…)
Przypadek Jędrka nie jest odosobniony. Niektóre szkoły oczekują, że rodzice będą w domu uczyć swoje dzieci. Niektórzy nauczyciele uważają, że dzieci nie obowiązuje ośmiogodzinny dzień pracy, że nie muszą odpocząć w weekendy. Higiena pracy dotyczy jedynie dorosłych. Celem szkoły jest jak najlepszy wynik zdobyty na testach, więc trzeba od uczniów jak najwięcej wymagać."

W styczniu 2015 roku Starszy jest w czwartej klasie. Codziennie wraca ze szkoły z długą listą zadań do odrobienia. Każdego dnia ma lekcje z czterech do pięciu przedmiotów, z każdego coś zadane, zazwyczaj trzy, cztery polecenia do wykonania. Często nie ma przy tym pojęcia, co właściwie powinien zrobić, bo niespecjalnie zrozumiał to, co działo się na lekcji. Z rozmów z rodzicami jego kolegów i koleżanek wynika, że wszyscy mają ten sam problem.
Zasady mnożenia i dzielenia pisemnego tłumaczyłam mu przez kilka długich, obficie oblanych jego łzami, godzin.
Niemieckiego muszę uczyć go w zasadzie samodzielnie i od zera.
Dobrze chociaż, że dogaduje się ze szkolnymi kolegami i koleżankami, choć ostatnio niepokojąco często opowiada o tym kto, z kim i dlaczego się bił.

Może właśnie dlatego przygody Mikołajka jakoś mnie nie śmieszą? 

Sempé i Goscinny „Mikołajek”, przełożyły Tola Markuszewicz i Elżbieta Staniszkis. Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2010.
Sempé i Goscinny „Rekreacje Mikołajka”, przełożyły Tola Markuszewicz i Elżbieta Staniszkis. Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2010.
Sempé i Goscinny „Mikołajek i inne chłopaki”, przełożyła Barbara Grzegorzewska. Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1991.

Wszystkie umieszczone na wstępie śródtytuły są fragmentami statutu jednej z polskich szkół podstawowych.

20 komentarzy:

  1. "Mikołajki" poznaję dopiero teraz wspólnie z synem, po pierwszej części zażyczył sobie drugiej więc pewnie jego wrażenia są takie, jak wrażenia Twoich dzieci. Moje uczucia, jako lektora są nacechowanej jednak nieco większą rezerwą, choć nie z tych samych powodów co Twoje :-).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moi najchętniej nie robiliby niczego innego, tylko słuchali Mikołajka, koniecznie w matczynej interpretacji. Z każdą kolejną historyjką czuję się jednak coraz bardziej podobna do któregoś z członków mapetowej Loży Szyderców (gderam i zrzędzę pod nosem), więc chyba teraz zrobimy przerwę.

      Usuń
  2. Do matematyki nawet nie siadam, po tym jak zadanie domowe Starszego kazałem mu zrobić tłumacząc sobie (i jemu) polecenie "na chłopski rozum". Błąd! Ok, ale nie o tym mowa. Mikołajki mimo wszystko mnie śmieszą, choć mniej, bo też i odbijam się w mikołajowym tacie jak w lustrze :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O widzisz, a ja matematykę bardzo lubię i umiem (przynajmniej do pewnego poziomu). Swego czasu udzielałam nawet korepetycji, a moi uczniowie w bardzo wymierny sposób stawali się matematycznymi orłami. Mierzi mnie jednak to, że moimi rękoma i kosztem mojego czasu usiłuje się załatwić to, co powinno zostać zrobione w szkole. Pani "przerobi" lekcję, zrobi kartkówkę, a potem narzeka, że uczniowie się nie uczą, bo oceny nie najlepsze.
      I nie przesadzaj z tym mikołajkowym tatą - no, chyba że też wypominasz żonie, że tak ciężko pracujesz i oczekujesz tylko tego, żeby był święty spokój i obiad na stole:P

      Usuń
    2. Też byłem dobrym matematykiem i też królową nauk lubię, ale jednak sposób w jaki próbuje jej się teraz uczyć w najmłodszych klasach, to dla mnie totalna abstrakcja. Naprawdę się cieszę z posiadania siły fachowej w domu. A Kitkowi niczego nie wypominam, bo to ona zarabia więcej :P

      Usuń
    3. Sporo chyba zależy od nauczyciela - u nas w I-III było ok, a nawet bardzo ok. Pani stosowała szereg różnych metod, także w pełni zgodnych z zaleceniami neurodydaktyki i dzieci świetnie sobie radziły. Teraz natomiast wróciliśmy do korzeni: realizujemy program, a kto nie nadąża, ten ma pecha. Pani nie może przecież dłużej tłumaczyć, bo nie zdąży wytłumaczyć czegoś następnego. A że, żeby zrozumieć następne, trzeba rozumieć pierwsze, to już przecież doprawdy drobiazg.
      A więc tak jak myślałam: taki z Ciebie Mikołajkowy tata, jak z koziej...:P

      Usuń
  3. Zawsze traktowałam tę fangę w nos jako rodzaj kuksańca, a nie jakąś szczególną przemoc... a Mikołajek śmieszy mnie do rozpuku. Nie ma znaczenia, czy to scenki domowe, czy też szkolne ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie, to nie są zwykłe kuksańce. To jest jedyny sposób na rozwiązywanie problemów i konfliktów. I ja wiem oczywiście, że te opowiadania były pisane dawno temu, kiedy o wszystkim myślano inaczej niż dzisiaj, ale widzę ewidentny wpływ lektury "Mikołajka" na zachowanie moich dzieci i nie jestem zadowolona.
      Nie twierdzę też, że Mikołajek w ogóle nie jest śmieszny. Ale żeby do rozpuku? Hm.

      Usuń
  4. Pamiętam jak o kilka egemplarzy "Mikołajka" biliśmy się w szkolnej bibliotece. Gdy Starsza była niemowlęciem zakupiłam więc wszystkie tomy i nawet czytałam jeden dzieciom ale zarzuciłam, bo Młodszy był za mały. Teraz chyba dorósł, skoro do szkoły chodzi:) Trzeba będzie przeprowadzić. Moje dzieci do szkoły lecą jak na skrzydłach, Młodszy kłóci się, że ma za mało zadań domowych, bo Starsza ma więcej. Nie mam takich doświadczeń jak Twoje, mnożenia pisemnego nie musiałam tłumaczyć ale nawet nie wiem czy mieli? Nie mamy podręczników więc mam utrudnioną kontrolę. Mikołajek mnie śmieszy, przeczytałam wszystkie tomy jednym tchem, gdy kołysałam godzinami niemowlęcą Starszą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat w sensowność nauczania dzieci mnożenia pisemnego mocno powątpiewam, więc jeśli Twoi nie mieli, to chyba nie ma czego żałować. A Twoje dzieci chodzą teraz do zwykłej, powszechnej szkoły?
      Napisałaś "Mikołajek mnie śmieszy" - cóż, przyjmuję do wiadomości, zastanawiając się jednak ciągle: jak to śmieszy, kiedy nie śmieszy?:P

      Usuń
    2. Do angielskiej chodzą:) Mają pisemne dzielenie teraz ale jakas mi nieznana metoda, w szkole nauczyli, nie wnikam, nie pomagam:)

      Usuń
    3. Ciekawe jak jest w publicznej portugalskiej. Bo gorzej niż u nas chyba nie. Zastanawiam się ostatnio jak to jest, że mamy - patrząc generalnie - naprawdę fantastycznych i nowoczesnych nauczycieli nauczania początkowego i tak fatalnych przedmiotowców. Z kim nie rozmawiam, zawsze słyszę to samo: I-III - ok, IV klasa - zderzenie ze ścianą, uwieńczone efektownym zjazdem na glonojada. Wczoraj rozmawiałam z rodzicami z klasy Starszego: wszyscy mówią to samo: "jak to dobrze, że są ferie. Odpoczniemy sobie od tych lekcji". To tyle, jeśli chodzi o "nie wnikam, nie pomagam" w polskich realiach.

      Usuń
  5. Mnie też śmieszy niezmiennie, od dzieciństwa aż po dziś dzień. Jakoś nie pamiętam, żebym w dzieciństwie miała ochotę wprowadzać w życie rozwiązania z tej książki, mam nadzieję, że moje dzieci też oddzielą fikcję od rzeczywistości, ale dowiem się tego dopiero za parę lat. Szkoła Mikołajka z pewnością jest "problemowa" i można by napisać na jej temat poważną naukową analize, ale na szczęście autorzy zdecydowali się na przymrużenie oka - na szczęście, bo analiza pewnie nie stałaby się jedną z moich ulubionych lektur ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo moim zdaniem (za co z góry przepraszam) w przypadku tej książki płeć naprawdę odgrywa rolę. Przynajmniej w przypadkach typowych. Chłopcy widzą w niej zupełnie co innego niż dziewczynki (a zwłaszcza grzeczne dziewczynki).
      I oczywiście, że szkoła jest opisana z przymrużeniem oka, ale - pewnie z racji osobistych doświadczeń - ostatnio nie umiem podejść do tej instytucji w taki właśnie sposób. Bardziej adekwatną lekturą byłby poradnik małego piromana, albo konstruktora bomb:(
      Aha, zapomniałabym. Strasznie się wstydzę, że wszystkich śmieszy, a mnie, cholera panie, jakoś mało:P

      Usuń
    2. Mnie też nie śmieszy! Nie łam się! :-)

      Usuń
    3. No dobra. To się nie wstydzę. W kupie jakoś raźniej!:)

      Usuń
  6. Ach, jak ja Cię rozumiem... Kiedy ma się dwóch chłopców a zwłaszcza jednego w piątek klasie, który prawie każdego dnia przynosi ze szkoły opowieści mrożące krew w żyłach - bójki wśród kolegów, obraźliwe słowa (nie tylko wśród kolegów) to ta lektura zdecydowanie nie poprawia humoru...
    My już mamy u nas w szkole Panie które wrzeszczą na dzieci, dla których tekst "siadaj na D..." to normalny zwrot... Szukam lektur, w których będzie inny świat, który pokaże moim synom szkołę ich marzeń. Do której chodzi się z radością a nauczyciele szanują uczniów (i odwrotnie).
    pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo wiele rzeczy wydaje się śmiesznych, jeśli nie dotyczą nas lub naszych dzieci. W praktyce i na żywo śmieszą jednak jakoś mniej.
      Takich nauczycieli, o jakich mówisz powinno się natychmiast wyrzucać z zawodu; niestety sama doskonale wiem, że w praktyce to droga przez mękę, nawet jeśli rodzice i dyrekcja są wystarczająco zdeterminowani.
      I bardzo chciałabym móc w spokoju poczytać Mikołajka, traktując go jako swego rodzaju historyczną opowiastkę. Niespecjalnie widzę jednak szanse na to, aby stało się to w najbliższej przyszłości. Chyba że przeniosę dziecko do jakiejś kosmicznie drogiej szkoły demokratycznej lub montesoriańskiej.

      Usuń
  7. Tak, tak... Ta książka może rzeczywiście śmieszyć jeśli nie słyszy się takich historii na co dzień w nieco gorszym wydaniu... Oczywiście skupiam się wyłącznie na wątku szkolnym. Dawno nie czytałam "Mikołajka" a Starszy jakoś nie zapałał miłością do niego, gdy podsuwałam mu tę lekturę kilka lat temu. Teraz po przeczytaniu fragmentów u Ciebie, wiem że z pewnością nie będę póki co, wracać do przygód Mikołajka... Wystarczą opowieści ze szkoły...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez wątku szkolnego Mikołajek byłby dużo strawniejszy, przynajmniej dla mnie. Ale zdaje się też, że bez niego Mikołajek nie byłby Mikołajkiem... Mnie w tej książce naprawdę bardzo denerwuje także i to, w jaki sposób te dzieci się do siebie odnoszą. Ok, może i są najlepszymi kumplami, ale takie radosno-rechoczące czytanie o obrzucaniu idiotami, głupkami i błaznami nie służy niczemu dobremu. U mnie zresztą ostatnio opowieści ze szkoły kręcą się właśnie głównie wokół słownictwa. Cieszę się tylko, że Starszy ciągle jeszcze przychodzi właśnie do mnie, by zapytać co znaczą te wszystkie straszne bluzgi, które słyszy; przynajmniej mogę opatrzyć je jakimś komentarzem.

      Usuń