Kiedy
30 lat temu byłam pilną uczennicą szkoły podstawowej, świat wydawał się mi
bardzo prosty, a przedstawiany na lekcjach historii przebieg zdarzeń nie budził moich najmniejszych wątpliwości.
Jasnym
było między innymi to, że w 1945 roku przez Polskę maszerowali dzielni
radzieccy żołnierze, bohatersko wyzwalając kolejne wsie i miasteczka i śląc uśmiechy
miejscowej ludności.
To pisałam ja, momarta |
Kiedy 30 lat temu w moim rodzinnym mieście został ogłoszony konkurs dla dzieci na wiersz upamiętniający 40.
rocznicę wyzwolenia, oczywiście wzięłam w nim udział. Jury nagrodziło mnie
wówczas (pamiętam jak dziś!) aparatem fotograficznym marki Smiena 8M, a ja
pękałam z dumy. Ostatnia zwrotka zwycięskiego utworu brzmiała tak:
„I szli żołnierze
drogą,
Dając nam wolność błogą
Tak cenną dla nas – Polaków.
I wróciliśmy znów do macierzy
Dzięki wysiłkom żołnierzy.”
Teraz, po 30 latach, wiem, że w 1945 wszystko było nie tak, a wolność nie zawsze była
błoga.
Grzebałkowska w swojej
książce stara się pokazać wszystkie strony owego pozornie szczerozłotego
medalu. Podąża więc po pierwsze śladami osadników, przymusowo przesiedlanych na
Ziemie Odzyskane i zostawiających za sobą, na terenach odebranych Polsce, całe
dotychczasowe życie. Jeśli ktokolwiek jeszcze wyobrażał sobie, że odbyło się to
w cywilizowany sposób, tyle że bez udziału profesjonalnych firm
przeprowadzkowych, po tej lekturze będzie musiał zmienić zdanie. Niekończąca
się podróż nie wiadomo dokąd, w głodzie, smrodzie, deszczu, błocie. Kto
silniejszy, ten jakoś sobie poradził, najgorzej miały samotne kobiety z
dziećmi.
Niby to wszystko
wiedziałam, ale że to było aż tak? Nie, z tego nie zdawałam sobie sprawy.
30 lat temu, gdy bawiłam
się w parku, uważałam za naturalne, że prawie wszędzie leżą w nim płyty z
napisami w języku niemieckim. Usłużne koleżanki wkrótce poinformowały mnie, że
park był przed wojną niemieckim cmentarzem, co jednak nie stało się powodem do
refleksji innych niż te, że lepiej jest nie zapuszczać się tam wieczorem.
Nie dziwiłam się też
wcale, że w mieszkaniu moich dziadków stoją ciężkie, rzeźbione drewniane meble.
Oczywistym wydawało mi się, że babcia kroi śledzie na ceramicznej
desce, ozdobionej nieco już wytartymi złotymi gotyckimi literami, zaś na
spodzie półmisków, każdego z innej parafii, widnieją niemieckie stemple.
Wiedziałam również, że dom, w którym mieszkali dziadkowie został wybudowany
przed wojną. No tak, musieli tam mieszkać jacyś Niemcy, ale Niemcy to przecież
wrogowie, nie zaprzątałam sobie więc nimi głowy.
Nie umiem tego dokładnie
oszacować, ale wydaje mi się, że co najmniej ¼ swojej książki M. Grzebałkowska poświęciła Niemcom.
Nad jednym z takich rozdziałów („Lód”, dotyczący ewakuacji niemieckiej ludności
cywilnej na początku 1945 roku z Prus Wschodnich, skupiający się jednak wokół
losów jednego małego, kilkunastoletniego chudziaka z niemieckiej rodziny)
zastygłam w przerażeniu tak wielkim, że musiałam na kilka dni przerwać lekturę.
30 lat temu, gdy latem siadywałam
beztrosko w parku na zimnych kamiennych, zdobionych gotykiem płytach, nie znałam jeszcze
opowieści mojej drugiej, zazwyczaj milczącej podczas rodzinnych spotkań babci o
dziwnym imieniu. Nie wiedziałam tego co wiem teraz, a czego wolałabym nigdy nie usłyszeć, może poza jedną, zakończoną happy endem historią o niewykorzystanych (z
powodu niezrozumiałego wówczas uporu prababci) biletach na Gustloffa.
Każdy medal ma dwie
strony. Nie każdy zwycięzca ma jasną, prawą twarz i nie każdy pokonany zieje
szatańską zgnilizną.
Magdalena Grzebałkowska
też to wie.
Wreszcie, 30 lat temu
nie byłam matką. Nie byłam więc w stanie zrozumieć jak boli samo czytanie o
cierpieniach innych matek. Teraz wystarczyło mi przeczytać fragment ogłoszenia
prasowego, zamieszczonego w „Życiu Warszawy” w dniu 15 lutego 1945r. (każdy
rozdział książki został poprzedzony szeregiem cytatów z takich właśnie
ogłoszeń), by niemal całkowicie się rozkleić.
„Dnia 5 II 1945r. w
drodze z Lublina do Garwolina zgubiono zielony plecak. W plecaku znajdowała się
damska torebka z jedynymi zdjęciami dziecka, straconego podczas działań
wojennych. Uprasza się o przesłanie zdjęć na adres (…)”
zdjęcie z książki |
W jednym z rozdziałów swojej książki Magdalena Grzebałkowska napisała tak:
„Nie wiem czy mam prawo do tego wszystkiego. Do udawania, że wiem jak
było. Przecież każdy potrafi sobie wyobrazić mróz, kłócę się sama ze sobą. Ale
czy czułam kiedyś takie zimno, w którym nos, uszy i końcówki palców bieleją i
twardnieją jak gips? Albo taki mróz, że niemowlęta mimo pierzyn, w które są
zawinięte, zamieniają się w bryłki lodu? A starsze dzieci – trzy-, czteroletnie
– w tych samych piernatach wychładzają się na śmierć powolutku? Ujdziesz kilka
kilometrów, a im spada temperatura o kilka stopni. Przejedziesz kilkadziesiąt i
masz w kołdrze trupka. Musisz go zostawić na drodze. Bo co, będziesz wlokła ze
sobą dalej?
No więc nie. Nie znam takiego zimna.”
Można mieć do Magdaleny
Grzebałkowskiej zastrzeżenia. Że – literacko – napisała książkę niespójną. Bo
raz jest jej bezstronną autorką, reporterką, a innym razem realną uczestniczką zdarzeń, słuchaczką
zwierzeń, pyszną niczym młody Kapuściński (co denerwuje). Że gra na emocjach,
celowo dobiera zdarzenia i historie tak, by osiągnąć zamierzony efekt.
Ale ja biorę ją z
dobrodziejstwem inwentarza. Bo dzisiaj, 70 lat po roku 1945, 30 lat po moim
poetyckim debiucie, jestem – jeśli chodzi o moje rozumienie tego strasznego
czasu – co najmniej tak samo niespójna jak jej książka.
Magdalena Grzebałkowska „1945
Wojna i pokój”. Agora S.A., Warszawa 2015.
ja to nawet się nie chciałam czepiać. Książka mnie ruszyła
OdpowiedzUsuńMnie też ruszyła, dlatego uważam że jest ważna i potrzebna. Choć może można było napisać ją lepiej...
UsuńKsiążki dotyczące wspomnień z czasów wojny mają w sobie tak duży ładunek emocjonalny, że nawet te pisane z pozoru "na zimno" sprawiają, że nie można ich nazwać słabymi, bo każda z nich zawiera w sobie autentyzm i otwiera nam oczy i pozwala coś zrozumieć, mimo, iż nie rozumiemy dlaczego. Nie znam tej książki, ale takie samo wrażenie odniosłam przeczytawszy Obertyńskiej W domu niewoli; niby wiedziałam, niby czytałam wcześniej, niby słyszałam, ale chyba nie do końca, chyba nie docierała do świadomości prawda tych czasów. I ta bezcenna lekcja historii, która sprawia, że rozumiemy też lepiej teraźniejszość i choć gorzka to lekcja, bo pozbawia złudzeń, to niezwykle ważna. Mam nadzieję, że z tego chaosu wypowiedzi wyczytasz intencję :) tego komentarza.
OdpowiedzUsuńIntencję rozumiem bardzo dobrze:) To co napisałaś o rozumieniu teraźniejszości jest dla mnie bardzo ważne. Gdyby czytać wszystkie tego rodzaju książki tylko jako relację o tym, co działo się bardzo dawno temu, w odległej galaktyce, nie miałoby to większego sensu. Ot, bajeczki, tyle że trochę straszne. W tym przypadku doszło u mnie jednak do podwójnego przełożenia: po pierwsze, na tu i teraz (co przeraża tak bardzo, że wolę o tym nie myśleć), po drugie, na upiornie skomplikowaną historię mojej własnej rodziny (co przeraża równie mocno i cieszę się, że niektórych pytań nie mam już komu zadać).
UsuńMnie też nigdy nie przyszło zapytać dziadków, skąd się wzięła piękna, różowa filiżanka z napisem "Sei glucklich".
OdpowiedzUsuńCo obecnie dzieje się z płytami z niem. nagrobków, o których wspominasz? Trafiły na cmentarz?
O to akurat zdążyłam zapytać. Odpowiedź zrozumiałam jednak dopiero całkiem niedawno. I nigdy, przenigdy dotychczas nie traktowałam tego jako szabru. Ot, przecież zostały puste domy, to co się miało marnować...
UsuńCzęść z tych nagrobków została zwieziona w jedno miejsce, w którym 17 lat temu powstało lapidarium. Co roku na Wszystkich Świętych szereg osób, w tym i my, stawia tam znicze. Pozostałe płyty, które nie zdążyły zostać w porę odnalezione, leżą jednak gdzieś nadal pod płotem lub w krzakach. Słyszałam też, że jakiś wrażliwy nieszczęśnik, który zwoził je na własną posesję, nie mogąc patrzeć jak niszczeją, ma teraz niezły problem pt. "i co by teraz z nimi zrobić..."
U nas było "dorozumiane", że to "po Niemcach", prawdopodobnie od brata dziadka, który zamieszkał w poniemieckim mieszkaniu w Jeleniej Górze. Nie wiem, czy jego rodzina musiała stykać się z poprzednimi właścicielami, wiem natomiast, że matka i siostra dziadka została za Bugiem. Bardzo za sobą tęsknili. Kontakty były b. utrudnione, z czasem prawie zamarły.
UsuńPocieszające, że są tacy, którzy zadbali o te resztki cmentarza. Może ten nieszczęśnik powinien zaproponować opiekę Niemcom, na pewno poczuliby się w obowiązku coś z tym fantem zrobić. Nie pojmuję natomiast, jak niektórzy mogli podobne płyty wykorzystać jako część chodnika, tak jak często robiono z macewami.
W Szczecinie i okolicach wszystko było "po Niemcach". Kto pierwszy, ten lepszy. A że mój dziadek był jednym z pierwszych "osadników"...
UsuńZ tym szacunkiem do nagrobków tak kolorowo nie było i chyba nadal nie jest. Kiedy byłam dzieckiem, nikt się nimi specjalnie nie przejmował, a i teraz nie jest dużo lepiej: http://www.gs24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20130905/SZCZECIN/130909850. Kiedy wzrastasz w określonym otoczeniu i wszyscy kładą ci przez wiele lat do głowy, że "ci straszni Niemcy, to...", niespecjalnie przejmujesz się tym na czym siedzisz lub po czym depczesz. Moje dzieci myślą już inaczej, ale część moich rówieśników niekoniecznie.
Ostatnio, podczas półgodzinnej rozmowy z Mamą, dowiedziałem się, że moja rodzina też ma swoje wojenne historie. Żałuję, że byłem za młody, żeby czerpać u źródła. Za to w wakacje planuję małą, genealogiczną rundkę po okolicznych parafiach.
OdpowiedzUsuńJa nie byłam za mała, ale słuchałam jednym uchem i niczego nie zapisywałam. Że nie wspomnę o tym, że i tak połowy nie zrozumiałam. Ta babcia, która jeszcze żyje, niespecjalnie chce natomiast mówić. Może to i lepiej?
UsuńJakoś na początku liceum też próbowałam bawić się w genealogię. Rozbiłam się właśnie na księgach parafialnych, a właściwie na strzegących ich nieżyczliwych proboszczach. Życzę Ci, abyś miał więcej szczęścia.
Pogłębiłaś moje lęki związane z proboszczami :P Pojeździmy, zobaczymy :)
UsuńNo i masz ci los! Znów lęki i znów pogłębiłam:( Jestem niczym Jonasz na pokładzie...
UsuńTo ja przepraszam! :D
UsuńMożemy urządzić sobie grupową psychoterapię, może nam ulży.
UsuńMyślałem, że właśnie urządzamy :P
UsuńMiałam na myśli coś profesjonalnego, grupowo w ramach zmniejszania kosztów (w razie gdybyś chciał obciążyć mnie - jako wyrządzicielkę krzywd - rachunkiem). Ale proszę bardzo, może być i nieprofesjonalna, za to publiczna.
UsuńTylko bez ustawień, bo czytałem parę thrillerów i to się nigdy dobrze nie kończyło :P Wracając do meritum, książka nadejdzie z najnowszym zakupem do biblio :)
UsuńMi z ustawieniami kojarzy się wyłącznie "Uwikłanie" i faktycznie, rożen w oku nie jest czymś, czego najbardziej pragnę.
UsuńNie ma to jak mieć dobre przełożenie na lokalną bibliotekę, zazdroszczę! Chociaż akurat tę książkę - mimo jej wad - chcę mieć na półce.
Prawie mnie przekonałaś, że chcę się zagłębić w te historie, do czasu ostatniego cytatu.
OdpowiedzUsuńMałe dzieci albowiem o wiele lepiej i bez szkód nieodwracalnych dla zdrowia znoszą wyziębienie organizmu ( a niemowlaki to już z palcem w nosie).
Im młodziej, tym lepszy system gospodarki cieplnej. To jest biologicznie znany mechanizm obronny organizmu, a tu zrobiono z tego tani łzawiec z trupkiem w piernatach. No błagam, jeśli piszemy o historii to nie wypada się wypinać na biologię, bo zaraz się może okazać, że żołnierze radzieccy to nie marzli w ogóle, taka swołocz ;)
Łzawość niektórych cytatów jest całkowicie zamierzona. Mam wrażenie, że i mi w czasie czytania, i autorce w czasie pisania porobiło się z głową coś takiego samego. To że dostrzegam łatwość niektórych chwytów, nie znaczy że nie jestem na nie podatna.
UsuńW tym konkretnym przypadku nie rozdzierałabym jednak szat. Zakładam bowiem - choć być może mylnie - że nawet jeśli z przesadą, to Grzebałkowska pisze o tym, o czym usłyszała lub przeczytała w którejś relacji. I nie mogę wykluczyć, że mimo znakomitej gospodarki cieplnej dzieci i niemowląt, mogły tej strasznej zimy zdarzyć się tak straszne rzeczy.
" I nie mogę wykluczyć, że mimo znakomitej gospodarki cieplnej dzieci i niemowląt, mogły tej strasznej zimy zdarzyć się tak straszne rzeczy."
UsuńMogły, oczywiście. Ale z łaski swojej nie pisz takich zdań, bo człowiekowi jakoś nieswojo się robi, gdy się zaśmiewa na takie dictum (bardzo, bardzo zawstydzona!)
;)
UsuńBo to zazwyczaj tak jest, że im mądrzej chce się wypaść, tym głupiej wychodzi:(
Usuń(Zapisałam: "ograniczyć używanie zdań wielokrotnie złożonych! Nie powtarzać tego samego przymiotnika w jednym zdaniu! Nie wymądrzać się!" Jeszcze jakieś uwagi?:P)
No prosz, wyszło bardzo zabawnie. Osobiście jestem wielką wielbicielką powtórzeń i zdań długości całego akapitu.
UsuńUwagi mam do siebie: nie kamuflować komplementów poprzez odwrócenie kota ogonem, bo bez dodatku 'bananowej' mimiki niezbyt to działa ;)
O matko, to ja już nie wiem. Wysyłasz sprzeczne sygnały:P Ale tak czy siak, gospodarkę cieplną dzieci i niemowląt zostawię w spokoju.
UsuńA teraz idę skrobać komentarz po komentarzu celem doskrobania się do zakamuflowanych komplementów.
A tak w ogóle bardzo ładnie napisałaś, jak zwykle, ta paskowa struktura recenzyjno-snuciowa to już się robi twój trademark ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Bo snucie to mi w ogóle najlepiej wychodzi. A snucie się to już zwłaszcza.
UsuńJeszcze nie czytałam, historii tego typu znam wiele - pochodzę z pogranicza, babcia Ślązaczka opowiadała dużo i wiele. Druga babcia już nie, bo kontakt był mniejszy. Opowieści teściowej o ucieczce z Prus ciężką zimą 1945 roku spisałam. Genealogię przerobiłam, nie trzeba się prosić u proboszczów, są archiwa państwowe, które coraz więcej danych udostępniają online, są mikrofilmy u Mormonów, teraz jest już dużo łatwiej niż te 7 lat temu, gdy szukałam intensywnie.
OdpowiedzUsuńCałkiem możliwe, że sporo się zmieniło - tak jak napisałam wyżej Bazylowi, ja szukałam ponad dwadzieścia lat temu, a więc przed epoką internetu. Teraz jednak zupełnie straciłam do tego zapał. Może zabrzmi to strasznie, ale kompletnie nie interesuje mnie kim byli moi prapraprzodkowie.
UsuńMoje nieżyjąca babcia opowiadała dużo, ale niestety dla mnie było to zbyt wcześnie. Ta, która jeszcze żyje, wyrzuca z siebie tylko niekiedy po parę zdań, najchętniej o tym, co było przed wojną. O roku 1945 i 1946 milczy jak grób.
A mnie to szalenie interesuję i tylko czekam aż będę miała więcej czasu, żeby do genealogii wrócić:)
UsuńTrzymam więc kciuki za powodzenie misji zmultiplikowania wolnych minut. Ciekawe tylko czy dokopiesz się do Adama i Ewy, czy raczej do małpy:P Bo nie wątpię w to, że dojdziesz do takiego właśnie szczebla - z Twoją sumiennością to więcej niż pewne!:)
UsuńNiestety nie dojdę ani do małpy, ani do Adama i Ewy, bo przodkowie prości ludzie byli, i księgi się urywają, a rodzinnych dokumentów nie ma. Nie mówiąc już, że jak rosyjski front nadszedł, to wszystko ze strachu spalono, bo to przecież na Śląsku było. Dziękuję za komplementy!!
UsuńNo tak, na ogień to nawet Ty nie poradzisz:) Naprawdę palono dokumenty? Chociaż w sumie, skoro w 1989 roku wystraszeni palili książeczki partyjne, to nie ma się co dziwić tym żyjącym w roku 1945.
UsuńU mnie rodzinnych dokumentów też ni kawałka. Jedynym historycznym kawałkiem papieru jest niemiecka Biblia z końca XIX wieku, którą prababcia, wykorzystując 15 minut jakie dostała na spakowanie się, upchała w dziecięcym wózku, a którą potem zaopiekowała się jedna z jej córek czyli moja babcia.
Jasne, przecież na Śląsku narodowość była płynna. Gdy nadeszła Armia Czerwona wszystkich Ślązaków traktowała jako potencjalnych Niemców. Babcia opowiada, że potworne się ich bali, zwłaszcza, że gwara ma dużo słów niemieckich a dzieci dużo po niemiecku mówiły. Na wszystkich dokumentach były swastyki, nazwiska zmienione na niemiecki, zresztą dużo dzieci miało niemieckie imiona. Moja babcia miała siostry (rodzone w latach 20-tych) o imionach Emma i Berta - to nie były wyjątki, ale dla Rosjan to już była niemieckość. Tym sposobem nie zachował się żaden dokument, a dom i tak Armia Czerwona splądrowała.
UsuńMoi pradziadkowie mieszkali na Kaszubach - tam też kwestia narodowości była (jest?) bardziej płynna niż się wydaje. Nie słyszałam jednak prawie żadnych opowieści związanych z wyzwoleniem. Obawiam się jednak, że m.in. to co wówczas się zdarzyło, mogło spowodować, że moja babcia tak zabetonowała się w swoim milczeniu.
UsuńW przypadku Twojej historii teraz można się tylko zastanawiać, co byłoby gdyby dokumenty jednak zostały. Może nic, a może dziś nie miałabym z kim internetowo dyskutować?
Każdy medal ma dwie strony - to jest najistotniejsze , pamięć że za każdą z tych historii kryją się ludzie nie zawsze dobrzy ale i nie zawsze źli. I to niezależnie od pochodzenia.
OdpowiedzUsuńTylko że czasem tak trudno odróżnić tych dobrych od złych. Uderza mnie to zwłaszcza w relacjach z aktualnie toczącej się wojny rosyjsko-ukraińskiej.
UsuńPrzeglądałam tę książkę, czytałam fragmenty w internecie, słuchałam wywiadu z autorką i już miałam ją w koszyku. A jednak nie kupiłam. Może przez cenę, a może stwierdziłam, że to za ciężki kaliber na wiosenno-letnią porę. Tak więc jeszcze poczekam.
OdpowiedzUsuńW naszych okolicach też co chwila natykamy się na poniemieckie pamiątki. W pobliskim lesie, gdzie przed wojna były restauracje (teraz straszą tylko resztki fundamentów), po każdym w większym deszczu, z ziemi wyłaniają się butelki i skorupy naczyń. Mój mąż je znosi do domu, pieczołowicie układa z pudełkach i analizuje ich historię. Mamy nawet półkę z co cenniejszymi eksponatami. W zakorkowanej butelce po wodzie kolońskiej czuć jeszcze delikatny zapach. :)
A ten talerzyk Twojej babci, to jeszcze mocno przedwojenna robota. Cenna rzecz :)
ps. Lubię czekoladę, ale się nie spodziewałam. Nie trzeba było. Dziękuję :)
Agnieszka
Cena jak dla cegły, zresztą tak też ta książka jest wydana - żeby udawać opasłe dzieło, którym w rzeczywistości wcale nie jest. Poczekanie pewnie wyjdzie (jak zwykle) na dobre. Ja jednak musiałam tu i teraz:)
UsuńWasze okolice nie różnią się tak bardzo od naszych okolic, więc i pamiątki podobne. W latach siedemdziesiątych moi rodzice wybudowali dom w małej uliczce, w której uchowała się poniemiecka zabudowa jednorodzinna. Zniszczeniu uległ tylko dom stojący w miejscu, w którym wybudowali się rodzice. Zarówno w czasie budowy (co znam tylko z opowieści, bo jednak za mała byłam, żeby to zapamiętać), jak i później, w czasie uprawiania ogródka co i rusz wydobywane były jakieś skarby. Część z nich (np. przedwojenne niemieckie monety) też jeszcze gdzieś mam:)
Takich talerzyków (a ściślej rzecz biorąc - półmisków) mam kilka. Albo po bogatych Niemcach, albo kiedyś w każdej chałupie były Rosenthale i Villeroye. Już parę razy wyciągałam je ze zmywarki, gdzie włożyli je barbarzyńscy mężczyźni żyjący w moim domu.
PS. Czekoladę potraktuj jako odsetki w ludzkiej, nie prawniczej postaci:P
Chyba przeczytam tą książkę. Sama znam podobnych historii całkiem sporo ale z drugiej strony Polski. Obok mojego domu był stary, ukraiński cmentarz, na którym było tylko kilka polskich nagrobków. Pamiętam jak zdziwiona byłam gdy okazało się, że kilkoro moich rówieśników miało dziadka czy babcię Uraińców.
OdpowiedzUsuńSądzę więc, że odbierzesz tę książkę całkiem inaczej niż ja. Dla mnie świat, o którym napisałaś jest abstrakcyjny (mimo tego, że miałam do czynienia z mniejszością ukraińską w Polsce, chociażby w Białym Borze), dla Ciebie być może nowością i zaskoczeniem będą wszystkie "niemieckie" opowieści.
UsuńModele żeglowców
OdpowiedzUsuń