niedziela, 11 marca 2018

"Noc w wielkim mieście", czyli dlaczego jazz bandowi Młynarski-Masecki należy się najwyższy szacunek


Szacunek.
Słowo, którego znaczenie jeszcze jest, jak się wydaje, powszechnie znane. Co niekoniecznie przekłada się jednak na częstotliwość jego stosowania w mowie i piśmie.
Czym innym jest zresztą używanie, choćby najbardziej poprawne, a czym innym postępowanie w zgodzie z tym, co się mówi.
Traktowanie kogoś lub czegoś z szacunkiem – to nie jest wartość w dzisiejszych czasach. Dziś na szczycie są raczej dewaluowanie i deprecjonowanie, prowadzące prostą drogą do degrengolady, degradacji i destrukcji, by przywołać tylko niektóre z haseł „Słownika wyrazów obcych”.

Im więcej wkoło mnie słów z przedrostkiem „de-”, tym większą radość czerpię z obcowania z ludźmi, którzy traktują mnie, wszystkich innych i to, co robią z szacunkiem. Wczorajszy wieczór doprowadził mnie zaś do stanu wręcz euforycznego.


Płyta jazz bandu Młynarski-Masecki „Noc w wielkim mieście” jest świetna. Koncert z kolei to istna petarda, eksplozja radości.
Niewiarygodny kunszt muzyków (w tym genialnego Marcina Maseckiego, którego miałam okazję słuchać drugi raz w ciągu ostatnich trzech tygodni, poprzednio w bardziej klasycznej odsłonie), nienaganny styl, pozbawiony jednak pompatyczności i sztuczności. I szacunek. Tak do granej muzyki, jak i słuchającej jej publiczności (nie zawsze odwzajemniony, sądząc po strojach i typowym dla każdego koncertu, gdziekolwiek by się on odbywał i jakikolwiek miałby charakter, zachowaniu pt. „muszę wyjść przed końcem, żeby być pierwszy w szatni”).

źródło zdjęcia
Nie idzie mi tu przy tym tylko o nader wytworne ubiory muzyków i przepiękny kwiat w klapie Jana Młynarskiego, ale także o podejście do granych utworów.

Jan Młynarski
źródło zdjęcia
Przedwojenne fokstroty i inne taneczne kawałki, w sam raz do wykonywania na eleganckich międzywojennych dancingach; niedzisiejsze, jednak zaaranżowane (przez Maseckiego) w nowoczesny sposób, zagrane przez znakomitych muzyków na stylowych instrumentach (fantastyczny zestaw perkusyjny, pianino, bandżola, suzafon, trzy saksofony zastępowane niekiedy klarnetami), sprawiają, że nie sposób nie ukłonić się nisko przed przedwojennymi kompozytorami, będącymi głównie Polakami narodowości żydowskiej. Z muzyki przebija wielokulturowość i brak kompleksów. Tak mogli i mogą tworzyć i grać albo ci, którzy żyli w Polsce czasów dwudziestolecia międzywojennego, albo ci, którzy w dorosłość weszli po roku 1989, a wykształcenie muzyczne zdobyli w wielokulturowej Ameryce (Młynarski i Masecki).

Marcin Masecki
źródło zdjęcia
Trudno jest zbudować coś dobrego od zera, negując wszystko, co było wcześniej.
Pycha to w kościele katolickim jeden z siedmiu grzechów głównych; nie bez powodu.
Masecki i Młynarski są od pychy wolni, co nie przeszkadza im cieszyć się własną, wysoką i w pełni zasłużoną samooceną (w przypadku Maseckiego połączonej dodatkowo ze specyficzną, pełną uroku, nonszalancją).

Ich jazz band na każdym kroku podkreśla, że wykonuje utwory, które nie pojawiły się znikąd. Tu fetuje się przedwojennych mistrzów, wśród których są takie nazwiska jak Fanny Gordon (jedyna kobieta - kompozytorka w tym towarzystwie), Jerzy Jurandot, Andrzej Włast czy Henryk Wars.

Adam Aston
źródło zdjęcia

Z kolei śpiewający Jan Młynarski nisko kłania się swoim poprzednikom, na czele z Adamem Astonem. Jego głos, daleko od oczywistej „ładności”, idealnie wpasowuje się w klimat wykonywanych utworów, zaś sama interpretacja daleka jest od pastiszu czy prostego epatowania szeregiem zapewniających łatwy poklask chwytów.

Nie sposób także nie wspomnieć o samej płycie i dołączonej do niej książeczce, w której Tomasz Lerski obszernie przybliża historie i pochodzenie poszczególnych utworów, dyskretnie edukując słuchaczy (nie oszukujmy się, niewielu jest wśród nich znawców muzyki polskiego przedwojnia). Na każdym kroku widać ogrom pracy włożony przez twórców w przygotowanie i wydanie tej płyty. To nie jest efekt przypadkowego spotkania paru muzyków, a owoc kilku lat pracy. 

Doprawdy, był to chyba najlepszy koncert na jakim byłam od czasu niezapomnianego (i już nie do powtórzenia) koncertu Zbigniewa Wodeckiego z Mitchami.

Wrażeniom sprzyjała także znakomita akustyka w Trafostacji Sztuki, choć całkowicie niezrozumiałym było dla mnie zrezygnowanie przez organizatorów z obiecywanej przy zakupie biletów możliwości zajęcia tak miejsc siedzących, jak i stojących. Taki koncert aż prosił się o możliwość poruszania się w eleganckim, przedwojennym tańcu. Niestety, ustawiony ciasno szereg plastikowych krzesełek pozwalał wyłącznie na rytmiczne kiwanie głową i przytupywanie.
Zapewniam jednak, że czyniłam to wyłącznie z najwyższym szacunkiem.

Jazz Band Młynarski-Masecki „Noc w wielkim mieście”. Lado ABC, 2017.
Koncert w Trafostacji Sztuki w Szczecinie (w ramach festiwalu Szczecin Jazz 2018), 10 marca 2018 r.

2 komentarze:

  1. Po takiej recenzji jeszcze bardziej żałuję, że nie wystarczyło dla mnie biletów. Pozostaje słuchać płyty i czekać na kolejny koncert.
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No niestety. Nie chciałam Cię dobijać, ale inaczej o tym koncercie nie dało się napisać. A sala faktycznie była zapełniona na maksa.
      Jest jednak jeden wniosek dla Ciebie na przyszłość: zawsze gdy nie wiesz z kim iść na koncert, pytasz mnie i problem z głowy:P

      Usuń