czwartek, 20 września 2018

L.J.Kern "Bajki, bajki, bajki", czyli pozornie o zwierzętach, pozornie dla dzieci



Gdybym chciała zbudować legendę (własną), napisałabym, że nauczyłam się czytać, studiując opasły rocznik „Przekroju” (w zasadzie dwurocznik, gdyż zawierał numery z lat 1965-66), który leżał w domu moich dziadków.

Gdybym chciała być wierna prawdzie, napisałabym natomiast (tak jak wspominałam już kiedyś tutaj), że ów rocznik „Przekroju” był jedną z najważniejszych lektur mojego dzieciństwa.

Nie pamiętam ile miałam lat, gdy pierwszy raz wzięłam go do ręki, ale myślę, że nie mogło być ich więcej niż dziesięć. Od tamtej pory czytałam go, rzecz jasna, wyrywkowo, wielokrotnie. Nasiąkałam tekstami, nazwiskami i obrazami, nieważne – rozumiejąc czy nie. Uwielbiałam ostatnią stronę – przede wszystkim przez wzgląd na wiersze Ludwika Jerzego Kerna i Lengrenowskiego Profesora Filutka. Na zawsze też moją estetykę ukształtował ówczesny „Przekrojowy” grafik – Daniel Mróz.




Wydana w maju przez wydawnictwo Warstwy książka „Bajki, bajki, bajki” Ludwika Jerzego Kerna z ilustracjami Daniela Mroza, stanowi w istocie wznowienie pozycji, jaka ukazała się pięćdziesiąt pięć lat wcześniej. Obecne wydanie zostało jednak – jak twierdzi wydawnictwo – zmienione poprzez dodanie szeregu ilustracji, wcześniej opublikowanych wyłącznie w „Przekroju”.

Jak „Bajki…” wyglądały pierwotnie, można się zorientować tutaj, na stronie bloga Garaż ilustracji książkowych. Nie wiem czy teraz jest lepiej, na pewno jednak mniej pożółkle i w ogóle schludnie (od strony estetycznej Warstwy jak zwykle postawiły na jakość z najwyższej półki).


Nawiązując wprost do Bajek La Fontaine’a, a pośrednio również do Ezopa (stanowiącego wszak inspirację dla tego pierwszego), Kern stworzył własne historie. Traktują one o zwierzęcych bohaterach (wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest zupełnie przypadkowe!), tyle że ustawionych w innych niż u La Fontaine’a parach; charakter opowiastek również jest podobny. Stosunkowo krótkie, zgrabnie rymowane, inteligentne i dowcipne, kryjące znacznie więcej treści niż na pozór się wydaje. Okrutnie myliłby się zatem ten, kto postawiłby tę książkę w dziale „dla dzieci”. To znaczy, owszem, dzieciom przeczytać jak najbardziej można, jednak przypuszczalnie to dorosły będzie miał większą frajdę z tej lektury.


Dobrą literaturę poznaje się po tym, że niezależnie od tego z jak bardzo zamierzchłych czasów pochodzi, nie traci aktualności. Posługując się tym kryterium, „Bajki” Kerna niewątpliwie można zaliczyć do ścisłej czołówki (bo że ilustracje Mroza są ponadczasowe, to chyba jasne?). Przypuszczam zresztą, że gdyby któryś z bardziej światłych kandydatów na radnego czy burmistrza, posłużył się nimi w czasie trwającej właśnie kampanii wyborczej, spotkałby się z zarzutem stosowania chwytów poniżej pasa. Ponieważ jednak większość znanych mi kandydatów spowijają raczej wyłącznie ciemności z gatunku nieprzeniknionych, sądy (a co za tym idzie, i czytelnicy) mogą spać spokojnie – żadnemu z nich nie przyjdzie w trybie wyborczym osądzać, czy używanie Kerna powinno zostać prawnie zakazane, czy też nie.

Na wszelki wypadek jednak zachęcam: używajcie, póki można!

Mała próbka zawartości poniżej:

Bajka z jeżem


Był pewien jeż przed laty
w zamierzchłej epoce,
którego przez dni wszystkie i przez wszystkie noce
męczyło nieustannie to pragnienie szczere,
by zrobić jak najprędzej tak zwaną karierę.
Że natura mu raczej nie dała urody,
rozpoczął pozostałe studiować metody,
aż wreszcie,
po namyśle,
z różnych metod kupy
wybrał starą metodę włażenia do… tam.
Jak najprędzej chcąc stanąć na byle koturnie,
postanowił natychmiast zadziałać odgórnie.
A że rozmach to ważna rzecz jest w interesach,
zaczął od lwa samego, czyli od prezesa.
Lew,
odczuwszy po chwili, do czego jeż zmierza,
ryknął z bólu
i bardzo szybko przegnał jeża.
Podobny przebieg miały przeprawy:
ze słoniem,
z zebrą,
z hipopotamem,
z antylopą,
z koniem,
z kangurem,
z wielorybem,
z osłem (chociaż matoł)
i z wydrą (którą ryby zowią wydrowatą).
Żadne bowiem z tych zwierząt,
żadne, proszę Was,
nie zgodziło się na to, żeby jeż im wlazł. 
I w tym właśnie problemu tkwi okrutne sedno,
które miota i miota mą istotą biedną,
i które mi się każe skarżyć na papierze,
że niektórzy z nas kolców nie mają jak jeże,
na skutek czego włażą i włażą do woli,
jako że to włażenie nic a nic nie boli.

Ludwik Jerzy Kern „Bajki, bajki, bajki”, ilustrował Daniel Mróz. Wrocławskie Wydawnictwo Warstwy, 2018.

8 komentarzy:

  1. Dlaczego ja nie mam jeszcze tej książki!! :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm, niech pomyślę...
      Może dlatego, że jeszcze nie wiesz, gdzie miałabyś ją upchać?:P
      A może dlatego, że w dzieciństwie nie miałaś dostępu do takiego fajnego rocznika "Przekroju"?

      Usuń
    2. Reszta równie dobra co próbka? Zresztą, nieważne, namówiłaś :) A nowy "Przekrój" wpadł mi w łapy w pewnej pizzerni i nie powiem, zabawił mnie i moje pacholęta. Nie mam jednak porównania do "starego". :)

      Usuń
    3. Owszem, miałam problem z wyborem próbki. Nie pożałuje pan!:P
      A do nowego "Przekroju" to ja nie mogę się przekonać. Próbowałam ze trzy razy i ostatecznie zarzuciłam. Nie wytrzymuje porównania ze starym:D

      Usuń
  2. U mnie w domu królowały "Szpilki" i "Karuzela". Tata namiętnie kupował a ja chętnie przeglądałam :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm, gdybym miała polegać na rodzicach (w sferze edukacji gazetowej), daleko bym nie zaszła. "Kobieta i życie" i "Głos Szczeciński":DDD
      Coraz bardziej uważam, że dziadków nie da się przereklamować!

      Usuń
    2. "Kobietę i życie" i "Przyjaciółkę" też czytałam! Szczególnie listy! ;-p

      Usuń
    3. A nie, listów nie pamiętam. Uwielbiałam natomiast "humor w krótkich majteczkach":D

      Usuń