piątek, 16 stycznia 2015

G. Grzegorzewska "Betonowy pałac", czyli witajcie w już nie mojej bajce

Uwaga! Niniejszy post zawiera słowa powszechnie uważane za wulgarne, o czym uprzedzam, nie zamierzając jednak przepraszać.

„(…) budowanie ciekawych postaci to jedna z najmocniejszych stron pani pisarstwa” – zagaiła Julia Łapińska w wywiadzie z Gają Grzegorzewską opublikowanym w drugim tegorocznym numerze „Polityki”.
Indagowana zaś odpowiedziała:
„- U mnie nie ma normalsów. Wszyscy są w jakiś sposób dziwni. Lubię pełnokrwiste postaci, i te z pierwszego planu, i te z trzeciego. W końcu to jest literatura rozrywkowa. Powinno być soczyście, ciekawie, inaczej niż w świecie, który zna czytelnik.

Dzięki temu akapitowi udało mi się zlokalizować źródło mojego problemu z książką Grzegorzewskiej. Bo faktycznie, być może przeciętny czytelnik (w końcu któż czyta książki? Tylko jacyś niewydarzeni inteligenci!) zna wyłącznie świat mlekiem i miodem płynący, w którym policję wzywa się wyłącznie do stłuczki na drodze. Jeśli ktoś jednak obracał się w innych realiach, będzie szukał rozrywki raczej gdzie indziej niż w „Betonowym pałacu”.


Grzegorzewska osadziła akcję swojej powieści w zakazanej dzielnicy Krakowa, do której policja nie zapuszcza się bez absolutnej potrzeby. Zresztą po cóż miałaby to robić, skoro porządku pilnują kolejni Opiekunowie, co jeden bardziej uroczy. Większość bohaterów książki wychowała się w tej dzielnicy, w niej pozostała w wieku dorosłym i w niej umarła (całkiem licznie; autorka szczodrze pozwoliła nam obserwować kolejne agonie). Zarówno Osiedle, jak i tytułowy Betonowy Pałac (jeden z bloków, obrany przez ostatniego Opiekuna, obdarzonego fantazyjnymi danymi osobowymi Gabriela Lezuja, na jego siedzibę) są miejscem, w którym rozgrywają się sceny niemal dantejskie, choć Grzegorzewska wolałaby pewnie, by nazwać je tarantinowskimi.
Krew, seks, trupy, flaki, bluzgi. Łał.

Prawie pół roku temu wyprowadziłam się z dzielnicy, w której żyłam ponad trzydzieści lat. Żadne blokowisko, zwyczajne poniemieckie kamienice zamienione po wojnie na lokale komunalne. Ja znałam ich, oni znali mnie. Od pieluch. Dzięki temu przetrwałam; moja rodzina przy mnie też.
Po pewnym czasie przestajesz zwracać uwagę na krew na klatce schodowej i chodniku przed oknem (mieszkałam na parterze). Krew zmyje sprzątaczka (w końcu gmina za coś bierze pieniądze, nie?) lub spłucze ją deszcz, po co się denerwować?
Seks? Bardzo proszę dokonać wyboru: z młodą czy starą? Facetem czy laską? Od przodu czy od tyłu? Niestety, nie oferujemy opcji „po cichu, bez udziału sąsiadów” oraz „wyłącznie w mieszkaniu”.
Bluzgi? Ale jakie bluzgi? Mój sąsiad, gdy dzwonił o pierwszej w nocy do moich drzwi, zagajał zawsze niezwykle elegancko: „Sory, sąsiadka, że kurwa tak późno, ale wiesz, kurwa, najebany jestem. W każdym razie, na chuja pana, obiecuję, że to się więcej nie powtórzy, bo to chujnia jest, tak do ludzi po nocy napierdalać. A jak kto powie, że jest inaczej, to kurwa przypierdolę. Masz może ognia?
Przypierdalał, owszem. Czasem nawet na śmierć (miały być trupy, są trupy), ale tylko nieumyślnie (wychodzi się po pięciu latach, z nowymi umiejętnościami i kontaktami).

Od pół roku zaczęłam inaczej sypiać, a moje dzieci nie budzą się przestraszone w nocy.
Urodziłam się tam, ale postanowiłam umrzeć gdzie indziej. Pełnokrwistych postaci mam dość do końca życia.
Przebrnęłam przez „Betonowy pałac”, kierowana niezdrową ciekawością. Akcja wprawdzie rozkręcała się niemrawo, a zmniejszenie objętości wyszłoby książce tylko na dobre (pięćset stron to sporo), jednak ostatecznie dałam się wciągnąć.
Teraz jednak wiem na pewno: nie chcę mieć ani z tym światem, ani z tego rodzaju książkami nic wspólnego. Dlatego nie sięgnę ani po wcześniejsze, ani po następne pozycje autorstwa Grzegorzewskiej (zapowiada, że napisze kolejne dwie części tej historii). Ale tym z innych niż ja dzielnic życzę dobrej zabawy.

Gaja Grzegorzewska „Betonowy pałac”. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014.

Przywołany na wstępie fragment rozmowy z Gają Grzegorzewską pochodzi z numeru 2/2015 „Polityki”; rozmawiała Julia Łapińska.

62 komentarze:

  1. Podziwiam....że wytrwałaś aż tyle i że nie wpadłaś w jakieś "szambo". Mój mąż "wyszedł" z podobnego bloku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem czy faktycznie jest co podziwiać. W szambo nie wpadłam, bo miałam to szczęście, że urodziłam się i wychowałam w normalnej rodzinie. W odróżnieniu od większości moich sąsiadów, których los został napisany jeszcze, gdy byli w brzuchach ich matek.
      I gdy się mieszka w takim miejscu, do pewnych rzeczy przywykasz i przestajesz je zauważać. Dopiero teraz, gdy nabrałam pewnego dystansu, łapię się za głowę, gdy przypomnę sobie to i owo.

      Usuń
    2. Czytałam tego posta bardzo późno, zmęczoną będąc, i zlało mi się w jedno: ta betonowa literatura i twoje doświadczenie...
      Widocznie ze względu na klasę prezentowanych na blogu zagadnień, mój procesor odmówił umiejscowienia twoich korzeni w takiej scenografii ;)

      Usuń
    3. :) Dodam jeszcze, że zasadniczo usytuowanie mnie w takiej scenografii nastąpiło wskutek przewin mojego osobistego dziadka, na którego została rzucona klątwa (całkiem zresztą słusznie, sama bym rzuciła). Osoba rzucająca, nie do końca pewna swoich czarnomagicznych umiejętności, postanowiła na wszelki wypadek uruchomić znajomości w zarządzie lokali komunalnych. Klątwa posyczała i zdechła, za to działanie ZBiLKu okazało się niezwykle długofalowe (jakby nie patrzeć: trzy pokolenia). Gdybym nie sprzedała mieszkania, to pewnie trwałoby do wymarcia rodu. Naszego, nie sąsiedniego.

      Usuń
    4. Mój mąż też wychował się w normalnej rodzinie, ale z jego opowieści i z tego, co tam obserwowałam, to wiem, co było. Masz szczęście, że mieszkanie Twoje i mogłaś sprzedać. Otóż moi teściowie płaca krocie, a i tak mieszkanie nie będzie ich, a po ich śmierci zostaną tam wpisane kolejne osoby. W dodatku w korytarzu, dwa pokoje są przydzielone innym osobom (jeden na nich napadał, więc się procesowali, koniec końców i tak mu nic nie zrobili) i ...uwaga: jedna łazienka! W XXI wieku! Z tego co wiem, ojciec teściowej zajął mieszkanie z rodziną -pustostan po Niemcach - w ostatnich miesiącach wojny, a potem pozwalał zamieszkiwać tam innym ludziom. W końcu nigdy tego nie wykupili, wiec ich dzieci nigdy po nich nic nie dostaną.

      Usuń
    5. W Szczecinie i okolicach chyba rzadziej niż gdzie indziej dokwaterowywano ludziom kogoś do mieszkania (choć i w mojej rodzinnej miejscowości były takie przypadki, sama jeszcze w podstawówce byłam u kilku takich osób, nie wiem jednak, czy ten stan trwa nadal). Rzadziej też zdarzają się przypadki "odzyskiwania" mieszkań przez rzekomo prawowitych właścicieli. Gminy natomiast chętnie pozbywają się mieszkań ze starego zasobu, bo tylko same z nimi problemy. Nasze zostało wykupione, co wiązało się jednak z tym, że byliśmy zmuszeni włożyć kilkadziesiąt tysięcy w generalny remont całego budynku, którego stan groził w pewnym momencie katastrofą budowlaną. My sypaliśmy kasą, a mój komunalny sąsiad lał na klatkę i mówił: "to moje, kto mi zabroni?"
      Swoją drogą, i historia Twoich teściów, i moja pokazują jacy ludzie są głupi, trzymając się kurczowo "ojcowizny". Kto mi kazał mieszkać tam tyle czasu (pięć lat musiałam, żeby nie stracić bonifikaty udzielonej przy wykupie, ale mieszkałam piętnaście)? Czemu Twoi teściowie nie zostawili tego w diabły i chociażby nie wynajęli czegoś normalnego (skoro i tak płacą, jak piszesz, krocie)? Ech!

      Usuń
  2. Dla mnie ta książka była czymś zupełnie nowym, terra icognita w pewnym sensie. No bo niby wiedziałam, że takie miejsca istnieją, podejrzewałam nawet istnienie podobnych jak opisane indywiduów, ale jednak coś takiego, jak zaserwowała tu Grzegorzewska, w takim stężeniu, czegoś takiego nie znalazłam dotychczas nigdzie indziej. Abstrahując od wszelkich doznań, wydaje mi się jednak, że autorka celowo pojechała po bandzie, a tej powieści nie do końca należy brań na serio. To chyba miała być (też) satyra. No bo nikt mi nie powie, że poważnie należy brać postacie takie jak Kakałko...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że wszystko jest tu przerysowane. Im bliżej finału, tym bardziej. Ale Kakałki istnieją, uwierz mi. Kalafiory i Panowie Dobre Nutki też, niestety.
      U mnie było tak, że przez pierwsze sto pięćdziesiąt stron miałam wrażenie, że przeniosłam się w swoje stare miejsce zamieszkania. Potem, właśnie kiedy Grzegorzewska zaczęła jechać bo bandzie, nieco mi ulżyło i chyba właśnie dopiero wtedy zaczęło mi się w miarę podobać. Ale i tak kontynuować znajomości nie zamierzam.
      I jeszcze pomyślałam sobie, że to książka dla tych, którym podobał się "Kill Bill". Ta sama estetyka i konwencja. A ponieważ wielbię Tarantino, ale za "Pulp fiction", a z "Kill Billa" wyszłam pod koniec, to chyba wszystko jasne.

      Usuń
  3. Ja tu widzę zjawisko podobne do moich wrażeń po Wojnie polsko-ruskiej Masłowskiej. Mając takie panienki i takich młodzieńców w ramach folkloru autobusowego na co dzień, stanowczo odmówiłem zachwycania się nimi w charakterze bohaterów literackich

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tam jestem za tym, żeby opisywać wszystkie zjawiska, nawet te mało estetyczne. Ale od opisywania tego (nawet i z talentem, niech będzie) do czytania z radością daleka droga. Wojny polsko-ruskiej nie czytałam; mam w domu "Pawia królowej" i co jakiś czas odkładam ze wstrętem, choć to być może wybitne dzieło jest.

      Usuń
    2. Wojna wybitna nie jest na pewno i podniecać się tym mogą osobniki zamknięte w ogrodzonym apartamentowcu, wożone przez szofera do opery i rauty w ambasadach. Dla takich to egzotyka, więc mogą się ekscytować :P

      Usuń
    3. Jadę dzisiaj do opery. Wprawdzie planowałam sama prowadzić, ale myślisz, że jeśli posadzę za kółkiem w charakterze szofera męża, to moje szanse na zachwycenie się Wojną wzrosną?:P

      Usuń
    4. A po tej przejażdżce uznasz każdego żula za egzotykę? Chyba nie, to bez szans za zachwyty.

      Usuń
    5. Mówi się trudno, czyta się co innego. Bez specjalnego żalu.
      I tak sobie jeszcze pomyślałam, nawiązując do własnej wypowiedzi dwa komentarze wyżej, że czym innym jest opisywanie nawet najbardziej patologicznych zjawisk w ramach non-fiction, a całkiem czym innym tworzenie takich światów, jak twierdzi Grzegorzewska, dla rozrywki. Brr!

      Usuń
    6. Dla kasy, nie dla rozrywki. Czy raczej kasa dla autora, rozrywka dla gawiedzi :P

      Usuń
    7. Z tą kasą to chyba w polskich realiach przesadziłeś. A poza tym Grzegorzewska podobno to lubi, więc nie odmawiaj jej prawa do rozrywki własnej:P

      Usuń
    8. Wiesz, ponoć pisarz pisze dla kasy, a tylko grafomani dla uciechy własnej :P Nie, żebym coś ujmował pani Grzegorzewskiej :)

      Usuń
    9. Coś chyba pomieszałeś. A gdzie duma z aktu tworzenia i radość z obcowania z muzami?

      Usuń
    10. Radość obcowania, zaiste, pomieszałem :P

      Usuń
    11. Zwłaszcza, że o obcowaniu w książce pani Grzegorzewskiej było całkiem sporo...

      Usuń
    12. Sądzę, że nie o świętych obcowanie chodziło?

      Usuń
    13. Tak jakby wręcz przeciwnie. Ale przypomniałeś mi o czymś, co mogę - w chwili blogowego bezrybia - wstawić na blog w ramach etykiety "z życia wzięte":)

      Usuń
  4. Uff ulżyło mi, a propos Wojny - czytałam kiedyś tam, dawno temu zaciekawiona, o co cały ten szum medialny. Byłam rozczarowana i raczej znudzona, o czym wspomniałam kiedyś w komentarzu u któregoś z blogerów. Oberwało mi się, oj oberwało. Pomyślałam więc, że się nie poznałam, ale niepoznanie się na wybitnym dziele w towarzystwie ZWL to też coś :) A po opisaną książkę raczej nie sięgnę, mimo, iż nie wyrosłam z takiej dzielnicy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niektórzy są po prostu odporniejsi na naciski, by uznać coś za arcydzieło, bo tak akurat wypada :P Teraz, zdaje się, w kryminałach trzeba chwalić Bondę i Grzegorzewską właśnie, co za szczęście, że mnie te książki w ogóle nie interesują. Chociaż to pewnie też źle o mnie świadczy :P

      Usuń
    2. Guciamal: zaprawdę powiadam Ci: to nie jest coś dla Ciebie:)
      ZWL: Żadnej książki Bondy nie czytałam, ale jeśli przeczytam, to chętnie pochwalę, jeśli będzie tego warta. Najpierw jednak sprawdzę w jakiej dzielnicy rozgrywa się akcja:P

      Usuń
    3. Ja się chyba nie skuszę, bo jakoś nie wierzę w książki, do których wszyscy bezwarunkowo wzdychają :P

      Usuń
    4. A widzisz, bo Ty się za bardzo lansujesz na cudzych blogach, fejsach i w ogóle w internetach. Ja mało gdzie zaglądam, to i nie wiem czym się zachwycać koniecznie, a czym absolutnie nie wolno:)

      Usuń
    5. A ja wiem i zawsze mnie kusi, żeby zrobić na opak. I jak już czasem przeczytam taką wychwalaną książkę, to nawet się nie bardzo muszę zmuszać do krytykowania :P

      Usuń
    6. Ale wiesz oczywiście, że sam się przez to pętasz i wpychasz w szablony?
      A tak merytorycznie: nie wierzę w niezależną recenzję książki, którą bloger dostaje od wydawnictwa za darmo. I nie chodzi tu wcale o złą wolę, tylko o ten podtekst, który gdzieś tam tkwi w głowie. A tak się dziwnie składa, że te wszystkie cudowne recenzje ukazują się mniej więcej w tym samym czasie.

      Usuń
    7. Ależ oczywiście, zresztą i tak tkwię w szablonach myślowych. Kurcze, ja też czasem dostanę coś od wydawcy, a potem Ty masz podteksty, ojej :(

      Usuń
    8. Ja? Podteksty? Skądże, ja po prostu wiem swoje:P Pamiętaj poza tym, że ja jestem zafiksowana na punkcie niezawisłości, może niekiedy przesadnie:)

      Usuń
    9. No cóż, to poznałem swoje miejsce w szeregu przekupnych klakierek :P Muszę z tym żyć :D

      Usuń
    10. Na zmiany nigdy nie jest za późno. Zwłaszcza formy rodzajowej rzeczownika: klakierka??? No, no, no, nie znałam kolegi od tej strony...

      Usuń
    11. Jakby nie paczeć, większość na blogach stanowią płcie żeńskie, człowiek się odruchowo wtapia w tło :P

      Usuń
    12. Podobno kusi Cię, żeby robić na opak, a tu jakieś wtapianie się w tło? Uprasza się o nastrojenie nadajników!

      Usuń
    13. Ja robię na opak, a niektórzy wpychają mię w szeregi. Lepiej?

      Usuń
    14. Tak jakby niekoniecznie.

      Usuń
    15. Był już taki jeden, co śpiewał "a nam wsio rawno". Ale nie licz, że mnie przebierzesz w wilczą skórę!:P

      Usuń
    16. Wolałbym jakiś przyjemny kożuszek barani, bo mię zimno stale :P

      Usuń
    17. Na zimno wystarczy złuszczyć sobie gruntownie i dogłębnie skórę na twarzy. Mi od miesiąca stale gorąco.

      Usuń
    18. Pumeks, kwasy owocowe czy piling enzymatyczny? Pewnie w końcu skóra się zregeneruje :P

      Usuń
    19. Gorzej, kaliber z gatunku "jak to pani nie pomoże, to nic więcej nie da się zrobić". A skóra owszem, jakby coraz lepsza. Mam nadzieję, że do lata zniknie efekt kaloryfera plus "oj, ta pani to chyba ostro daje w palnik!":P

      Usuń
    20. No owszem, nie przeczę, że mój aktualny image nie do końca mi odpowiada. Pewnie dlatego, że pod domem nie mam już niestety żadnej budki z piwem, a z panami spod pobliskiej Żabki jeszcze się nie zapoznałam.

      Usuń
    21. Nowe znajomości to tylko kwestia czasu, na pewno zyskasz nowych przyjaciół :D

      Usuń
    22. Pozwól, że poprzestanę na przyjaźniach zawiązanych w poprzednim miejscu zamieszkania.

      Usuń
    23. Ale dawnych przyjaźni z racji odległości nie możesz tak pielęgnować, a przy nowych panach od razu poczujesz się bardziej swojsko :P

      Usuń
    24. Póki co w domu mam - licząc z kotem - cztery męskie sztuki na jedną kobietę. Na brak panów więc nie narzekam; nowych nie pragnę:P A stare przyjaźnie niestety pielęgnuję, bo z przyczyn ode mnie niezależnych i niedających się usunąć bywam "na starym" bardzo regularnie:(

      Usuń
  5. No to faktycznie, nie rób zakupów w Żabce, żeby się nie narażać na nowe znajomości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie dlatego zazwyczaj wysyłam tam Starszego. Niech chłopak utrwala nabyte umiejętności!:P

      Usuń
  6. A jak pomyślę o końcu blogowania to w sumie bardzo podobnie: "wychodzi się po pięciu latach, z nowymi umiejętnościami i kontaktami" ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz całkowitą rację. Na szczęście jest też różnica: warunki odsiadki. Nie wiem jak Ty, ale ja mogę brać prysznic po każdym poście, nie muszę czekać do soboty.

      Usuń
  7. Pełnokrwiste i soczyste postaci... taaa... w tym numerze POLITYKI wystarczył mi w zupełności artykuł na stronie 24 o parze osiemnastolatków, która zabiła rodziców chłopaka... Najprawdziwsza prawda mrożąca krew w żyłach... i już na kryminały ochoty nie mam...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam podobnie, z tym że tego rodzaju atrakcyjne historie mam dodatkowo na co dzień w pracy. Rozumiem jednak, że są osoby, których zło i przemoc fascynują zarówno w czasie pracy, jak i po godzinach. Ok, niech się bawią, ale beze mnie.
      A jeśli chodzi o ten artykuł, to - przy założeniu, że opisuje fakty tak jak miały one miejsce - w pełni potwierdził on moje przypuszczenia. Patologia to nie tylko niziny społeczne.

      Usuń
  8. Zanim zostałem quasi nobliwym obywatelem, to się obracałem tu i tam. Teraz mogę poczytać w ramach akcji, co mnie w życiu ominęło :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Idąc Twoim tropem rozumowania stwierdzam, że ominęło Cię sporo. Bardzo sporo. I może niech tak zostanie?:P

      Usuń
    2. Mam bieżący podgląd na sprawy. W końcu się nie wyniosłem w świat. Za to część ekipy, tak. Na ten ponoć lepszy :(

      Usuń
    3. Bo to ten wiek. Ja w ubiegłym roku byłam na dwóch "dzielnicowych" pogrzebach, a chadzam tylko na te, na które muszę. Jak uda im się uchylić przed nożami kolegów z bramy, to dopadnie ich wątroba (pierwszy pogrzeb) lub nerki (drugi). Tertium non datur.

      Usuń