sobota, 3 stycznia 2015

J. Edigey "Alfabetyczny morderca", czyli alfabetycznie i ideologicznie

Nie ulega wątpliwości, że odpowiednią parą dla mordercy jest policjant, ewentualnie detektyw, natomiast dla twórcy powieści kryminalnych - czytelnik.
Niektórzy pisarze stawiają sobie przy tym poprzeczkę nieco wyżej, celując w czytelnika bardziej wymagającego. Takiego, który od kryminałów oczekuje nie tylko rozrywki, ale również nauki i odnowy moralnej. Twórcy polskich powieści milicyjnych powyższy cel zdawali się uznawać za nadrzędny.


„(…) nikt pana nie upoważnił do wymierzania sprawiedliwości. (…) Sprawiedliwość wymierza państwo i tylko państwo. Nie ludzie, nawet nie sędziowie, bo oni ogłaszają wyroki w imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. (…) Państwo wymierza sprawiedliwość, ale państwo nie mści się. (…) Wymierzając karę, zostawia człowiekowi szansę poprawienia się i powrotu na uczciwą drogę. W wyjątkowych sprawach zapada najwyższa kara, wyrok śmierci. Szansą poprawy jest również przedawnienie. Jeżeli człowiek popełnił nawet zbrodnię, a później nie ujęty przez prawo prowadzi uczciwe życie przez dwadzieścia lat, przebacza mu się stare grzechy. Bo sprawiedliwość to także umiejętność przebaczenia. Tym się różni od zemsty.”

Tak w finale „Alfabetycznego mordercy” Jerzego Edigeya perorował major Zajączkowski, a ja, czytając jego słowa, zalewałam się łzami wzruszenia. Nie mogę się więc zgodzić ze Stanisławem Barańczakiem, który w zamieszczonym w „Książkach najgorszych” tekście „Ciaćki”, poświęconym innej powieści Edigeya „Walizce z milionami”, pisał:
Każdy z płodniejszych autorów polskich powieści milicyjnych zdążył już sobie wypracować pewną firmową specjalność. (…) Specjalnością Jerzego Edigeya jest (…) bezbarwność. Nikt tak jak on nie potrafi krwistemu mięsu kryminalnej intrygi nadać smaku przeżutego papier-maché. Zaczyna się to już od poziomu języka. Narrator Edigeya nie mówi. On skrzypi. Przemawia oschłym i zarazem pretensjonalnym językiem biurokratycznego sprawozdania, pozbawionym jakiejkolwiek ekspresji czy barwności (…).
Co tam zresztą narrator. Najbardziej specyficzną cechą powieści Edigeya jest to, że identycznym jak narrator, skrzypiącym i nudnym aż do mdłości językiem mówią w nich wszyscy bohaterowie, milicjanci i przestępcy, mężczyźni i kobiety, dzieci i starcy, lumpenproletariusze i intelektualiści, mieszkańcy centrum Warszawy i mieszkańcy wsi kaszubskiej.

I nie zgadzam się z tak surową oceną nie tylko dlatego, że dostrzegam całą gamę uczuć w dalszej części tyrady majora Zajączkowskiego:
Podkpiwa pan sobie z milicji, że przestępcy siedzieli pod naszym nosem, a myśmy o tym nie wiedzieli. To także prawda. Ale dlaczego nic nie wiedzieliśmy? Bo tacy jak pan milczeli i tolerowali tych bandytów, złodziei i lichwiarzy. Milicja nie jest wszechwiedząca. Aby działać, musi wiedzieć, że popełniono przestępstwo. Od kogo ma się dowiedzieć, na przykład, o gwałcie, skoro całe środowisko solidarnie milczy? (…) Na osiem tysięcy mieszkańców miasta i co najmniej dwa tysiące codziennie tutaj dojeżdżających jest nas, milicjantów, mniej niż trzydziestu. Skąd mamy wiedzieć o wszystkim i skutecznie walczyć z przestępczością, skoro społeczeństwo nie chce nam pomóc?

Doceniam bowiem również subtelność opisów pojawiających się w powieści postaci kobiecych, mając na uwadze i to, że autor dedykował „Alfabetycznego mordercę” właśnie kobietom, zaznaczając na wstępie, że „(…) w szeregach Milicji Obywatelskiej pracuje setki kobiet wypełniających codziennie swe ciężkie i nieraz niebezpieczne obowiązki. Jeśli któraś z nich czytając tę powieść choć raz uśmiechnie się, będzie to największą nagrodą dla autora.
Choć nigdy nie pracowałam w MO, ani nie pełnię służby w Policji, to jednak mam nadzieję, że autor dostrzegł gdzieś z zaświatów moją twarz, roześmianą w czasie lektury od ucha do ucha.

Nie mogłam wszak przejść obojętnie obok takiego opisu głównej postaci żeńskiej, porucznik Barbary Śliwińskiej:
Sylwetka szczupłej, zgrabnej dziewczyny doskonale się prezentowała w opinającym ją uniformie, spódniczka zaś (trzy palce nad kolano) pokazywała zgrabną nogę. Ciemne rajstopy uwidaczniały kształtną łydkę. Kapitan Poleszczuk, który w całej komendzie uchodził za największego konesera w tych sprawach, z całym przekonaniem uznał, że nowy zabytek Zabiegowa przedstawia się bardzo, bardzo interesująco.
Włosy ciemne, krótko podcięte, twarz owalna, oczy piwne, zgrabny, trochę załamany nosek, może nieco zbyt wydatne usta i ostro zarysowany podbródek, wszystko to tworzyło przyjemną całość. Trudno byłoby tę dziewczynę nazwać pięknością, ale w jej sylwetce i twarzy było coś, co bardzo pociąga mężczyzn.

Doceniłam też, że autor wie, co każda kobieta lubi najbardziej:
Kiedy nazajutrz major wszedł do gmachu komendy, obie dziewczyny: panna Zosia i porucznik Śliwińska, pogrążone były w rozmowie. Komendant nie podsłuchiwał, ale wchodząc schodami na górę usłyszał, że dziewczyny mówią sobie po imieniu i naturalnie rozprawiają o jakichś szmatkach.

Oraz, iż dostrzega kobiecą ofiarność i skłonność do poświęceń. W służbie Ojczyźnie, rzecz jasna:
Naturalnie, w takiej knajpie, jak „Śląska” nie używano mniejszych kieliszków niż setki. Kapitan z niedowierzaniem obserwował, jak Barbara bez mrugnięcia okiem wychyliła cały kieliszek aż do ostatniej kropelki. Kelnerka, która początkowo tylko umoczyła usta, poszła za przykładem „solenizantki” i z uznaniem spojrzała na tę dziwną porucznik w spódnicy. Nic bowiem w Polsce tak nie imponuje ludziom, jak umiejętność picia.

A także, że ceni ich subtelność i umiejętność odnalezienia własnego miejsca. Ładnie ocienionego przez mężczyznę:
Niewątpliwie Śliwińska chciała zwierzchnikowi zwrócić uwagę na ten właśnie dokument. Zrobiła to taktownie i bez narażenia na szwank miłości własnej Zajączkowskiego. Gdyby zamiast niej był ktoś inny, na pewno by się chełpił, a może i rozplotkował nie tylko w gmachu komendy, ale i w województwie, jaki ten major jest mało bystry.
Zajączkowski ciepło pomyślał o dziewczynie. Jest mądra, taktowna, no i co tu dużo mówić, wcale przystojna. Wydaje się także bezinteresowna. O wiele bardziej bezinteresowna niż te kobiety, z którymi stary kawaler miał dotychczas do czynienia. Jak ona ładnie naprowadziła go na właściwą drogę w tym śledztwie. Inna starałaby się sama zagarnąć wszystkie zasługi z ujęcia „alfabetycznego mordercy”.”

I cóż więc z tego, że po kilku miesiącach od lektury kompletnie nie mogę sobie przypomnieć kto był owym mordercą?

Wszak w tym samym mniej więcej czasie czytałam opartą na tym samym pomyśle (ciekawe, kto od kogo ściągał?) powieść Agathy Christie „A.B.C.” i nie tylko nie pamiętam, kto tam okazał się mordercą, ale i – co gorsza – kto zginął! Wiem tylko, że – tak samo jak u Edigeya – kolejne ofiary ginęły w porządku alfabetycznym.
Utkwiła mi natomiast w pamięci równie patetyczna jak w przypadku majora Zajączkowskiego przemowa Herculesa Poirot:
„- Powiedz, Hastings, czy uważasz tę sprawę za zakończoną? – Poirot odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Chyba tak… Mamy sprawcę, mamy znaczną część dowodów. Brak nam tylko zewnętrznej politury.
- Sprawa zakończona! Dobre sobie! Przecież sprawa to człowiek. Póki nie będziemy wiedzieli wszystkiego o człowieku, tajemnica zostanie równie nieprzenikniona, jak na początku. To żadne zwycięstwo, że posadzimy [tu pada nazwisko] na ławie oskarżonych.”

W tym miejscu powinna znaleźć się błyskotliwa puenta, względnie morał.
Z braku lepszych pomysłów będzie taki: nieważne jak błyskotliwym i niepospolitym umysłem będzie obdarzony morderca. Tak naprawdę liczy się bowiem głębia ideowości tropiącego. W przypadku zaś zastąpienia ideowości ideologią, wystarczy że czytelnik odpowiednio wyreguluje swoją inteligencję. A wtedy, przy lekturze nawet najgorszego kryminału, można się znakomicie bawić. W niektórych przypadkach, jak widać, tak samo dobrze przy pierwszym, jak i trzydziestym pierwszym czytaniu.

Jerzy Edigey „Alfabetyczny morderca”. Państwowe Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1981.
Agatha Christie „A.B.C.”, przełożyła Wanda Dehnel. Prószyński i S-ka S.A., Warszawa.

7 komentarzy:

  1. Jakoś nie pałałem i nie pałam miłością do "milicyjniaków", ale z tymi, które czytałem było wlaśnie tak jak piszesz. Właściwe nastawienie i w sumie niezła zabawa :D O, pierwszy z brzegu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy okazji przeprowadzki odkryłam, że - jeśli zebrać w jednym miejscu - mam cały karton tych kryminałów, z czego Edigeya chyba dzieła wszystkie. Cóż więc robić, trzeba czytać:P
      Ale akurat Klary S. Meraldy nie mam; babcia wybierała raczej męskie nazwiska twórców (Bożkowski, Zeydler-Zborowski). Jak widzę jednak, niespecjalnie muszę żałować.

      Usuń
    2. Hmm, niedopsz. Chciałem zaproponować Bożkowskiego, bo niby facet, ale tak naprawdę to Ciecierska-Więcko, więc nie wiem czy babcia miała :P W każdym razie, polecam :D

      Usuń
    3. Wrrrrrrrróć! Przeczytaj ze zrozumieniem! Babcia miała :) Polecanki nie cofam :D

      Usuń
    4. Bożkowski owszem przyjemny(a), zwłaszcza na tle Edigeya. Mam wrażenie, że w którymś z kartonów, które stały w naszej starej piwnicy już od dziesięciu lat, a które zabraliśmy bez rozpakowywania i sprawdzania zawartości, jest tych milicyjniaków jeszcze więcej i aż się boję.

      Usuń
    5. Bój się, bój. Ja przywiozłem ostatni karton z domu rodzinnego i czytam Tytusy ze Starszym na zmianę :D

      Usuń
    6. Tytusy odkopałam już w ubiegłym roku i uprawialiśmy ze Starszym dokładnie to samo. Niestety, szybko odkrył, że jego matka jest aż tak stara, że jej kolekcja Tytusów urywa się gdzieś w połowie drugiej dziesiątki:( Braki czym prędzej uzupełniłam, może chociaż Młodszego zmylę?:P

      Usuń