niedziela, 4 października 2015

Szczeciński festiwal czytania "Odkrywcy wyobraźni", czyli jeszcze się taki nie urodził, który by momarcie dogodził

Ktokolwiek kiedykolwiek twierdził, że w Szczecinie nic się nie dzieje, w ten weekend musiał to odszczekać. Hau, hau! Działo się aż nadto. W każdym razie jak na możliwości normalnego pracującego człowieka, który w weekend musi nadrobić zaległości nie tylko z minionego tygodnia, ale i sprzed co najmniej kilku tygodni.
Z punktu widzenia książkowego najważniejszym zdarzeniem minionego weekendu był na pewno trzeci już Festiwal Czytania, obdarzony w tym roku nową nazwą „Odkrywcy wyobraźni”.


Program był bogaty i ambitny. Nazwiska zaproszonych osób zapierały dech w piersiach. Rozmach imponował.

To budujące, gdy widzi się Książnicę Pomorską, która mimo pięknego, słonecznego weekendu tętni życiem.

Ekscytujące, gdy można na żywo zobaczyć i posłuchać tych, których na co dzień widuje się tylko w telewizji, a których nazwiska budzą respekt. Anna Seniuk, Zofia Kucówna, Ewa Lipska, Maja Komorowska, Joanna Szczepkowska, Jerzy Bralczyk, Wojciech Pszoniak, Robert Więckiewicz – to tylko niektórzy z nich. Jak powiedział któryś z organizatorów festiwalu – to też sposób, by zachęcić nieczytających do kontaktu z książką w każdej jej formie: drukowanej, czytanej i elektronicznej. Jeśli nie przyjdą dlatego, że lubią czytać, to może przyjdą po to, by zobaczyć znaną z telewizji twarz. A przy okazji, mimochodem, posłuchają i kto wie, może się im spodoba?

To fantastyczne, gdy można zaprowadzić własne dzieci na spotkanie z autorami, których książki znają i lubią. Łukasz Wierzbicki i Paweł Wakuła – dwa razy rewelacja.




Wierzbicki urządził jak zwykle jednoosobowy show, sprawiając że dzieciaki przez 40 minut siedziały jak zaczarowane. Nawet ja, mimo początkowej rezerwy, pod koniec chichotałam razem ze wszystkimi.








Wakuła – niestety zdominowany przez współwystępującego Jarosława Boberka (czytającego jego książki – na żywo i w wersji audiobookowej). Człowiek-orkiestra, piszący i rysujący. Misiowaty niczym niedźwiedź brutalny Leon, bohater jednej z książek jego autorstwa, ale i sympatyczny jak on. No i jego autografy – rysunkowe dzieła sztuki!


Po sporej porcji miodu czas na parę łyżek dziegciu.

To wkurzające, gdy w tym samym czasie odbywa się równocześnie zbyt wiele zdarzeń, a dokonanie wyboru jest bardzo trudne. Rozrzucenie Festiwalu po całym centrum spowodowało, że nawet ktoś, kto gotów był spędzić dzień tylko na kolejnych festiwalowych imprezach, nie był w stanie przemieścić się w porę z miejsca na miejsce. Przykład z niedzieli: o 11.00 na ulicy Wielkopolskiej czytanki dla dzieci z Anną Seniuk, od 12.00 w Książnicy spotkanie z Pawłem Wakułą i Jarosławem Boberkiem. Czas potrzebny na przemieszczenie się z jednego miejsca w drugie to jakieś 20-30 minut (jeśli idzie się z dziećmi). Jakby nie liczyć, nie da rady być i tu, i tu. A taka szkoda.

Czytanie uspokaja i ukulturalnia, ale nawet najkulturalniejszy czytelnik czasem się denerwuje. Byłam tylko w dwóch miejscach: Książnicy i Starej Rzeźni (ulokowanej na ciągle źle skomunikowanej z miastem wyspie Łasztowni) i w obu było podobnie. Brakowało kompetentnych przedstawicieli organizatorów, którzy w razie pojawienia się problemów (a na imprezach takiego rodzaju pojawiają się one permanentnie) wzięliby sprawy w swoje ręce, informując, kierując i uspokajając. Miłe panie i młode wolontariuszki nie zawsze radziły sobie z trudnymi sytuacjami. Brakowało też moderatora, który nadałby kształt niektórym spotkaniom (nie każdy autor i aktor jest perfekcyjnie zorganizowanym i panującym nad salą Łukaszem Wierzbickim). Chaos i rozgardiasz – to źle komponuje się z czytaniem.

A może za wysoki koń? To fantastycznie, że do Szczecina przyjeżdża tyle znanych osób, ale może zamiast na ilość warto byłoby postawić na jakość? Mniej, za to lepiej?

źródło zdjęcia tutaj, autorka: MoWi
Wydarzenie w Starej Rzeźni, które miało być spektaklem na podstawie książki 1945 Magdaleny Grzebałkowskiej okazało się być czymś w rodzaju próby czytanej nie wiadomo czego. Czworo warszawskich aktorów (Sławomira Łozińska, Magdalena Smalara, Adam Woronowicz i Krzysztof Franieczek) pojawiło się na scenie z grubymi plikami kartek. To można by wybaczyć, teksty były długie i niewdzięczne, a czasu na przygotowanie być może mieli mało. Tylko czy na pewno niektórzy z nich, ubrani w stroje sprzed siedemdziesięciu lat, musieli świecić kartkami z pozakreślanymi zielonym markerem fragmentami własnego tekstu? Czy naprawdę nie można było przeczytać tekstu wcześniej, by nie mylić się w trakcie tak strasznie, próbując ukrywać błędy aktorską manierą (celowała w tym zwłaszcza Sławomira Łozińska, która w czasie spektaklu wypowiedziała chyba więcej „yyyy” niż innych słów)? Jedyną osobą, która nie irytowała była Magdalena Smalara, ale samodzielnie nie mogła uratować całości.

Z dobrze poinformowanych źródeł wiem też, że podobnie było podczas Teatrzyku Zielone Oko, w czasie którego zaprezentowano fragmenty słuchowiska według książki Agathy Christie. Rozumiem, że na dźwięk nazwiska Pszoniak (będącego zresztą dyrektorem artystycznym festiwalu) ręce powinny same układać się do klaskania, ale dobrze byłoby na przykład wcześniej poinformować widzów z godziny 15.00, że usłyszą tylko początek, zaś tych z 18.00, że im dla odmiany zostanie zaprezentowany środek słuchowiska, do tego na etapie bardzo wstępnej obróbki.

Reasumując: było nieźle, ale mogło być znacznie lepiej. Za rok? Trzymam kciuki! 

24 komentarze:

  1. Mój syn ma prawie sześć lat, ale jeszcze nigdy nie udało mi się go zabrać na tego typu imprezę. Zawsze albo za daleko (uroki mieszkania w małym miasteczku), albo akurat się rozchoruje. Ale wiem na pewno, że takie bieganie z miejsca do miejsca, aby zdążyć na kolejne wartościowe wykłady, warsztaty czy coś jeszcze po prostu by mnie wkurzało. Takie same wrażenia mam z targów książki, które zwykle są przeładowane i spędzam w domu wiele godzin zastanawiając się, które atrakcje wybrać. Wszędzie nie da się przecież być. Wyobraź sobie, że byłam kiedyś na spotkaniu teatralnym, gdzie wszyscy aktorzy kompletnie nie znali tekstów i mieli problemy nawet z czytaniem z kartki. Do tego wydawało im się to bardzo zabawne i chichotali jeden przez drugiego. Wydaje mi się, że to kompletny brak poszanowania widza, a przede wszystkim jego pieniędzy. Oczywiście bardzo cenię sobie tego typu imprezy i trzymam kciuki żeby z każdym rokiem było lepiej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieci potrafią namieszać w planach - też to czasem ćwiczymy. Biegania natomiast nie lubimy, dlatego od początku wybrałam na co idziemy, a co odpuszczamy.Wkurza mnie jednak to, że byłam zmuszona dokonywać takich wyborów - być może jednak po prostu nie czuję atmosfery i idei takich miejsc i imprez (idei targów książki też nie czuję, więc nie bywam).
      Na spektakl, o którym napisałam wstęp był wolny, więc pieniędzy nie straciłam. Czas jednak i owszem. Natomiast uczciwie dodaję, że rozmawiałam też z osobami, którym się podobało, więc może to tylko ja czepliwa jestem.

      Usuń
  2. W ostatni weekend też doświadczyłem klęski urodzaju. Co prawda w skali mikro i imprez nie tak prestiżowych jak u Ciebie, ale jednak. Nie chcąc ( a właściwie, nie mogąc), wybierać, musiałem jeździć w tę i z powrotem, na czym strawiłem całą piękną sobotę :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas, co gorsza, klęska urodzaju trwa nadal. Następny weekend w plecy, a tu nie dość, że kurz ściele się gęsto i nie ma komu posprzątać, to jeszcze zima idzie i warto byłoby choćby zdjąć ze strychu cieplejsze ubrania. Gdzie jest ten czas, co go kiedyś tyle miałam???

      Usuń
    2. Nie ma i nie będzie! Nie ma i nie będzie! :P Ja też myślą sięgam do kolejnego weekendu i ze zgrozą odkrywam, że moje rowerowe plany po raz kolejny trafia gwałtowny szlag. W sobotę teatr się trafił z socjalu Kitka, a w niedzielę niespodziewane turnieje piłkarskie młodzieży, o i tak :(

      Usuń
    3. Dzieci w ubiegłym tygodniu wyżebrały rowery, ale trzeba było się w tym celu zwlec skoro świt z łóżek i zrezygnować z części imprez na Festiwalu Czytania. W ten weekend nie ma jednak na pewno o tym mowy. To zgroza jakaś jest. A do emerytury ciągle daleko...
      Czasem sobie myślę, że kiedyś to było jednak łatwiej - mniej bodźców, mniej pokus, to i człowiek się nie stresował, że po prostu żyje i nie robi niczego szczególnego.

      Usuń
  3. A mnie się podobało. Spotkań sporo i w różnych miejscach, z czegoś trzeba było z bólem rezygnować, ale impreza miała taki rozmach i spotkałam tak wielu ciekawych ludzi, znajomych ;), że nawet nie krytykuję. A jeśli już, to najbardziej mnie zirytowało 20 minutowe opóźnienie na Teatrzyk Zielone Oko w Startej Rzeźni (podobno p. Więckiewicz jadł obiad) Tłoczno, duszno, a my czekaliśmy i nawet nie wiedzieliśmy czy uda nam się wejść bez wejściówek. Udało się! A Więckiewicz tak fajnie odgrywał swoją rolę, że mu wybaczam. :)
    Agnieszka K.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak starałam się zasugerować już tytułem posta, ja czepialska jestem. Podkreślam jednak, że doceniam ideę, pomysł i inne takie, choć uważam, że naprawdę mogłoby być lepiej (patrz chociażby wspomniane przez Ciebie opóźnienie, połączone z brakiem informacji o tym, co się dzieje). Ponadto mój ogląd jest bardzo wąski - na większości imprez nie byłam; być może tam było perfekcyjnie i bez zastrzeżeń.

      Usuń
  4. Trzymam kciuki razem z Tobą, bo i mnie drażnią takie organizacyjne niedoróbki. Co do pani Magdaleny Smalary i mnie wydaje się osobą kompetentną (profesjonalistką), byłam na prowadzonym przez nią koncercie piosenek Osieckiej, na którym była dobrze przygotowana, sama też pięknie zaśpiewała, a ty jeszcze potwierdzasz, że i z czytaniem dobrze sobie radzi. Natomiast "wielcy" niestety często jadą na nazwisku. pamiętam spektakl teatralny sprzed lat (przyjechali aktorzy ze stolicy, same wielkie nazwiska), a na scenie żenada, nonszalanckie nieprzygotowanie, a nawet podejrzewam brak trzeźwości u jednego z panów. Od tamtej pory z rezerwą podchodzę do występów wielkich na prowincji (bo może dziś mniej, ale wówczas Gdańsk traktowany był prowincjonalnie w stosunku do stolicy).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze przyznam, że pani Magdaleny Smalary wcześniej nie znałam znikąd, ale naprawdę zrobiła na mnie dobre wrażenie. W pozostałych trzech przypadkach było im dalej, tym gorzej (choć S. Łozińska była od początku do końca tak samo źle przygotowana). Smutno.
      Pamiętam jak kiedyś pisałaś o tych niesławnych gościnnych występach. Jeszcze bardziej smutno, bo naprawdę rodzi się we mnie podejrzenie, że część artystów wychodzi z założenia, że na prowincji ciemny lud kupi wszystko (w czym zresztą często utwierdza ich niewybredna publiczność, zachwycona że widzi panie i panów z telewizji). Ja w każdym razie obiecałam sobie dwa lata temu, że dłuuugo nikt mnie na czymś takim nie zobaczy i jak na razie słowa dotrzymuję. Tu miało być inaczej, bo niekomercyjnie, ale wyszło jak zwykle.

      Usuń
  5. Czyli, powtarzam się :) A co do przekonania, to rzeczywiście publisia kupuje. W tym roku z zażenowanie słuchałam, kiedy ktoś z publiki wydzierał się po przedstawieniu trzech sztuk Wyspiańskiego - brawo Na dobre i na złe (w spektaklu grało dwoje czy troje aktorów znanych publisi ze szklanego okienka). Choć to akurat niezupełnie na temat (raczej temat niewybrednej publiki, dla której ma być albo goło i wesoło, albo ktoś znany

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A któż się nie powtarza? Sama łapię się na tym, że powtarzam nie tylko to samo, ale i tak samo. Starość?
      Te okrzyki po Wyspiańskim to jakaś makabra. Swoją drogą, najbardziej interesujące w tym jest to, co taka osoba robiła na trzech sztukach Wyspiańskiego??? Dawali za darmo przekąski?
      Ps. Same znaki zapytania w tym moim komentarzu. Wiem, że nic nie wiem?:P

      Usuń
  6. Za darmo dawali niebieską różę i czekoladkę, ale to chyba trochę za mało, aby przyciągnąć do teatru, no chyba, że w zakładzie pracy rozdawano bilety za darmo, nad sceną wisiała sporej wielkości reklama lokalnego potentata. Wiedzieć, że się nic nie wie- to naprawdę spora wiedza:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie niebieska róża raczej by odstraszyła - nie cierpię takich nowoczesnych wynalazków;) Ale faktycznie, w zaistniałych okolicznościach należy raczej uznać, że żyjemy w czasach, w których nawet wyznawcy Wyspiańskiego mogą być zagorzałymi fanami seriali. Co i tak nie usprawiedliwia wznoszenia okrzyków w teatrze. Ani wieszania reklam nad sceną.
      I tak sobie teraz myślę: jeśli teraz wygłaszam uwagi z gatunku "za moich czasów byłoby to nie do pomyślenia", to jakie uwagi będę wygłaszać, gdy będę naprawdę stara? Strach pomyśleć, przy czym nie wiem czy chodzi o to, że zrobi się ze mnie taka straszna zrzęda, czy też świat tak bardzo spsieje?:P

      Usuń
  7. Klęski urodzaju to chyba ogólnie "przypadłość" różnych festiwali. Patrzę na podwórko krakowsko-warszawskie, bo tylko tu mam porównanie. Ale z ilu spotkań musiałam czasem zrezygnować, tylko dlatego, że działy się w tym samym czasie. Teraz z niepokojem patrzę na zbliżający się Festiwal Conrada, gdzie oczywiście też trudno mi będzie być i o 13.30 i o 14.00.
    Sławomira Łozińska to chyba w ogóle jest bardzo kiepska aktorka- zawsze jak ją gdzieś widziałam/oglądałam, to z wrażeniem, że zupełnie nie potrafi grać. Inna sprawa, to pytanie, czy aktorzy byli z przypadku, więc nie zdążyli z tekstem :) Ale pamiętam z biografii wielkich aktorów, że szacunek do widza, prowincjonalnego, czy wielkomiejskiego, raczej nie był zjawiskiem sporadycznym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W Szczecinie nie ma zbyt wielu festiwali, zwłaszcza takich książkowo-kulturalnych, toteż tym bardziej, gdy dzieje się coś takiego, człowiek chciałby skorzystać z jak największej liczby spotkań. Póki co doszłam jednak tylko do wniosku, że najlepiej byłoby a) zapisać się na kurs bilokacji; b) uśpić - bodajże na te trzy dni - rodzinę, w tym zwłaszcza dzieci, aby nie zawracały głowy jakimiś "bzdurami". Ani na jedno, ani na drugie nie mam ochoty.
      Rzuciłam okiem na program Festiwalu Conrada - ho, ho! Jakież to szczęście, że to tak daleko ode mnie, bo znów byłabym nieszczęśliwa:P
      Na temat Sławomiry Łozińskiej do tej pory nie miałam żadnego zdania, bo - wstyd się przyznać - kojarzę ją głównie z roli w pamiętnym serialu "W labiryncie". Zdaje się jednak, że nie muszę żałować tego, iż do tej pory nie śledziłam jej kariery.
      Jeśli chodzi o ostatnie zdanie Twojego komentarza, pozostaje mi tylko melowyrecytować w ślad za B.Lindą: już nigdy nie będzie takich aktorów i takiego szacunku do widza...

      Usuń
  8. Masz rację- jeśli gdzieś nie ma zbyt wielu festiwali, to faktycznie program powinien być ułożony tak, aby można było go wykorzystać w sposób maksymalny. A dar bilokacji jest darem pożądanym przeze mnie od lat. Jakoś nie wiem dlaczego do tej pory nie udało mi się wejść nawet w fazę "początkujący" ;)
    Program Festiwalu Conrada faktycznie jest ho,ho. Liczę, że uda mi się być chociaż na dwóch spotkaniach na tych 17 zaplanowanych. Ale ja jestem słaba z matematyki...
    Hm, myślisz, ze już się nie trafi żaden aktor z szacunkiem do widza?:/ Może są jeszcze chyba są tacy, którzy uczą się tekstu na pamięć niczym Jerzy Trela w Dziadach? ;) Naszła mnie też refleksja o szacunku widza do sztuki w ogóle, bo może to są jednak naczynia powiązane?:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żywię nieustającą nadzieję, że w przyszłym roku będzie lepiej. Zwłaszcza, że w latach poprzednich było inaczej i - podobno, bo sama nie byłam, a powtarzam za tymi, którzy byli - dużo gorzej. Znaczy się: progres jest i tego się trzymajmy!:)
      Z pewnością są to naczynia połączone, jednak wydaje mi się, że to aktor jest tym naczyniem, od którego należy wymagać więcej. Gdyby on traktował widza z szacunkiem, prędzej czy później otrzymałby to w postaci reakcji zwrotnej. Może nie od wszystkich, ale od sporej części na pewno. Obserwuję to w swojej pracy, w której bardzo często występują trudne sytuacje i nabuzowani ludzie, jednak od ponad dziesięciu lat nie zdarzyło się, aby ktoś, kto przyszedł z zamiarem wyżycia się na mnie, zamiar ten zrealizował (i nie, nie chodzi o to, że kładę ich od razu w kajdankach na glebę:P)

      Usuń
  9. Też o tym myślałam pisząc o "naczyniach połączonych" ;) Były kiedyś taki sztuki, gdzie ludzie zamierali po kwestii aktora.Gdzie zamiast wstawania z krzeseł, była cisza, a potem tzw. burza oklasków. Były też takie czasy, gdzie ludzie nie przychodzili do teatrów w jeansach i nie jedli cukiereczków w szeleszczących papierkach. Czyli szacunek był po obu stronach :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Były, były. W niedzielę wybieram się do szczecińskiej Filharmonii i bardzo jestem ciekawa strojów i zachowania publiczności. Moje ostatnie, pochodzące z teatrów, obserwacje nie są w tym zakresie zbyt optymistyczne.
      A co do jeansów - wczoraj, podczas transmisji z chopinowskiego koncertu laureatów, czyli z wielkiej gali, też widziałam parę odzianych w nie osób. Jedzenie cukiereczków mogłabym im natomiast wybaczyć - mogli chociaż w ten sposób zagłuszać pompatyczność i bezsensowność kolejnych przemówień...

      Usuń
  10. Przeoczyłam tego posta! I jak wrażenia po wizycie w Filharmonii? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Było całkiem nieźle. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby przede mną nie siedziała młodzież w wieku późnoszkolnym (za karę?), która najpierw chichotała, po czym oddała się mediom społecznościowym (trzeba im jednak oddać, że wtedy byli cicho). Z kolei obok siedziała mocno starsza pani, u której najwyraźniej pora zażywania leków (przechowywanych w mocno szeleszczących woreczkach) pokrywała się z porą koncertu.
      Na szczęście sam koncert był znakomity (w każdym razie druga jego część).

      Usuń
  11. Czyli, pomimo drobnych incydentów, rokowanie na przyszłość są dobre :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tej wersji będę się w każdym razie trzymać:)

      Usuń