Z Jojo Moyes mam problem.
Jej książki – a
przeczytałam do tej pory trzy („Razem będzie lepiej”, „Ostatni list od
kochanka” oraz „Zanim się pojawiłeś”) –
z jednej strony mnie irytują, z drugiej zaś przyciągają.
Wszystkie czytałam niemal
na jednym wydechu, choć przyznaję, że gdy robiłam to w miejscach publicznych,
starałam się w jakiś sposób zakryć ich – jedna w jedną kiczowate – okładki
(wyróżniała się tylko „Razem będzie lepiej”, jednak w nowym wydaniu dołączyła
do koleżanek).
W każdym razie.
To co przyciąga mnie do
książek Moyes to jej umiejętność zgrabnego przemycania poważnych tematów i lekkość
pióra.
W „Razem będzie lepiej” kluczowym był temat samotnego rodzicielstwa
(właściwie: macierzyństwa), ze szczególnym uwzględnieniem a) problemów finansowych
z jakimi zazwyczaj boryka się taki rodzic; b) problemów logistycznych, jakie
musi rozwiązywać niemal co dnia, próbując pogodzić pracę i życie domowe; c)
przyczyn, dla których osoby niepłacące alimentów na swoje dzieci powinny
spotykać się z ostracyzmem społecznym.
W „Zanim się pojawiłeś”
wątków jest jeszcze więcej, jeśli dobrze poszukać. Zaczynając od największego
kalibru mamy tu bowiem do czynienia z próbą wywołania dyskusji na temat a)
eutanazji; b) problemów z jakimi muszą na co dzień borykać się osoby
niepełnosprawne; c) roli rodzica dorosłego dziecka; d) oczekiwań wobec życia i
związków.
To co mnie irytuje, to fakt,
że autorka idzie na łatwiznę. Wiem, za wiele wymagam. Czytając „Zanim się
pojawiłeś” nie mogłam się jednak oprzeć wrażeniu, że gdyby niepełnosprawny główny bohater nie był superprzystojnym i megainteligentnym synem bardzo bogatych
rodziców, posiadającym do tego spory kapitał własny, czyli gdyby nie należał do
grupy stanowiącej (na moje oko) ledwie 0,01% wszystkich niepełnosprawnych na
całym świecie, cała akcja przebiegałaby nieco mniej składnie niż to sobie pani
Moyes wymyśliła, by nie powiedzieć brutalnie: wszystko by się rypło.
Także i konstrukcja
fabuły „Razem będzie lepiej” oparta jest na założeniu, że jeśli już Kopciuszek
ma spotkać swojego księcia, to nie może być on byle biedakiem. Tylko
odpowiednio duża ilość gotówki gwarantuje bowiem odpowiednio szczęśliwe
zakończenie. Cóż, nie od dziś wiadomo, że bogatemu nawet byk się ocieli. Nasze
babcie potrafiły ująć to w jednym zdaniu, pani Jojo potrzebowała aż całej
książki.
Wbrew pozorom, ten post
nie ma mieć jednak charakteru prześmiewczego.
Nawet osadzając akcję w
oderwanych od rzeczywistości realiach i wymyślając sytuacje, które raczej nigdy
nie przytrafią się przeciętnej kobiecie (a polskiej to już na pewno), Jojo
Moyes umie bowiem dotknąć sedna.
„Ostatni list od
kochanka” można czytać po prostu tylko jako rozgrywającą się poniekąd równolegle historię dwóch
romansów.
Pierwszy z nich to
historia z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku.
Ona: piękna, młoda i – jakżeby inaczej! – bogata blondynka. Pytana o to, czym się
zajmuje, odpowiada: „Wydaję koktajle i
przyjęcia. Upiększam otoczenie. Wyglądam dekoracyjnie. (…) Robię to, co czego
mnie przygotowano. Upolowałam bogatego męża i staram się, żeby był szczęśliwy.”
Według mężczyzn jest „śliczna jak
brzoskwinia, ale bez ani jednej oryginalnej myśli w głowie.”
On: nonszalancki dziennikarz,
nadużywający alkoholu i kobiet. Pozornie bezczelny i arogancki, ale skrywający pod
tą powłoką – tak, tak, dobrze się domyślacie! – wrażliwą i szlachetną duszę
oraz serce gotowe do największych uniesień.
Historia tych dwojga to
opowieść o miłości nieszczęśliwej, bo niespełnionej, okupionej cierpieniem,
łzami i bólem. Drugoplanowe role grają fałszywi przyjaciele, hipokryzja,
nieszczęśliwe wypadki i nawet – jak szaleć, to szaleć! – amnezja.
Szczyty kiczu, tony
zużytych chusteczek. Oklaski.
Drugi romans to
rozgrywająca się współcześnie opowieść o trzydziestodwuletniej londyńskiej dziennikarce
i jej żonatym kochanku.
„Ellie Haworth ma życie jak marzenie. Często to sobie powtarza, budząc
się rano z kacem po wypiciu zbyt dużej ilości białego wina, czując przypływ
melancholii, w swoim idealnym mieszkanku, w którym nikt nie nabałagani pod jej
nieobecność. (Czasem w skrytości ducha chciałaby mieć kota, ale obawia się, że
stanie się banalna.) Pracuje jako publicystka w ogólnokrajowej gazecie, ma
dobrze układające się włosy, jej ciało jest tam, gdzie trzeba, pulchne, a tam,
gdzie należy, szczupłe. Jest wystarczająco ładna, żeby przyciągać uwagę – i wciąż
udaje, że ją to obraża. Ma ostry język – według jej matki, zbyt ostry – nie traci
rezonu. Posiada kilka kart kredytowych i mały samochód, z którym radzi sobie
bez męskiej pomocy. Znajomi ze szkolnych czasów zazdroszczą jej, gdy opisuje
swoje życie: jeszcze nie osiągnęła wieku, w którym brak męża lub dzieci mógłby zostać
uznany za porażkę. Kiedy spotyka mężczyzn, widzi, że odhaczają jej cechy –
świetna praca, dobre ciuchy, umie się bawić – jak gdyby była nagrodą do
wygrania.”
Ellie nie myśli o żonie
swojego kochanka, a jeśli myśli, to źle i nie czuje się winna. Uważa, „że to by się nie stało, gdyby byli
szczęśliwi”.
On to pisarz, „autor thrillerów, który zbił majątek, kiedy
porzucił bardziej ambitną literaturę. (…) Wysoki, opalony mężczyzna; (…)
szczupły i piegowaty, przypominał ogorzałego farmera z Afryki Południowej. Był
zabawny, czarujący, autoironiczny i uważny.”
W tle:
zdradzana żona, wredna naczelna gazety, wyciskająca z pracowników wszystkie
soki i składanie, niczym z puzzli, przypadkowo odkrytej historii bohaterów nr
1.
Jak
nietrudno się domyślić, w finale ukazuje się nam cały obrazek, numer jeden
łączy się z numerem drugim w nadspodziewanie spójną całość, a wszyscy tańczą,
trzymając się za ręce. Przesadziłam tylko trochę, jednak chyba nikt, kto zamierza
zabrać się za czytanie takiej książki ani przez chwilę nie przypuszcza, że
mogłaby się ona skończyć inaczej?
I
gdyby chodziło tylko o to, mogłabym w tym miejscu złośliwie zachichotać,
puentując całość jednym, zgrabnym acz wrednym, zdaniem.
Tak
się jednak składa, że gdy trochę się skupić, można dostrzec w tym wszystkim
także drugie dno.
A
jest nim opowieść o kobietach, które, czasem przez swoją głupotę, a
czasem dlatego, że świat jest poukładany tak a nie inaczej, zazwyczaj mają pod
górkę.
O kobietach,
które czasem są ranione przez mężczyzn, czasem to one same ich ranią (przez swoją
głupotę, bezmyślność, a niekiedy także z wyrachowania), ale zdarza się, wcale
nierzadko, że nóż w plecy wbijają im inne kobiety. Które potem także płacą za
to wysoką cenę.
O kobietach,
dla których życie – jakżeż inne od scenariuszy powieści Jojo Moyes – nie
przewidziało dobrego wyjścia. Żadnych cudownych zbiegów okoliczności, szczęśliwych
trafów, uśmiechów losu. Tylko konieczność dokonania wyboru między mniejszym a
większym złem. Bo dzieci, bo opinia innych, a czasem dlatego, że okazało się,
że własnymi rękami spaliły wszystkie mosty, myśląc że tak trzeba.
One
też, niezależnie od tego jak bardzo są silne, potrzebują przytulenia. Moyes to
wie.
Mimo wszystko, dzięki Jojo.
Jojo
Moyes „Razem będzie lepiej”, tłumaczenie Nina Dzierżawska. Między Słowami,
Kraków 2015.
Jojo
Moyes „Zanim się pojawiłeś”, przełożyła Dominika Cieśla-Szymańska. Świat
Książki, Warszawa 2016.
Jojo
Moyes „Ostatni list od kochanka”, przełożyła Urszula Smerecka. Świat Książki,
Warszawa 2014.
Nie wiem, nie czytałem, ale Kitka przy Jojo, to wciągało tak, że gdy czasem budziłem się o jakiejś chorej, nocnej godzinie, to ona wciąż czytała :D
OdpowiedzUsuńNo mnie aż tak nie brało, ale owszem, Moyes wciąga. I jak się już jedną przeczyta, to chce się sięgać po kolejne. Efekt Jojo?:P
UsuńJestem fanką Moyes, jak ja się spałakałam, nie wiem na czym bardziej czy na Zanim, czy na Ostatnim liście.
OdpowiedzUsuńJa potrzebę płakania zaspokajam, chodząc do kina na filmy dla dzieci. Ryczę na każdym:D
UsuńA z książek to płaczę tylko pod koniec "Pana Wołodyjowskiego".
Świetna analiza :-)
OdpowiedzUsuńAnaliza to chyba za dużo powiedziane, ale dziękuję za miłe słowo:)
UsuńLektura jeszcze przede mną, ale już wiem czego się spodziewać dzięki temu tekstowi i wyprawie do kina! Z pewnością sięgnę, bo lubię sobie czasem pochlipać nad książką :-) Ale pani Jojo musi jeszcze poczekać cierpliwie w kolejce.. Przed nią Karl Ove i Roald Dahl /biografia/ walczą o pierwsze miejsce. Choć w zasadzie wynik już znam ;-)
OdpowiedzUsuńPowiem szczerze (moje notowania wśród osób-które-naprawdę-znają-się-na-literaturze spadną po tym na łeb na szyję): mając taki wybór, wybrałabym Moyes...
UsuńA u Ciebie wygrywa Dahl, jak sądzę:P
Dobrze sądzisz :-) Karl Ove tom 2 poczeka, bo tom 1 nie rzucił mnie na kolana ale jestem ciekawa dalszej "walki" autora... ;-P
UsuńCóż, trochę się już znamy:) Choć tą "Moją walką" mnie zaskoczyłaś. Ja rozumiem, bestseller, ale żeby od razu czytać? Dwa tomy?:P
UsuńChciałam sprawdzić czym się niektórzy zachwycają.. Jest sześć tomów, a ja zastanawiam się na którym odpuszczę... ;-)
UsuńWłaśnie sobie przypomniałam, że sama przeczytałam bodajże pięć pierwszych książek Camilli Lackberg. Przy każdej kolejnej byłam coraz bardziej zdegustowana, a jednak coś zmuszało mnie do lektury kolejnych. W tym kontekście nawet Karl Ove jawi mi się jako mistrz pióra! Czytaj więc na zdrowie:)
UsuńMoje notowania wśród osób.... :) przypomina mi to moją wypowiedź na temat Dana Browna, którego pierwszymi dwoma książkami się zachwyciłam (nie w sensie literackim, a bardziej relaksacyjnym,takim troszkę odmóżdżającym) gdzie napisałam, iż moimi zachwytami nad książką Kod da Vinci całkowicie zaprzepaściłam swoją wiarygodność "recenzyjną"- czy jakoś w tym stylu. Myślę, że to są takie książki, które trafiają we właściwy moment co sprawia, że nawet dość kiepska literatura potrafi zachwycić, zwłaszcza, gdy pisarz ma sprawne pióro. Na Camili Lakcberg poległam na samym początku. Autorki jeszcze nie znam, ale twoja ocena jak zwykle nietuzinkowa. Zazdroszczę sprawnego pióra :)
OdpowiedzUsuńMi Kod... kojarzy się bardzo dobrze - czytałam go 12 lat temu, w Chorwacji, w cudownych plenerach, w czasie ostatnich wakacji tylko we dwoje:) Zachwyt więc w pełni podzielam:P
UsuńA czy to jest kiepska literatura? Nie jestem pewna. Dla mnie coraz większe znaczenie mają emocje; jeśli książka je wywołuje, skłania do jakichkolwiek przemyśleń, to nawet jeśli warsztatowo jest kiepska, jestem to jej w stanie wybaczyć (nie mówimy tu oczywiście o graniu na najprostszych instynktach).
Dzięki za miłe słowo pod moim adresem, ale mam wrażenie, że było to jedno z moich ostatnich piór i teraz został mi już tylko smutny los nielota. Dodam, że spędzającego życie w poczekalniach rozmaitych lekarzy.