środa, 28 grudnia 2016

Simons i Szymiczkowa, czyli dlaczego czterdziestolatki zasługują na więcej niż stolnicę

Gdy pisanie postów na bloga staje się zajęciem wpisywanym na ostatnią pozycję na liście „do zrobienia”, nie wróży to niczego dobrego.
Bo kiedy już człowiek weźmie i usiądzie do komputera, nie bacząc ni to na ilość innych prac do wykonania, ni to na kręgosłup, który wziął się i wygiął bardziej niż zwykle, zmuszając do częstszego niż zwykle przybierania pozycji leżącej, pierwsze pytanie, na które musi odpowiedzieć, brzmi: „to o czym tu by najpierw napisać?

Na liście „do opisania” mam już kilkadziesiąt pozycji. Ba! Mam już szkice co najmniej kilkunastu postów. Niektóre z nich dotyczą książek, inne nie (od pewnego czasu nie mogę pozbyć się myśli, że powinnam zacząć pisać o rzeczach bardzo ważnych, by nie napisać – naprawdę ważnych, gdyż za chwilę może być na to za późno). Mam nadzieję, że kiedyś ujrzą one internetowe światło dzienne, jednak nie nastąpi to dzisiaj. Dzisiaj bowiem post całkiem nowy, wprost spod nerwowo przebierających po klawiaturze palców.

Paullina Simons i Maryla Szymiczkowa. Czy ktoś wpadł już na pomysł, by postawić je obie w jednym szeregu, do tego blisko stolnicy? Jeśli nie, zamierzam być pierwsza. Co więcej, posiadam dowody na to, że takie zestawienie nie jest pozbawione sensu. Oto one.

Szymiczkowa (a tak naprawdę Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński) bohaterką swojej debiutanckiej książki „Tajemnica domu Heclów” uczyniła Zofię Szczupaczyńską, dobiegającą czterdziestej wiosny żonę profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, Ignacego Telesfora Szczupaczyńskiego, kobietę bezdzietną, wyglądającą – mimo wieku (co podkreślają autorzy, a co wydaje mi się wyłącznie złośliwą promocją młodości) – wcale urodziwie. Przy pierwszym spotkaniu wydaje się, z przeproszeniem, zwykłym pustakiem. Jej myśli zaprzątają bowiem głównie kwestie towarzyskie, związane z uprawianą od szeregu lat konsekwentną wspinaczką po stopniach krakowskiej socjety. Męża, jak się wydaje, traktuje wyłącznie użytkowo. To dzięki niemu istnieje w krakowskim towarzyskim świecie i mimo nie najlepszego, bo przemyskiego, pochodzenia może cieszyć się udziałem w najświetniejszych wydarzeniach kulturalno-towarzyskich jakie mają miejsce w stolicy Galicji. Wie, gdzie bywać powinna i w jaki sposób trzeba tam dotrzeć (dorożką, zawsze dorożką). Kiedy trzeba, potrafi być przymilna (w stosunkach z bardziej od siebie znaczącymi), w innych okolicznościach – wymagająca i kapryśna (wobec tych, których nie poważa lub którzy wydają się jej nieprzydatni). O jej wcześniejszym życiu nie wiemy zbyt wiele, ale niewątpliwie już gdy miała lat kilkanaście, w głowie miała dokładnie ułożony plan na następną dziesięciolatkę: zdobyć odpowiednio ustosunkowanego męża i następnie mocno się go trzymać, aż do śmierci.
Reasumując, niekoniecznie miałabym z nią o czym gadać.


Z kolei Simons (ponoć autorka wyciskających ostatnią łzę bestsellerów – nie wiem, nie czytałam, książka o której niżej piszę, jest moim Simonsowym debiutem), pierwszoplanową bohaterką „Pieśni o poranku” uczyniła Larissę Stark, czterdziestolatkę, żonę legitymującego się tytułem MBA i znakomicie zarabiającego Jareda, matkę trójki dzieci. Piękna i bogata, wolna od trosk innych niż te związane ze zorganizowaniem rodzinnego życia, znakomicie ubrana i uczesana, wyposażona w odpowiednią liczbę koleżanek i znajomych, z którymi można umówić się na kawę, zakupy, ewentualnie poplotkować w czasie robienia manicure. Kiedyś studiowała teatr na Uniwersytecie Nowojorskim, czytała dużo książek, a jej rodzice bezwarunkowo wspierali ją we wszystkich, choćby najbardziej szalonych, planach. Teraz jest troskliwa, spokojna, nie narzeka, lubi biżuterię i sprzęty kuchenne. Znakomicie gotuje, spędza sobotnie wieczory z mężem i przyjaciółmi, lubi Bacha, kocha swoje dzieci. Męża w zasadzie chyba też.
Wydaje się, że bez specjalnego zmuszania się mogłabym zamienić z nią kilka słów. O ile oczywiście nie wymagałaby ode mnie wspólnego robienia manicure.


Po tym krótkim wprowadzeniu czas na rozwinięcie. Pozornie, najtrafniej byłoby zatytułować je: „znajdź różnice”, zaznaczając zarazem, że będzie to zadanie dla początkujących. Bo też:

1)   akcja „Pieśni o poranku” dzieje się współcześnie, w małym miasteczku Summit w stanie New Jersey w USA, zaś „Tajemnicy domu Helclów” w 1893 roku, w Krakowie;

2)   książka Szymiczkowej jest powieścią raczej kryminalną, zaś Simmons – obyczajową;

3)   bohaterki obu książek mają kontakt z wieloma mężczyznami, także młodszymi i przystojniejszymi niż własny mąż, jednak tylko jednej z nich przychodzi do głowy, by zrobić z tego użytek;

4)   amerykańska autorka pisze z rozmachem („Pieśń o poranku” liczy sobie 687 stron, z których co najmniej dwieście można byłoby bez żalu wyrzucić), podczas gdy polska (miło jest wierzyć w istnienie Szymiczkowej, wdowy po prenumeratorze „Przekroju” w twardej oprawie) mimo niezwykłej dbałości o szczegóły, równie mocno troszczy się o zwięzłość i jędrność opowieści (która dzięki temu zmieściła się na ledwie 283 stronach, licząc z epilogiem);

5)   Szymiczkowa – choć trupów u niej nie brakuje, troszczy się o to, by nie ścieliły się one zbyt gęsto, tj. by jedna umarła sztuka trafiała się nie częściej niż co osiemdziesiąt stron. Na sercu leży też tej autorce dobry humor czytelnika, którego nie chce pozostawiać w ponurym i nadmiernie nostalgicznym nastroju. Z pewnością dlatego ostatnie zdanie napisanej przez nią powieści (licząc bez epilogu) brzmi: „Była szczęśliwa jak bąbelek w szampanie” i jest jednym z najbardziej uroczych prawie-ostatnich-zdań, jakie kiedykolwiek czytałam.
Simmons tymczasem – znieczuliwszy czytelnika wcześniejszą nieco monotonną pisaniną, łupie go następnie między oczy wszystkim, co ma pod ręką (a co uprzednio starannie zgromadziła, działając niewątpliwie z premedytacją, co poczytałabym w tym przypadku za okoliczność obciążającą). Efektem jest czytelnik, którym po przeczytaniu ostatniego zdania miotają na przemian torsje (od nadmiaru wstrząsających swą kiczowatością i oczywistością scen) i wściekłość (na samego siebie, że zmarnował tyle czasu i jeszcze przypuszczał, że za tym wszystkim będzie stało głębokie przesłanie).

Mogłabym tak jeszcze długo (niczym Simons), jednak jako że po tak długiej przerwie w pisaniu każde zdanie wyszarpuję z głębi trzewi, krwawiąc przy tym obficie, przejdę czym prędzej do puenty.

Otóż:
kobieta około czterdziestoletnia to postać, która żyje na tyle już długo, by mieć ochotę na zmiany; idealnie nadaje się więc do tego, by jej, związane z tym, perypetie opisać w książce. Choć wydawało się, że nikt nie zrobi tego lepiej niż inna kobieta, do tego taka, która sama nie tak dawno miała 40 lat (Paullina Simons w dacie pierwszego wydania „Pieśni o poranku” liczyła ich sobie 46), to jednak z zadaniem lepiej poradziło sobie dwóch znacznie od niej młodszych mężczyzn.

Dlaczego? Dlatego, że wiedzą, iż historia, którą pokochają czytelnicy musi być niczym czterdziestoletnia kobieta, taka jak wiele zyskująca przy bliższym poznaniu Zofia Szczupaczyńska:

Ignacy, każda kobieta, która chce być kochana przez męża, musi zachować odrobinę tajemniczości. W przeciwnym razie robi się płaska jak stolnica i nudna jak flaki z olejem.

Maryla Szymiczkowa „Tajemnica domu Helclów”. Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2015.
Paullina Simons „Pieśń o poranku”, z angielskiego przełożyła Katarzyna Malita. Świat Książki, Warszawa 2013. 

35 komentarzy:

  1. Nie pokusiłam się na bliższe spotkanie z panią Simons i takowegoż nie planuję. Panią Szczupaczyńską za to poznałam jeszcze w kwietniu, tylko nie doszłam jeszcze do poświecenia jej notki na blogu. W slepo stawiam, że moje spostrzeżenia byłyby identyczne z Twoimi! Pozdrawiam ciepło i życzę, by czas rozciągnął ci się w nieskończoność, a pisanie na blog awansowało na pierwsze miejsce listy spraw do zrobienia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja przymierzam się jeszcze do "Jeźdźca miedzianego" (tyle zachwyconych kobiet nie może się mylić!), ale na razie muszę od pani Simons odpocząć.
      Zofia Szczupaczyńska zauroczyła mnie zaś ostatecznie tak bardzo, że natychmiast nabyłam i przeczytałam także drugą część jej perypetii, które okazały się być jeszcze bardziej wciągające. Jeśli ta lektura jeszcze przed Tobą, dłużej jej nie odkładaj:)
      Dzięki za życzenia, oby się spełniły. Bez cudownej ingerencji (ewentualnie jakiegoś gwałtownego wybuchu, po którym zostaną tylko zgliszcza) chyba się jednak nie obejdzie; sama nie ogarniam bowiem coraz bardziej a wyczerpałam już wszelkie pomysły na zmianę takiego stanu rzeczy.

      Usuń
    2. "Jeździec" gdzieś mi przemykał na blogach, ale nie na tyle, żeby zakupić, a teraz tym bardziej ominę. Mam drugą część, dotąd nie przeczytaną!! WspÓłczuję nieogarniania, bo wiem jak straszny to stan, to może tego wybuchu pożyczę?

      Usuń
    3. Ja "Jeźdźca..." swego czasu kupiłam mamie; przeczytała i była zadowolona. Być może okaże się, że niedaleko pada jabłko od jabłoni i po tej lekturze dołączę do fanek autorki, kto wie?:)
      Obawiam się, że wybuch to każdy musi zorganizować sobie sam, według potrzeb, ale dziękuję za dobre chęci.

      Usuń
  2. Żyjesz! Dobrze wiedzieć :)
    Zeżarło mi ładnego komcia, więc napiszę tylko, że nie rozumiem, skąd pomysł czytania Simmons, skoro świat jest pełny lepszych książek o czterdziestoletnich kobietach :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No owszem, chociaż jeszcze parę dni temu sama miałam wątpliwości co do tego, czy to jeszcze ja, czy już tylko mój zewłok.
      Zdaje się, że pomysł z czytaniem Simmonsa byłby lepszy niż ten z Simons. Powiedzmy jednak, że miałam całkiem dobrą motywację, która ostatecznie okazała się jednak nie równoważyć głupoty tego pomysłu.
      A jeśli chodzi o dobre książki o czterdziestolatkach, to poproszę całą listę!

      Usuń
    2. Chciałem Ci podrzucić Balzaka, ale on pisał o kobiecie trzydziestoletniej. Chociaż w sumie bez różnicy, bohaterka zachowywała się jakby miała z 50 lat, o ile pamiętam :P

      Usuń
    3. No ja przepraszam, między 30 a 50 jest spora różnica. Balzak odpada, jestem za młoda:) A coś bardziej współczesnego?

      Usuń
    4. Brydżet Dżons? Na tle pani Simons to pewnie będzie całkiem niezłe :P

      Usuń
    5. Nie, no tu już czytałam.
      Poza tym w pierwszych dwóch częściach była poniżej 40-tki, zaś w trzeciej - znacznie powyżej.
      Czekam na dalsze propozycje.

      Usuń
    6. Mnie tam się Brydżyt utrwaliła jako czterdziecha. Nie wiem, czy Ci coś więcej znajdę. Ale może chcesz optymistyczną książkę o dwunastolatkach?

      Usuń
    7. Dawaj. Za rok, gdy będę pogrążona w rodzicielskiej rozpaczy, będzie jak znalazł.

      Usuń
    8. Dzieci wchodzą w trudny wiek? Jakbym to skądś znał. http://zacofany-w-lekturze.pl/2016/11/wehikul-czasu-robert-mccammon-magiczne-lata.html

      Usuń
    9. Dzieci jak dzieci, jedno. Gdybym była matką bliźniaków, oszalałabym.
      "Magiczne lata" wyglądają zachęcająco, choć raczej jako odtrutka na syf wokół niż jako wspólnota doświadczeń.
      Przy okazji: czy ja już mogę u Ciebie bezpiecznie komentować? Po ostatnich doświadczeniach ciągle czuję bojaźń i drżenie:(

      Usuń
    10. Pomyśl, że niektórym zdarzają się nawet trojaczki :P
      U mnie zawsze bezpiecznie. Przed wysłaniem komentarza sprawdź po prostu, na jakie konto jesteś zalogowana.

      Usuń
    11. Zdrowi psychicznie rodzice trojaczków nie istnieją. To niemożliwe.
      Z tym bezpieczeństwem to nie byłabym taka pewna. Gdy już dojrzeję, dam wcześniej znać, żebyś mógł przygalopować z odsieczą. Na białym koniu rzecz jasna:P

      Usuń
    12. Też tak przypuszczam, że niemożliwe.
      Siedzę dziś do północy, a gdyby Cię naszło rano, daj sygnał :D

      Usuń
    13. Ciągle nie wyszłam z dojrzewalni. Niby to człowiek ma wolne, a taki, cholera, zajęty, ech!:(

      Usuń
  3. Wszelki duch! Simmons nie znam i poznawać nie zamierzam (choć miałem w ręku, bo nosiłem Mamie), natomiast Szymiczkową pewnie w końcu przeczytam, bo peanów pełny Internet :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spokojnie, wolne mam jeszcze tylko do poniedziałku, nie będę więc zbyt długo straszyć.
      Nie mam pojęcia co pisze się o Szymiczkowej w internetach, gdyż ostatnio nie bywam, ale uważam, że obie jej książki są znakomitą lekturą dla człowieka, który nie ma siły używać mózgu dłużej niż 16 godzin dziennie, ale ciągle jeszcze nie chce osunąć się w przepaść pełną Michalakowych czy innych Bondowych.

      Usuń
  4. Och, ta biedna Simmons! Przecież ma takie zasługi dla kultury - dzięki niej "Jeździec miedziany" nie będzie kojarzył się już z Puszkinem a i jako autorce 140-sto stronicowej sceny erotycznej należą się jakieś fory (http://godsavethebook.blogspot.com/2014/02/jezdziec-miedziany-paullina-simons.html), a Ty ją ta sponiewierałaś.
    PS.
    Miło zobaczyć, że mimo krwawiących trzewi (mam nadzieję, że rany szybko się zagoją) zdecydowałaś się dać znak życia :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na podlinkowanym blogu ujawniło się - jak widzę - spore grono wielbicielek twórczości, gotowych bronić autorki do krwi ostatniej. Znaczy się: emocje wzbudza (choć chyba żadne napięcie, zwłaszcza erotyczne nie pociągnie przez 140 stron). Nie rzucałabym jednak od razu wszystkimi kamieniami: w książce, którą czytałam, Simons oddała trafnie wiele stanów i sytuacji. Gdyby jeszcze zechciała się skondensować i może zlecić napisanie zakończenia komu innemu, byłoby całkiem nieźle;)
      Dzięki za miłe słowo. Wprawdzie krwawiące trzewia są niczym przy rozszarpanej duszy, ale może jak rozwiążę chociaż jeden problem wymagający interwencji chirurga, pójdzie lepiej?

      Usuń
    2. Gromadne zachwyty w blogosferze to jednak dyskusyjny miernik jakości książki. Natomiast nie mam nic przeciwko temu by 140-sto stronicowe miłosne uniesienia należały do oddanych trafnie stanów, ci Amerykanie to oni potrafią :-).
      W tym wieku materializmu nawet rozszarpana dusza jest lepsza niż brak duszy ale liczę na to, że i Twoje trzewia się wygoją i dusza jakoś zrośnie :-)

      Usuń
    3. Nie chodziło mi o sugerowanie, że blogozachwyty oznaczają wysoką jakość dzieła. Widziałam raczej duże ryzyko szybkiej śmierci osoby, która śmie się nie zachwycić.
      Może jestem mało romantyczna, ale te 140 stron to mię raczej przeraża niż ekscytuje. Nawet gdy w grę wchodzi obywatel USA:P
      Ostatnie zdanie Twojego komentarza jest zaś dowodem na to, że daleko mi jeszcze do Pollyanny, Tobie zaś znacznie bliżej. Chyba muszę zacząć pielęgnować rozdarcie mej duszy jako żywy (i krwawiący) dowód na to, żem nie jest podłą materialistką.

      Usuń
    4. Nieee... jak mogłaś tak zranić moje ego seksisty i macho sytuując mnie wobec Pollyanny?! Jak mogłaś?! :-)
      PS.
      Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!

      Usuń
    5. Nie nazwałabym Simons Amerykanką ;)

      Usuń
    6. Marlow: czy będzie Ci lepiej, jeśli wyjaśnię, że przywołanie - tfu, tfu! - Pollyanny było spowodowane wyłącznie brakiem (u mnie, tj. głupiej kobiety) erudycji, nie pozwalającym na odszukanie właściwego wzorca jedynie właściwej męskiej postaci?
      Niestety. To wyjaśnienie nie jest prawdziwe.
      PS. Dziękuję i odwzajemniam życzenia. Oby było wyłącznie lepiej!

      Usuń
    7. Maniaczytania: wydaje mi się, że uwaga o Amerykanach odnosiła się do treści podlinkowanego wcześniej przez Marlowa posta. W każdym razie ja tak ją zrozumiałam:)

      Usuń
    8. posta nie czytałam, a napisałam tak trochę na wszelki wypadek ;) - wielu błędnie zakłada, że co też Amerykanka może o Rosji wiedzieć, więc prostuję ;)

      Usuń
  5. A ja bardzo lubię Simons :) Ale nie będę jej bronić niczym niepodległości ;) "Pieśń o poranku", jak napisałaś, jest stanowczo za długa, ale z mojej 40-letniej ;) perspektywy zawiera wiele bardzo trafnych spostrzeżeń na temat 40-letnich kobiet i do pewnego momentu byłam nawet w stanie zrozumieć bohaterkę i to, co robi. Pewnie jako matka domyślasz się do którego ;) No i tak, końcówka bardzo słaba, żeby nie powiedzieć, że bardzo zła. Aczkolwiek za duży plus uważam, że udało się autorce stworzyć bohaterkę, której nie da się polubić ani wytłumaczyć.
    Jako studium zdrady, od pierwszego głupiego niewinnego kłamstewka, broni się, chociaż tylko gdzieś tak do połowy ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, że lubisz i tylko dlatego zamierzam dać jej jeszcze drugą szansę.
      Zgadzam się również (co napisałam wyżej, w jednym z komentarzy), że wiele Simonsownych spostrzeżeń jest trafnych. Zgodziłabym się nawet z ogólną wymową tej książki, bo - jak przekonałam się zarówno na własnej, jak i cudzej skórze - taka zabawa nie może się dobrze skończyć. Tylko, jak rany, czemu trzeba to było wszystko ładować do głowy czytelnika łopatą, do tego w zwolnionym tempie?

      Usuń
    2. no ja tego też nie łapię ;)
      A tak ogólnie, to Simons potrafi świetnie pisać o uczuciach, jej proza jest naładowana emocjami, dla czytelników lubiących konkrety - niestrawna pewnie. Ja natomiast lubię od czasu do czasu się tak 'sponiewierać' emocjonalnie i ona się do tego idealnie nadaje. Do tego, po dwóch z nią spotkaniach, wiem lub może bardziej wyczuwam z czego to się u niej bierze - ona jest bardzo "spójna", a ja lubię, jak mi się autor z dziełami nie 'rozjeżdża'. A po przeczytaniu jej biograficznej książki o krótkiej podróży po latach do Sankt Petersburga, wiem, że mam z nią wspólne pewne rzeczy, ale które, to zostawię jako tajemnicę.
      Być może, gdybym jej nie spotkała, nie miała okazji z nią porozmawiać, inaczej bym do niej podchodziła. I nie będę bronić jej powieści, ale będę bronić prawa do ich przeżywania i jej czytelniczek :)

      Usuń
    3. Po przeczytaniu jednej książki nie mogę wypowiadać się na temat całej twórczości autorki, o której poza tym nie wiem niemal nic. Przyszło mi do głowy skojarzenie z "Dziewczynką z zapałkami" Janko, która w zasadzie traktuje o tym samym (pomijając detale). W obu przypadkach czytało się to dobrze, ale tylko do pewnego momentu. Obie książki na pewno mocno jednak wchodziły w emocje i obie nadmiernie to rozwlekały (moim zdaniem). Janko, z całą swoją poetyckością (albo się ją lubi, albo nie, zdaje się - ja lubię), była jednak zdecydowanie bardziej strawna (choć i tak nie uważam "Dziewczynki..." za dzieło wybitne).
      Ale być może to przez to, że ja (niemal) wszystko robię szybko, to i chcę szybko przeżywać:D

      Usuń
    4. o nie, nie, tylko nie Janko. Ten typ emocjonalności kompletnie do mnie nie przemawia, zbyt dużo roztrząsania i rozdzielania włosa na czworo.
      Coś w tym być może, bo ja czasami też tak mam i wtedy odkładam niektóre książki, bo wiem, że nie jest na nie czas. Tak miałam np. z "Co widziały wrony", które też są przecież mocno 'rozciągnięte' - za pierwszym razem nie dałam rady, za drugim poddałam się narracji - zostałam zachwycona :)

      Usuń
    5. No i sama widzisz, z Janko, zdaje się, zawsze tak jest:) Ale akurat przy tej tematyce roztrząsanie i rozdzielanie włosa na czworo to chyba rzecz niezbędna. Nie wierzę, że jakakolwiek kobieta umiałaby w takiej sytuacji zastosować szybkie cięcie, nie poprzedzając go wieloma nieprzespanymi nocami.
      A każda książka ma swój czas, to rzecz pewna. Niewiele jest takich, które zachwycają zawsze.

      Usuń