czwartek, 20 listopada 2014

H.Fielding "Bridget Jones: szalejąc za facetem", czyli o potrzebie posiadania białej koszuli

Według tradycjonalistów w listopadzie powinno być funeralnie. A w każdym razie patetycznie i smutno.
Z kolei według nowoczesnych i wpatrzonych w Amerykę: potworzaście i zmorzaście (w każdym razie na początku listopada, bo potem raczej dziękczynnie).
Mam w zanadrzu coś, co zadowoli obie grupy – trzecią część historii o Bridget Jones.



Tradycjonaliści winni więc skupić się na wątku Marka Darcy’ego. Do Bridget, po kilkunastu latach od ostatniego spotkania, powracamy bowiem w momencie, gdy mija pięć lat od nagłej i dość spektakularnej śmierci Marka. Bridget, nosząca już nazwisko Darcy, jest więc pięćdziesięciojednoletnią wdową, a do tego matką dwójki małych dzieci – pięcioletniej Mabel i ośmioletniego Billy’ego. W czasie lektury będzie można nurzać się we wspomnieniach, wysmarkując od czasu do czasu nos w chusteczkę.

Wielbiciele amerykanizmów, nienasyceni po halloweenowych zabawach, z ukontentowaniem przyjmą natomiast pojawienie się w książce szeregu dziwów. Największym z nich jest sama Bridget, tak opisana przez swojego syna:
         „Rano jak budzimy mamę to jej włosy są jak z wariatkowa. Łaaa! Jakby gdzieś blisko wybuchła bomba! Potem ona mówi, że jesteśmy w wojsku więc bez paniki brać sprzęt na raz dwa! raz dwa! Ale później dramatyczna porażka! Wsypała musli do pralki a nam dała persila. Mabel się spóźniła do przeszedszkola bo ją tak popędziło. (…) Dramatyczna porażka lewel 3!! Jak mama pracuje to pisze na komputerze i gada przez telefon i wtedy też żuje nicoret. Jak się nie dostałem do chóru w zeszłym roku to powiedziała że to nie dramatyczna porażka tylko X factor i że za rok! I tak było! I potem znalazła puffla numer dwa który był zaginiony w akcji i mnie przytuliła ale potem zeszedłem w nocy na dół i ona tańczyła sama… do killer queen. Auć! Graaaang! Dziwne bardzo dziwne.

W rzeczy samej, dziwne to, bardzo dziwne.
Nigdy nie utożsamiałam się z Bridget, która – gdy pierwszy raz czytałam o jej perypetiach – była ode mnie znacznie starsza, choć i tak młodsza niż ja teraz. Mimo to śmiałam się i wzruszałam razem z nią, że o pałaniu uczuciem do Marka Darcy’ego nie wspomnę. Po kilkunastu latach rozłąki więź między nami mocno osłabła. Teraz jednak, po przypadkowym w gruncie rzeczy spotkaniu, czuję że lubię ją znacznie bardziej niż wcześniej. Bo mimo że nadal nie najmądrzejsza (jak można myśleć, że „Heddę Gabler” napisał Czechow?!... Hm, Heddę Gabler? A co to w ogóle jest?), to jednak nie wstydzi się mówić tego, co i ja często, coraz częściej myślę.

„Bridget Jones. Szalejąc za facetem” nie jest książką, która literacko powala. Gdyby przeprowadzić porządną literacką analizę, okazałoby się być może, że gdyby nie sukces i ówczesna świeżość pierwszej części opowieści o perypetiach Bridget oraz sentyment większości czytelników (w tym niżej podpisanej), dzieło powinno się od razu oddać na makulaturę. W końcu ileż można czytać o tym, że Bridget się odchudza (tym razem osiągając jednak spektakularny sukces), szuka faceta, szuka akceptacji.
Mimo niezaprzeczalnych wad, czyta się to jednak dobrze. Może dlatego, że autorce udało się (podobnie jak w pierwszej części) dotknąć w jakiś sposób prawdy.
Owszem, można zżymać się, że żywot Bridget ma się nijak do żywotu przeciętnej kobiety. Gdyby bowiem Bridget była Polką, to jako wykonująca wolny zawód wdowa z dwójką dzieci z pewnością nie zastanawiałaby się nad tym jak schudnąć i jak znaleźć faceta, lecz nad tym, jak znaleźć jakiekolwiek pieniądze na przeżycie. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można też założyć (uwaga, spoiler!), że po tragicznej śmierci męża, który wybrał się ze szlachetną misją do kraju Trzeciego Świata, dowiedziałaby się raczej nie o tym, że ma na koncie pokaźną sumkę, umożliwiającą jej dalsze prowadzenie życia na wcześniejszym poziomie (prywatna szkoła dla dzieci, wygodny i duży samochód, możliwość zaspokajania szeregu zachcianek przy jednoczesnym braku stałej pracy), lecz o tym, że ZUS odmawia jej przyznania prawa do renty rodzinnej, albowiem mąż wprawdzie pojechał z misją rządową (cześć jego pamięci!), jednak był zatrudniony na podstawie umowy o dzieło, co oznacza, że ostatni tytuł ubezpieczenia ustał wcześniej niż 18 miesięcy przed dniem jego śmierci, w związku z czym koniecznym stało się orzeczenie jak na wstępie. Wydaje mi się jednak, że nie o to w tej książce idzie.

Idzie o to, że także dojrzała kobieta, wdowa z dwójką dzieci, ma spore potrzeby. Zarówno emocjonalne, jak i seksualne.
Że może i ma już sporo lat, ale w głębi duszy ciągle jest tą samą osobą, co piętnaście lat wcześniej. Może i głupią, co z tego, skoro to właśnie ona?
Że chociaż bardzo, bardzo kocha swoje dzieci, to ma też prawo do własnego życia. Do bycia kimś osobnym.
Że czasem, często, po prostu nie wyrabia.
Oraz że - jak większość kobiet – nie miałaby nic przeciwko spędzeniu paru chwil, a nawet więcej niż paru chwil z muskularnym mężczyzną o silnych ramionach, przyodzianym w białą koszulę (z obowiązkowo rozpiętymi kilkoma górnymi guzikami).


źródło zdjęcia
 Wtuliłam się w niego, siąkając i pociągając nosem.
- Dajesz radę, Bridget – powiedział cicho. – Jesteś dla nich dobrą mamą i zastępujesz im tatę lepiej niż ludzie, którzy mają osiem osób służby i mieszkanie w Monte Carlo. I nie ma znaczenia, że zasmarkałaś mi koszulę.
         I wtedy ogarnęło mnie to uczucie, jakie się miewa przy wysiadaniu z samolotu po przylocie na wakacje – drzwi się otwierają, a człowieka ogarnia podmuch ciepłego powietrza. Jakbym wreszcie mogła usiąść i odpocząć po męczącym dniu.

Bo każdy człowiek potrzebuje się czasem do kogoś przytulić. Najlepiej zaś do kogoś w zbliżonym do siebie wieku. Bo o tym także jest ta książka.

Helen Fielding „Bridget Jones: Szalejąc za facetem”, tłumaczyli Jan i Katarzyna Karłowscy. Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 2014. 

9 komentarzy:

  1. Nie czytałam jeszcze żadnej książki o Bridget, dawno temu widziałam jedynie filmy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem więc czy polecać, czy nie. Mi czytało się dobrze między innymi dlatego, że pamiętam jaka była wcześniej i to, że zestarzałam się razem z nią.

      Usuń
  2. Pamiętam, że wcale nieźle bawiłem się przy pierwszej B, przy drugiej już mniej. Idąc tym tropem ... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. bo pierwsza część powala... za trzecią się w ogóle nie zamierzam brać...

      Usuń
    2. A widzicie, moim zdaniem trop jest mylny. Druga część też mi się raczej nie podobała, dlatego wcale nie zamierzałam czytać trzeciej (tak jak Ty, montgomerry), uznając że są to odgrzewane kotlety i popłuczyny. Koleżanka jednak nieomal zmusiła mnie do lektury, za co jestem jej wdzięczna. Ok, nie mamy do czynienia z wykwintnym daniem z luksusowej restauracji, ale spokojnie da się to przełknąć bez obawy o niestrawność:)

      Usuń
  3. Nie czytałam pierwszej, drugiej ani tym bardziej - trzeciej. Nie oglądała żadnej (nie wiem ile ich jest).
    Co nie zmienia faktu, że chciałabym usłyszeć "dajesz radę" ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Która tego nie chce i która tego nie potrzebuje. Zwłaszcza w momencie gdy nie daje rady...
      A pierwsza część jest bardzo przyjemna - zarówno filmowo, jak i książkowo:)

      Usuń
  4. Czytałam dwie pierwsze.Nie powiem... To był wszak hit! Oczywiście pierwsza była dużo lepsza od drugiej ale jeśli TY polecasz trzecią to sobie przeczytam. Mam gdzieś pod ręką jeśli dobrze widzę. Swoją drogą, szybko nam dojrzała ta Bridget.. A my wciąż młode! :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że się nie rozczarujesz. Niektóre fragmenty są jakby z naszego życia wzięte:) I pewnie, że my młode, nie tylko teraz, ale i na wieki wieków!

      Usuń