piątek, 27 października 2017

Henryk "Tylko spokojnie", czyli obrazy mocniejsze niż słowa

Są tacy, którzy najbardziej cenią sobie historie opowiadane obrazem. To zazwyczaj bywalcy sal kinowych lub też nałogowi oglądacze kolejnych seriali.
Przyjmuję do wiadomości, ale nie rozumiem.
Dla mnie bowiem od zawsze najważniejsze było słowo. Najchętniej pisane.
Poza tym przecież na początku było słowo, nie obraz, czyż nie?

To słowa wyczarowują historie, tworzą nastrój, wywołują emocje.
Słowa czasem ranią, a innym razem uwodzą. Skłaniają do refleksji, by zaraz potem zirytować.
Słowem można wszystko. Wprawne nim operowanie to wyższy stopień wtajemniczenia.
Obraz jest łopatologiczny, tekst wyrafinowany.

Takie, nader uproszczone i pełne swego rodzaju pychy, przyznaję, twierdzenia, głosiłam do niedawna.


A dokładnie do momentu, w którym wzięłam do ręki „Tylko spokojnie” Bartka „Henryka” Glazy.
Bo owszem, są tam słowa, niektóre całkiem udanie dobrane, ale to nie one decydują o sile tej historii.
Jej siłą są obrazy. Największą zaś te nieopatrzone słowami.


Napisać, że „Tylko spokojnie” to komiks o nowotworze i umieraniu, to przyznać się do tego, że nic się z niego nie zrozumiało. Że potraktowało się tę opowieść z lekceważeniem („phi, komiks!”), że skupiło się na tym, co najprostsze.

Owszem, to jest prawdziwa historia. Historia człowieka, którego już nie ma. Owszem, nie ma, bo umarł. Owszem, na nowotwór.


Tak, to ma znaczenie. Bez nowotworu i umierania nie byłoby „Tylko spokojnie”. Ale nie byłoby go też bez człowieka. Jego pasji i samotności. Również tej w chorowaniu i umieraniu.
I bez miłości też nie, z całą pewnością, bez niej by się nie udało.

Kiedy wzięłam do ręki „Tylko spokojnie”, nie miałam pojęcia o czym jest. Nie wiedziałam też czyją prawdziwą historię opowiada.

Marek Warzecha z żoną Anną Ostrowską-Warzecha
źródło zdjęcia

Gdy skończyłam, przeszperałam internet i dowiedziałam się, że to żona Marka, Anna Ostrowska-Warzecha, wpadła na pomysł, by poprosić kogoś o stworzenie komiksu o jej mężu. Henryk przystąpił do pracy jeszcze gdy jego bohater żył, wydał książkę dwa lata po jego śmierci.

Myliłby się jednak srodze ten, kto wysnułby z tego wniosek, że to komiks hagiograficzny, dzięki któremu kochająca żona wzniosła lśniący niczym złoto i w żadnym miejscu niezaśniedziały pomnik swojego męża.
W tak samo wielkim błędzie byłby ten, który uznałby, że to naturalistyczna opowieść o tym jak rak, dzień po dniu, konsekwentnie zjada głównego bohatera. Chemia, naświetlania, wymioty, wypadanie włosów, chudnięcie aż do osiągnięcia rozmiarów chodzącego szkieletu, po czym mało estetyczna śmierć. Znamy, znamy, przykro nam, jasne, ale ileż można?
Nic z tych rzeczy.

Marek Warzecha był, jak się wydaje, postacią nietuzinkową. Miał pasję – muzykę. Był mężem, ojcem, nauczycielem z powołania. Miał wady, jak każdy. Poza tym za dużo palił.
A potem dowiedział się, że jest chory. I musiał z tym żyć. W każdym razie jakiś czas.
On i jego rodzina.
Razem, ale każdy osobno. Bo w takich chwilach okazuje się, jak bardzo jesteśmy samotni. Samotnością, która jest wpisana w istotę naszego człowieczeństwa i której nie da się zagłuszyć trzymaniem się za ręce i najczulszymi słowami.

Mam głębokie poczucie, że Henrykowi udało się uchwycić wszystko, co najważniejsze. Bez popadania w sentymentalizm. Bez uciekania się do tanich chwytów.

Jego bohater umiera, ale żyje. Odczuwa zwierzęcy strach, ale ostatecznie zostaje sobą. Choć ponowne uświadomienie sobie kim jest, zajmuje mu sporo czasu.
Henryk nazywa, choć bardziej adekwatnie byłoby napisać: obrazuje, to, co myśli sobie chyba każdy z nas.
Że choć sami wiemy, że jesteśmy wyjątkowi i niepowtarzalni, to świat traktuje nas tylko jak jeden z wielu przypadków.
Że owszem, możemy próbować zostawić innym jakąś wiadomość, ale szanse na to, by ktoś w ogóle spróbował ją odszukać i odczytać są raczej marne. 

Opowiadając o konkretnym człowieku Glaza nie traci zarazem z pola widzenia innych.

Tych, którzy są najbliżej chorego – zwłaszcza żony, z jej przerażeniem i samotnością, których nie wypada przyrównywać do przerażenia i samotności Tego, Który Naprawdę Cierpi i Choruje, a które jednak są przecież tak samo gigantyczne.


Innych chorych. Których nie sposób przecież nie spotkać, gdy jest się chorym na Tę Chorobę. Którzy, choć chorzy na to samo, są bardzo różni. Tak różni, jak różny – a jednak! – jest każdy z nas.


Lekarzy. Bardziej lub mniej wrażliwych, zawsze jednak w historiach tego rodzaju obsadzonych w najbardziej niewdzięcznych rolach.

Krewnych i znajomych, zawsze chętnych do udzielania dobrych rad.


„Tylko spokojnie” to opowieść najprawdziwsza z prawdziwych.
Mam przy tym głębokie poczucie, że opowiedziana samymi tylko słowami nie byłaby taką. Można by ją pewnie wówczas zaliczyć do wielu, być może nawet poruszających, historii o chorowaniu na raka. Za dużo słów musiałoby w niej jednak wybrzmieć, za wiele rzeczy musiałoby zostać nazwanych wprost.
Tymczasem Glaza "tylko" narysował. Prostą, niewydumaną kreską, w czerni i bieli. Nieprzesadnie wiele plansz.
A mimo to powiedział więcej, niż gdyby użył tysiąca słów.

Czasem jest tak, że żadne słowa nie potrafią oddać tego, co czujesz. A jeśli nie umiesz rysować, odczuwasz głęboką wdzięczność wobec kogoś, kto narysował, nie wiedząc, że także w Twoim imieniu.

Bartek Glaza Henryk „Tylko spokojnie”. Kultura Gniewu, Warszawa 2017.

10 komentarzy:

  1. Nie uważam, żeby ceniący sobie obraz na równi ze słowem byli wyłącznie miłośnikami kultury obrazkowej (sztuki filmowej, seriali). Po pierwsze film to połączenie obrazu ze słowem. Po drugie co z tak ważną dziedziną sztuki, jaką jest malarstwo? Nie umiałabym stawiać znaków pomiędzy Szekspirem a Van Gogh -em (ten ważniejszy, ten mniej ważny). Jak widzę twoje pierwotne przekonanie o wyższości słowa nad obrazem także przeszło metamorfozę. Też uważam, że czasami mniej znaczy lepiej, a obraz może nieść niezwykle nośne treści, może wypowiedzieć to, czego słowom byłoby trudno uchwycić. Krewnych i znajomych- zawsze chętnych do udzielania dobrych rad- dodałabym jeszcze jakże często doszukujących się winy w postępowaniu chorego, bo przecież to, że ktoś zachorował dla wielu oznacza, iż trzeba o tę chorobę kogoś obwinić, a to tego, co się nie badał, lub za dużo jadł, pił, palił, ..., a to tych, którzy o niego nie dbali, a to... chorobę traktuje się, jak karę. Myślę, że to bardzo ciekawy pomysł na takie potraktowanie tej części naszego życia, jaką jest chorowanie i odchodzenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, że nieco uprościłam. Przy czym "nieco" to umowne określenie:P Ja jednak niestety też nie z tych, którzy zachwycają się malarstwem, nic nie poradzę.
      Na szczęście na świecie jest miejsce dla różnych form wyrazu, a jak widać, czasem nawet uda się przekonać jakiegoś niedowiarka do formy dotychczas przez niego niedocenianej:)

      Usuń
  2. No tak, ty troszkę generalizowałaś, a ja od razu wzięłam tekst do siebie :)(czyt. do mniejszości, bo w końcu zachwycających się malarstwem np. nie jest tak znowu wielu w całej populacji niezachwycających). I prawda, że dobrze, jeśli każda forma wyrazu znajduje swego odbiorcę (np. opera, do której nie potrafię zapałać sympatią, choć próbuję i próbuję, ale może kiedyś załapię). :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mi się wydaje, że to, co lubimy jest po części od nas niezależne. Pewne rzeczy można wypracować, jasne. Podejrzewam np., że gdyby od małego rodzice prowadzali mnie do galerii i muzeów, sztuki wizualne oddziaływałyby na mnie znacznie bardziej. Można też nauczyć się jakoś tam czuć pewne rzeczy, tak że po pewnym czasie wyda nam się to naturalne. Nie przeskoczymy jednak np. braku słuchu absolutnego, dysleksji (choć uważam, że w wielu przypadkach błędnie się ją diagnozuje, to jednak niewątpliwie u wielu osób występuje) i innych podobnych dysfunkcji ("dysfunkcja" to chyba w tym kontekście nie najlepsze słowo, ale lepsze nie przychodzi mi do głowy).
      Najważniejsze to chyba nie zamykać się na różne doznania; nie zakładać, że czegoś się nie lubi, albo się na tym nie zna. Tylko wtedy można bowiem niekiedy poczuć miłe zaskoczenie, a czasem nawet i coś więcej.

      Usuń
    2. To rzeczywiście ciekawa sprawa, skąd się biorą pewne zamiłowania. Czasami mogą wykształcić je rodzice, bądź otoczenie, ale czasami pojawiają się nagle i są i już i żyć bez nich nie potrafimy. Mnie słoń nadepnął na ucho, co orzeczono we wczesnym dzieciństwie, ku mojemu zmartwieniu, bo bardzo chciałam do chóru. Rodzice średnio muzykalni. A bez muzyki nie wyobrażam sobie życia, bez pewnych jej gatunków, odłamów. Widocznie inaczej odbieram dźwięki. Są dla mnie jak powietrze. Podobnie z malarstwem, choć tutaj moja pasja rozwinęła się kilka lat temu. Urlop bez koncertu, bez wystawy to dla mnie nie urlop. Natomiast czytać lubię od dziecka i to bez zachęty czy przymuszania, w przeciwieństwie do mojej siostry, dla której czytanie było zawsze męką.
      Nadal liczę na nowe odkrycia, wielość zainteresowań nadaje życiu smaku i koloru. I tak znowu odbiegłyśmy od tematu wpisu.

      Usuń
    3. Nie ma nic gorszego niż czuć się przez cokolwiek do czegokolwiek przymuszanym, choćby był to temat wpisu przymuszający do odzywania się wyłącznie na jego temat:D
      I, paradoksalnie, myślę że powyższe ma związek z tym o czym piszemy. Trzeba bowiem zawsze być otwartym. Otwartym na nowe doznania, na nowe zachwyty. Nie myśleć o sobie: "ja to nie mam słuchu, więc nie mogę interesować się muzyką", "miałem ledwo tróję z polskiego, więc nie umiem pisać", "nie lubię malować, więc nie będę nawet próbować patrzeć w stronę obrazów". Niestety, u nas (a może nie tylko u nas?) lubi się wtłaczać ludzi w schematy, a prym w tym wiedzie szkoła.

      Usuń
  3. Doceniam, widzę że się podobało, ale nie teraz :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale bo temat nie taki (zdaje się, że corocznie dyskutujemy o czytaniu trudnych książek okresie jesienno-zimowym...), czy za dużo pieniędzy przepuściłeś w Krakowie?:P

      Usuń
  4. Najpierw nie chcę tego oglądać, bo wiem jak to się skończy. Potem ulegam, chłonę i nie mogę się oderwać. A potem nie mogę zapomnieć. Taki ból istnienia ;)
    Chorym i cierpiącym bardzo jest potrzebna myśl, że nie są sami w nieszczęściu. Nie, żeby czyjaś choroba sprawiała, ze sami czują się lepiej, ale chodzi o jakąś wspólnotę w przerażającym poczuciu samotności, nawet wśród ludzi. Człowiek jest sam, to prawda. Jest tylko kwestią czasu kiedy to do niego dotrze. Trzymanie za rękę wiele daje, nawet jak się jest wściekłym w chorobie. Świadomość takiej ręki za ścianą pokoju choćby.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W "Tylko spokojnie" jest wątek przyjaciela głównego bohatera (nie pamiętam teraz jego imienia), który w pewnym momencie wraca skądś, dowiaduje się o chorobie Marka i od tej pory codziennie do niego dzwoni, godząc się jednocześnie w pełni na to, że Marek może nie chcieć lub nie mieć siły z nim rozmawiać. Ale on zawsze dzwoni, zawsze jest gotowy. Zawsze jest tą ręką za ścianą, o której napisałaś.
      Dlatego myślę, że to nie tylko historia dla tych, którzy chorują lub których bliscy chorują. Bo to zdarza się często i każdego dnia. Jutro może zachorować nasz znajomy, przyjaciel. Co wtedy zrobimy? To dość niekomfortowe pytanie, ale warto już dziś je sobie postawić.

      Usuń