Internetowy
test z wiedzy na temat powstania styczniowego,
oparty na gimnazjalnym podręczniku do klasy III „Bliżej historii”, oblałam
sromotnie. Owszem, wiedziałam co to „branka”, ale na śmierć zapomniałam nazwisk
kolejnych dyktatorów powstania, nie wspominając już o dokładnej dacie jego
rozpoczęcia. (Kto bardziej odważny może tutaj sprawdzić i swoją wiedzę z tego
zakresu, jednak musi pamiętać, że późniejsze wytykanie, że miało się 100%
prawidłowych odpowiedzi będzie bardzo niemile widziane!)
Ze
szkolnego punktu widzenia powinnam się wstydzić. Tymczasem historię jako
przedmiot lubiłam od zawsze. Zawdzięczam to jednak nie tyle podręcznikom, co
licznym książkom, które czytałam na własną rękę. Do dziś sporo wiem o czasach,
gdy księciem Polski był Bolesław Krzywousty – wystarczyło kilkadziesiąt
razy przeczytać znakomity komiks autorstwa Barbary Seidler (nie ustaję w
próbach jego zlokalizowania w czeluściach piwnic własnych, bądź moich rodziców,
ale idzie mi marnie). Również tego, że udało mi się dostać na studia, nie zawdzięczam
pilnemu wertowaniu „Encyklopedii II wojny światowej”, a temu, że z licznych
opowieści mojego licealnego nauczyciela historii zapamiętałam głównie te o
charakterze ciekawostek. Dlatego też, gdy w czasie egzaminu udzielałam
odpowiedzi na pytanie o II wojnę światową w Afryce, mogłam rzucić – niby to
mimochodem – uwagę, że ważną rolę w czasie bitwy pod El-Alamein odegrał
wynalazek polskich inżynierów. Zapewniło mi to wyrazy zachwytu ze strony
komisji egzaminacyjnej i zwolnienie z obowiązku odpowiadania na ostatnie
pytanie, na którego temat nie miałam do powiedzenia nic poza „nie wiem”.
Mając
powyższe na uwadze, w trosce o poziom historycznej wiedzy młodych pokoleń, niniejszym
postuluję więc, by czym prędzej wpisać „Pana Whichera w Warszawie” na oficjalną
listę lektur szkolnych.
„Nim zasiedliśmy do pisania powieści, naiwnie
sądziliśmy, że sporo wiemy o tamtych czasach. Życie jednak zweryfikowało ten
pogląd. Szybko przekonaliśmy się, że czas między powstaniem listopadowym a
styczniowym to wielka, czarna wyrwa w naszej edukacji. Zwłaszcza pod względem
znajomości obyczajów i kultury dnia codziennego. Trudno było samych siebie
przekonać, że wiedza jaką wynieśliśmy ze szkoły i późniejszych przypadkowych
lektur, funta kłaków nie jest warta.” – to zamieszczone w posłowiu słowa
autorów powieści, Agnieszki Chodkowskiej-Gyurics i Tomasza Bochińskiego.
Nic
dodać, nic ująć.
Nie
umiem tak na pewno i na sto procent stwierdzić, że „Pan Whicher w Warszawie”
jest książką historycznie godną zaufania. Być może, mimo podjętych wysiłków,
autorom nie udało się ustrzec błędów. Na pewno jednak udało im się napisać
bardzo przyzwoity historyczny kryminał, którego nie powstydziłby się Borys Akunin i który bawiąc, uczy.
Jack Whicher, źródło zdjęcia |
Trup
ściele się tu gęsto, równie gęsto tu jednak od historycznych nazwisk.
Wielopolski, Kraszewski, Kronenberg,
Chmieleński, Łuszczewska to tylko kilka z nich. Nie można też zapomnieć o
tytułowym Jonathanie "Jacku" Whicherze, brytyjskim detektywie oddelegowanym do Warszawy wprost ze
Scotland Yardu, uwiecznionym zresztą w literaturze już znacznie wcześniej przez samego
Charlesa Dickensa, później zaś przez naszego Pawła Jasienicę. Dzięki uczynieniu z tych postaci ważnych bohaterów powieści, w czasie czytania o
zdarzeniach rozgrywających się w Warszawie we wrześniu i październiku 1862 roku można mimochodem chłonąć wiedzę o ówczesnej sytuacji społecznej i politycznej. Znacznie wzrasta też szansa, że stronnictwa białych i czerwonych wreszcie przestaną się czytającemu zlewać w bezkształtną, tyle że dwukolorową, masę.
To
kryminał w starym stylu. Między innymi dlatego, że śledztwo prowadzone jest tu
w dziewiętnastowiecznym rytmie, wyznaczonym przez ówczesne możliwości
techniczne i komunikacyjne. To czasy bez internetu i telefonu, co jednak nie
przeszkadza detektywowi Whicherowi zachwycać się, że „lat temu pięćdziesiąt-sześćdziesiąt czekałbym na wiadomość pewnie
kwartał, albo i lepiej, a tu proszę – niecałe trzy tygodni i mam na biurku
wszystko, czego potrzebuję. A może kiedyś udoskonalą telegraf na tyle, że w
ogóle będzie można zrezygnować z listów. Pomyśleć tylko – w kilka dni
otrzymywać informacje z najdalszych zakątków świata. Byłyby to złote czasy dla
detektywów.”
Ani
w Scotland Yardzie, ani w warszawskim biurze
carskiej policji w roku 1862 nie dysponowano także niemal żadnymi,
usprawniającymi pracę środkami technicznymi. O badaniach DNA nikomu się jeszcze
nie śniło, a ustalenie czy znalezione w podejrzanym miejscu plamy są plamami
krwi wymagało przeprowadzenia nadzwyczajnych i nader spektakularnych
eksperymentów. W tych okolicznościach o
powodzeniu śledztwa decydowały spryt, inteligencja oraz łut szczęścia, a
typowanie osoby zbrodniarza odbywało się nie w laboratoriach czy przed monitorami komputerów i tabletów, a w dusznych,
pełnych papierosowego dymu pomieszczeniach, do których porządny człowiek nie
powinien się zapuszczać.
W książce nie brakuje także pięknych kobiet, zarówno żywych, jak i martwych, dobrych i złych. Dzięki nim w opowieści pojawia się wątek romansowy,
osładzający nieco konieczność wdychania rynsztokowego smrodu. Co bardziej
wrażliwi nie powinni jednak dać się zwieść widokom miłych historycznych
obrazków, przedstawiających ówczesne suknie balowe. W chwili bowiem, gdy będą
się tego najmniej spodziewali, mogą zostać zaatakowani opisem wyglądu świeżo
odnalezionych zwłok lub przebiegu tortur. Swoją drogą, żywot carskiego
policjanta był znacznie prostszy niż XXI-wiecznego funkcjonariusza. Z braku innych
środków zawsze mógł on wszak przesłuchiwanego lekko podpiec lub dźgnąć czymś
ostrym, podczas gdy teraz surowo karane jest nawet delikatne podtapianie.
Teoretycznie,
w każdym szanującym się kryminale najważniejsze jest to, by pod koniec dowiedzieć się kto
zabił. Odpowiedź na to pytanie pada także i na ostatnich kartach tej książki, ale –
paradoksalnie – wcale nie oczekuje się na nią w napięciu, gdyż nie ona wydaje się najbardziej w tym wszystkim istotna. Ja w każdym razie dwa tygodnie
po zakończeniu lektury nie pamiętam już nazwiska mordercy. Świetnie za to orientuję
się w zawiłościach powstańczych przygotowań, a gdy zamknę oczy, znów widzę i
czuję Warszawę A.D. 1862. A
wywrzeć takie wrażenie na czytelniku, to dopiero trudna sztuka!
Agnieszka
Chodkowska-Gyurics, Tomasz Bochiński „Pan Whicher w Warszawie”. Instytut
Wydawniczy Erica, Warszawa 2012.
Mówisz polska odpowiedź na Akunina? Musi Kitkowi podsunąć trzeba :D
OdpowiedzUsuńTak mi się wydaje, chociaż znawczynią i zagorzałą fanką Akunina nie jestem. Jeśli jednak Kitek jest, lepiej niż ja to oceni.
UsuńNo popacz, a ja mam na półce, ale firma Wydawnictwo Erica nie nastrajała mnie dotąd pozytywnie. I jeszcze Akunina dorzuciłaś do równania:P
OdpowiedzUsuńJa nie skupiałam się na wydawnictwie, ale na samym pomyśle oraz historycznych rycinach użytych w roli ilustracji, co jak widać było dobrym wyborem:) Rozumiem, że dorzucenie Akunina zadziałało jako dodatkowy pozytywny bodziec? Mię jakoś nie rusza, to znaczy mogę przeczytać, ale szału nie ma.
UsuńWydawnictwo miewa dziwne pomysły interpunkcyjne na przykład, stąd moja rezerwa :) Akunina sobie ostatnio odświeżam pod postacią siostry Pelagii, więc owszem, był to dodatkowy bodziec. A o panu Whicherze, tym prawdziwym jest też książka Podejrzenia pana Whichera Kate Summerscale, ponoć niezła.
UsuńPokaż mi wydawnictwo, które nie próbuje ustanawiać nowych interpunkcyjnych reguł!:P Przecinki w dziwnych miejscach mniej jednak działają mi na nerwy niż ciąg literówek. A tu kompletnie nie pamiętam, czy coś mnie drażniło, czy może wszystko było w porządku; może to i lepiej?
UsuńWedług posłowia książka pani Kate była jednym z bodźców, który skłonił autorów "Pana Whichera" do jego napisania. Na razie podążam jednak tropami Herculesa Poirot, więc sam rozumiesz, że ani Jack Whicher, ani siostra Pelagia nie mogą stanowić najmniejszej dlań konkurencji:)
Moim zdaniem dowolny detektyw stanowi konkurencję dla Poirota, ale to dlatego, że mam alergię na małego Belga :P
UsuńNo wiesz?! Jak możesz?! Uwielbiam Poirota, a jego wrogowie są moimi wrogami, o!:P
UsuńOch, no chyba jakoś zniosę to, że mam w Tobie wroga:)
UsuńA zatem wojna?
UsuńIdę ćwiknąć dzieciom dwa nagie miecze.
Skoro Twój fanatyzm sięga aż wojny, to proszę uprzejmię :P
UsuńPóźniej też będziesz prosić, dobrze więc że ćwiczysz.
UsuńZnaczy będę prosił, jak mi tymi mieczami zamachasz? Ciekawa perspektywa :)
UsuńMieczami machać nie muszę, wystarczy że zamrożę spojrzeniem, tudzież lodowato kąśliwą uwagą. Strzeż się, bo wczoraj z powodzeniem ćwiczyłam to na ekswłaścicielce naszego nowego domu i okazało się, że rażę nawet postronnych (np. męża)!:P
UsuńCzemu zupełnie nie czuję się zdziwiony rodzajem stosowanej broni i taktyki? :D Mam nadzieję, że mąż odzyskał czucie w rękach i nogach po tym zmrożeniu :P
UsuńNo czemu, no czemu?!:P Mąż radzi sobie świetnie: ja jestem Królowa Śniegu, on Belzebub z piekła rodem, więc wyśmienicie rozmraża, co zamroziłam.
UsuńNo wiesz, spojrzenie Meduzy niewielu wytrzymuje. Ale skoro on z piekła, to niech się męczy :P
UsuńOwszem, niewielu. Dlatego to taka wyśmienita broń. I jak mało miejsca zajmuje w torebce! A mąż nie sprawia wrażenia, aby się męczył. Przynajmniej zazwyczaj:P
UsuńSłowa-klucze "nie sprawia wrażenia". Dobrze się, biedulek, maskuje :D
UsuńSwój swojemu zawsze współczuje, nie?
UsuńJasne, a komu miałbym współczuć? :P
UsuńMi? Tego, na ten przykład, że mnie ogniem piekielnym przypiekają, bidulkę...
UsuńO bidulko, jak Ci źle i strasznie, no doprawdy! Lepiej?
UsuńAni trochę. Nieszczerze współczułeś, i tyle. Ale może chcesz mnie przeprowadzić, bo ja już nie mogę?
UsuńOd mojej przeprowadzki minęło pięć lat i ani trochę nie tęsknię za kolejną. Szczególnie że kilka pudeł wciąż czeka na rozpakowanie.
UsuńMy wywieźliśmy już 45 kartonów i końca nie widać. Tzn. owszem, książki się prawie skończyły. Z naciskiem na "prawie". O tym co będzie, gdy trzeba będzie coś w tych kartonach znaleźć, nawet nie myślę.
UsuńA kilka nierozpakowanych pudeł chyba najlepiej będzie wyrzucić bez zaglądania do środka. Też liczę na to, że takie będę miała, bo na razie z większością rzeczy nijak nie umiem się rozstać:(
Mowy nie ma, w pudłach są książki i to doskonale wiem które.
UsuńUrokiem kartonów jest nieustanne ich przeszukiwanie w poszukiwaniu szczotek do zębów, korkociąga i poszewek na poduszki, dasz radę :)
A to przepraszam.
UsuńNic nie mów. Ze szczoteczki do zębów nie spuszczam wzroku, ale wiem, że ostatniego dnia i tak wszystko rypnie. A jak cudownie będzie słyszeć co rano: "Mamooo, gdzie są moje ... (tu wstawić dowolne słowo)?!"
Szczoteczki do zębów wpakuj do swojej torebki (chociaż być może łatwiej je będzie namierzyć w stercie kartonów niż w jednej damskiej torebce:P) albo do schowka w samochodzie. Albo przynajmniej sprawdź, czy w promieniu 2 km od domu masz całodobową placówkę sprzedającą szczotki, pastę i mydło. I papierowe ręczniki.
UsuńO nie, nie, moja torebka nie jest bezpiecznym miejscem. Domownicy nazywają ją "czarną dziurą" i coś w tym jest:P Jeśli zaś o sklep idzie, czuję się bezpieczna: 100 metrów od domu mam Żabkę, czynną niemal całodobowo (przy okazji odkryłam, że pobliski róg, wyposażony w zgrabny murek jest miejscem, w którym codziennie między 18 a 19 spożywa się browara. Po namyśle stwierdziłam, że to dobrze - łatwiej będzie się nam zaklimatyzować w nowym miejscu. Całkowite odcięcie od lokalnych żuli z pewnością źle odbiłoby się na naszym zdrowiu!:P)
UsuńMoja żona ma plecak o podobnych właściwościach:P
UsuńZ Żabką będziecie w stałym kontakcie przez co najmniej miesiąc po przeprowadzce, ale dobrze byłoby mieć też pobliskie AGD oraz placówkę z pościelą i ręcznikami. Oraz skarpetkami. Nożyczkami do paznokci. Itepe.
Żuli na pewno szybko obłaskawisz, nakłoń ich do wynoszenia pustych pudeł po bananach do pobliskiego składu makulatury :)
Nie, no sprzęt AGD to chyba znajdę, co? Przynajmniej jeden ręcznik też. Gorzej ze skarpetkami, ale liczę na to, że upały utrzymają się jeszcze przez jakiś czas. I zawsze chciałam mieć długie paznokcie!:D
UsuńZa makulaturę słabo płacą, niestety. Sądzę jednak, że pomocne może okazać się przypadkowe zostawienie w kartonie jednej czy dwóch puszek piwa:)
O pralkę na pewno potkniesz się parę razy, ale taka suszarka do włosów albo mikser mają tendencję do znikania.
UsuńW kwestii zaprzyjaźniania się z żulami nie mam eksperiencji, więc jesteś zostawiona własnemu sprytowi :) Myślę, że mogłabyś żulom pozwolić wynieść do skupu puszki pozostałe po parapetówce :P
Mój mikser jest zabytkowy (jeszcze po dziadkach, a oni mieli go jakieś 20 lat), więc zamierzam strzec go jak oka w głowie!:)
UsuńJa z kolei zaprzyjaźnianie się z żulami mam opanowane do perfekcji, więc śpię spokojnie. Zawsze zresztą mogę na nich nasłać obecnego sąsiada, a przy nim wszyscy wymiękają, zwłaszcza jak się wylegitymuje z odsiedzianych paragrafów. Od tygodni zresztą nic innego nie robi, jak tylko wyznaje, że będzie tęsknił, więc pewnie z chęcią przyjmie taką robótkę!:P
Jeśli nie będzie Ci jakoś specjalnie brakowało aktualnego żula, to może nie zdradzaj mu nowego adresu, bo gotów wpadać na herbatkę. Z prądem. Albo na sam prąd :P
UsuńUwaga ze wszech miar słuszna. Dobrze rokujesz, jeśli chodzi o umiejętność obchodzenia się z żulami:)
UsuńNiestety, albo na szczęście, moja okolica w żuli nie obfituje, nie będę mógł doskonalić tej umiejętności :(
UsuńPatrząc całokształtowo, myślę że nie masz czego żałować. Ja to chociaż przy okazji zdobyłam niezbędne doświadczenie zawodowe, a w Twoim przypadku zdaje się, że byłoby ono mało przydatne.
UsuńNo właśnie. A przydatną niekiedy w celach zawodowych kminę przyswajam stojąc po prostu na przystanku :P
UsuńKminę? Nie chcę Cię martwić, ale użycie tego zwrotu chyba daje ci -100 punktów, jeśli chodzi o obchodzenie się ze współczesną żulerią. Oni zresztą nie jeżdżą komunikacją miejską, tylko beemkami albo audikami (nie wiem jak w stolycy, ale na Pomorzu Zachodnim i owszem).
UsuńMusimy chyba ustalić definicje, bo u nas żule piją bełta na przystanku autobusowym, wykrzykując rozmaite perły gwarowe. To, co jeździ, beemkami to ludzie sukcesu :P
UsuńNo widzisz, a mój sąsiad co ma prąd za przedpłatą (a stan konta na liczniku stale 0,00, co widzę codziennie, albowiem jego licznik jest przy moich drzwiach), niżej beemki nie wsiada. Widać u nas żulernia bogatsza!
UsuńNajwyraźniej bogatsza:P Albo też szkalujesz swojego sąsiada, człowieka sukcesu, mianem żula. Z czystej zawiści zapewne :)
UsuńSądzę, że jeśli choć raz byś go powąchał, porzuciłbyś myśl jakobym była zawistna.
UsuńCzłowiek w pędzie ku sukcesowi nie zawsze się po robocie umyje :P
UsuńZależy co nazywasz robotą. On chyba tylko to, o czym można mówić dopiero po dwudziestej drugiej. Ale na nadmiar kandydatek do pracy ostatnio nie narzeka.
UsuńDobrze, że się wyprowadzasz, bo człowiek życia z Tobą nie ma, ciągle go tylko po internetach obsmarowujesz. A tak sobie człowiek odetchnie :)
UsuńNo nie wiem, czy on wie o tych internetach. A poza tym, ostatnio narzekał, że teraz to mu się menelstwo do klatki wprowadzi i czy ja wiem, co mu zrobiłam, no?!:P
UsuńOch Ty, i jeszcze mu wartość nieruchomości obniżyłaś tym zniknieniem swoim!
UsuńJego nieruchomość komunalna, w standardzie niżej socjalnego, bardziej obniżyć się nie da. No, chyba żeby wychodek przenieść na korytarz:P
UsuńO widzisz, może nowe lokatory zaczną mu się pod drzwiami załatwiać:P
UsuńWypluj czym prędzej, albowiem nad nim, na tej samej klatce, pozostawiam własną babcię, przyrośniętą do nieruchomości niczym drzewo:(
UsuńOj, no to faktycznie. Niech mu się wprowadzi ktoś na poziomie :)
UsuńSam widzisz, że sytuacja jest skomplikowana. Dramat grecki to przy tym pikuś.
UsuńZaraz tam grecki, doprawdy :P
UsuńBez babci mógłby być i gwatemalski, ale z babcią? Weź się, chłopie, wczuj!:P
UsuńNo próbuję z całych sił. Doprawdy niepotrzebnie wywołałem demona, teraz będziesz cierpiała na bezsenność.
UsuńNa bezsenność cierpiałam dwa miesiące temu. Teraz mi przeszło. Pewnie za dwa dni wróci, ale co się teraz wyśpię, to moje!
UsuńPo warunkiem, że nowy dom nie stoi obok ruchliwej linii kolejowej :D
UsuńMój drogi, jako wnuczka zawiadowcy stacji, zamieszkała w odziedziczonym po nim mieszkaniu, nie mogłabym nie zwrócić uwagi na taki detal!:P Żadnych stacji, żadnych meneli, żadnych poniemieckich kamienic!
UsuńZe stacją i poniemiecką kamienicą pewnie Ci się udało :P Co do meneli, to pewnie nie znasz dnia ani godziny, jak się objawią. Zrobiłaś risercz pod kątem hałaśliwych psów za płotem i sąsiada majsterkowicza z piłą tarczową?
UsuńOwszem, zrobiłam. Kupowanie domu w wieku dojrzałym ma swoje plusy:P Psów brak, nie licząc kota, kupionego w pakiecie z domem. Sąsiedzi nieinwazyjni (oglądałam o różnych porach dnia i nocy, także znienacka, pomna własnych doświadczeń), tyle że w niedzielę lubią wystawić na zewnątrz radyjko i posłuchać "W Jezioranach". Dam radę!:)
UsuńZalety kupowania gotowca:) Byle wam samoloty nie zaczęły latać nad głowami i będzie git :)
UsuńWspominałam coś o zaletach wieku dojrzałego? Najwyraźniej pięć lat temu byłeś jeszcze za młody:P A samolotów nie będzie, tylko obwodnica, a i to niecały kilometr dalej. Za to dziki tuż za zakrętem, ale ostatnio przywykłam.
UsuńWiesz, ja kupiłem zadrzewioną działkę po lasem, nad którą nic nie latało. No, sroki i sójki. Pies sąsiada wprowadził się później :D
UsuńPrzypomniałeś mi dlaczego nie kupiłam działki, dzięki!:) Ale że kot nie radzi sobie z psem? Nasz pakietowy, mimo że stary, zachowuje się tak, że żaden sąsiad nawet nie pomyśli o kupnie psa:P Tyle że drogi w utrzymaniu, bo jada tylko whiskasy i szynkę, cholera panie.
Usuńjak to kot sobie nie radzi? Pies jest już tylko wspomnieniem :) Nasz nie spożywa nic droższego niż 1,69 za pudełko, taki jest miły :)
UsuńPowiedzmy że Ci wierzę. A naszego kota też wytresuję. Zacznę od mrożenia go wzrokiem:P
UsuńW tej dziedzinie nie masz szans z kotem i już widzę, kto tu kogo wytresuje :P
UsuńNiestety, możesz mieć rację. Ale próbę i tak podejmę, najwyżej legnę z honorem:P
UsuńPrzegrać z kotem to nie dyshonor :) A jak się słodziaczek wabi?
UsuńVipek, albo Wipek, nie dopytałam o literkę na wstępie;) Moje dzieci twierdzą jednak, że to Gacuś, bo podobno drze się tak samo jak noszący takie imię kotoślimak SpongeBoba:(
UsuńGacuś brzmi dużo lepiej. Kot zgodzi się na zmianę imienia po wniesieniu opłaty manipulacyjnej w postaci kotleta. Albo dwóch.
UsuńMyślę, że po zaoferowaniu kotleta zareaguje także na "Ej, kocie!":P
UsuńBez wątpienia. Natomiast nie obrażajcie jego inteligencji banalnym kici kici :)
UsuńNawet mi to przez myśl nie przeszło. Kot jest w wieku bardzo dojrzałym, gołym okiem widać, że nie w kiciokiciowym:P
UsuńWiesz, niektórzy nie mają tego wyczucia i obrażają stateczne zwierzątka infantylnym podejściem :)
UsuńJa nawet do własnych dzieci nie mówiłam "puci, puci, a gdzie nosiek?", więc kot może czuć się tym bardziej bezpieczny.
UsuńNo zgroza po prostu, nie sądzisz, że przyprawiłaś dzieci o traumę, nie mówiąc "puci, puci, a gdzie nosiek?" ?
UsuńNie sądzę. Niewykluczone, że dlatego nie wzdrygają się obecnie na dźwięk słowa "dupa", tudzież innych podobnych. I nie, nie mówiłam też do nich "puci, puci, a gdzie dupa?".
UsuńOd razu mi się przypomniała klasa robotnicza na budowie, która się nawzajem sztorcowała za użycie budowlanego przecinka w obecności Starszej, wówczas bodajże trzyletniej jedynaczki :D
UsuńNo nie, budowlanych przecinków przy dzieciach nie używam. A mi się dla odmiany przypomniało, jak kiedyś w miejscu publicznym, w obecności Starszego, wówczas dwulatka, użyłam słowa "dupa", a przechodząca obok starsza pani mało nie padła trupem.
UsuńU nas na razie szczytem brzydkiego słowa jest "łeb" :P i niech tak jeszcze zostanie przez jakiś czas :D
UsuńAż strach zapytać o kontekst, w którym to straszne słowo jest używane:P Ale nie łudź się, Starsza na pewno ma znacznie bogatszy słownik!
UsuńW klasycznym kontekście: odrąbię ci łeb względnie rozwalę ci łeb :P Starsza jak dotąd nigdy się nie sypnęła :)
UsuńJeśli mówi to jedna kochająca siostra do drugiej kochającej siostry, to jest to kontekst doskonale mi znany:P
UsuńMoje dzieci regularnie przybiegają do mnie, zaaferowane, pytając "mamo, a co to znaczy .... (tu wstaw sobie dowolne brzydkie słowo)?" A słów o których pytają, wcale nie słyszą z ust sąsiada, bo ten słownik ma nader ograniczony i opanowały go już w niemowlęctwie.
Dociekliwe dzieciątka:) Ja dziś wyjaśniałem, co to medytacja i takt, to chyba łatwiejsze :)
UsuńMedytacja może i łatwiejsza, ale takt? Rozumiem jednak, że za jednym zamachem przybliżyłeś dzieciom i muzyczne znaczenie tego słowa, taktując ręką na cztery?:P
UsuńNo skądże. Moje wyjaśnienia są ściśle kontekstowe, nie można przesadzać z ilością nowej wiedzy :P
UsuńTak, kontekst jest bardzo ważny. Pamiętam o tym od czasu, gdy dziecko zapytało mnie co znaczy słowo "obcować", a ja - na zasadzie katechizmowego skojarzenia - próbowałam rozpocząć od "świętych obcowania", ale ugryzłam się w język i zapytałam, skąd przyszło mu to słowo do głowy. Usłyszałam, że zapytał babci o to, co to znaczy "homoseksualista", na co ta powiedziała mu, że taki mężczyzna, który obcuje z drugim mężczyzną, i żeby zapytał mamy, co to znaczy "obcowanie":D
UsuńPerfekcyjna definicja:) Ale podziwiam dociekliwość Twojego syna, bo zwykle kończy się na niby-to-pełnym-zrozumienia "aha" :)
UsuńBabcia jest w takim definiowaniu niezrównana! A obaj moi synowie są dociekliwi aż do bólu. Mojego, nie ich, niestety.
UsuńPo kimś to mają, pewnie po babci :)
UsuńZ pewnością właśnie po niej. Ja zawsze mówię "aha".
UsuńBardzo dobra strategia. Niestety babcie zwykły psuć efekty, udzielając przesadnych wyjaśnień albo, co gorsza, odsyłając do rodziców :P
UsuńW tym kontekście przerażające jest to, że i ja kiedyś prawdopodobnie będę babcią...
UsuńZrobię test. Ja nie uzyskam zadowalającego wyniku 80 procentów to musowo przeczytam ;)
OdpowiedzUsuńRób, rób. Mi wyszło 38%, bo się pogubiłam w tych wszystkich cholernych nazwiskach:( Dno i bąbelki.
UsuńJa się nawet nie zabieram za takie testy, wystarczy chyba, że daty rozbiorów i powstań znam.
UsuńA poznawanie historii w ten sposób to hipsterstwo!
Pozdrawiam
Ja bym się też nie zabierała, ale ostatnio spotkałam się z moim licealnym historykiem i tak mnie - na moje nieszczęście - naszło. Daty rozbiorów, powiadasz? A aby dokładne, z miesiącem, dniem i godziną, hę?:P
UsuńNie rozeznaję się w tych najnowszych trendach. Ale hipsterstwo w słowniku stoi blisko historii, więc chyba może być?
Zasyłam pozdrowienia odwrotne!
Autorka nazywa się - Chodkowska.
OdpowiedzUsuńBardzo przepraszam za pomyłkę, będącą typową literówką (w innych miejscach poza nagłówkiem nazwisko napisałam poprawnie). Już poprawiłam!
UsuńTest zaliczony na 46%. Czuję się jak po wielkiej bitwie bo cały czas... strzelałam! :-)
OdpowiedzUsuńMasz rację z tą wiedzą historyczną. Nie ma to jak dobra książka, dlatego już polecam Wam "Galop 44" - książka dla nastolatków o Powstaniu Warszawskim. Starszy zachwycony! Bohaterzy mają 13 i 17 lat, więc dla Twoich chłopaków jeszcze za wcześnie na tę lekturę ale wpisz na listę.
Zaliczony jak zaliczony, zdaje się, że żeby cokolwiek zaliczyć, trzeba uzbierać te marne 50%:(
UsuńTytuł "Galop 44" mnie nie zachęca, a wręcz zniechęca, ale ja do Powstania Warszawskiego mam stosunek raczej chłodny, a już jego mitologizowanie napełnia mnie grozą. Jeśli jednak autorka nie poszła w kult małego powstańca, to może, kto wie?