wtorek, 31 marca 2015

M.Ostrowski "Teatr sprawiedliwości: aktorzy i kulisy", czyli brawo, bis!

„(…) Witold Wołodkiewicz, specjalista prawa rzymskiego, objaśniając filozoficzne znaczenie aequitas, słusznej sprawiedliwości, pisał: „Potrafi ona kojarzyć niezbędny formalizm prawa z zastosowaniem dobra.”
Stosowanie dobra – często poprzez interpretację przepisu – wymaga doświadczenia. Trudno zgodzić się z systemem, kiedy sędzia – jak w Polsce – zaczyna wyrokować, mając 29 lat. Za mało wie i za mało widział poza uniwersytetem i szkołą sędziowską (życie dzięki stypendium i pod kloszem). Kto sam nie doznał nigdy rażącej niesprawiedliwości, kogo nie przeczołgał kafkowski formalizm („przykro mi, taka jest procedura”) – nie będzie dobrym sędzią. Salomonowej mądrości bożej nie nauczy się w szkole. Poza tym jej absolwent nie ma odpowiedniej pozycji społecznej ani – co tu kryć – majątkowej, dającej niezależność.
A ma to być ktoś wyjątkowy: sprawiedliwy, nieprzekupny, nieposzlakowany. To ostoja obywatelskich nadziei, że w razie nieszczęścia jest się do kogo zwrócić. Są tacy sędziowie, sędziowie z powołania. Ale są i inni. Oto przykład. Adwokat ma przekonujący dowód, że kobieta, nigdy nie karana, trafiła do aresztu bezzasadnie. Łapie sędziego na korytarzu, ale jest piątek i słyszy w odpowiedzi: - „Proszę przyjść w przyszłym tygodniu.” Takich oskarża się o bezduszność, rozleniwienie i beztroski bałagan.

Gdybym przeczytała ten fragment piętnaście (a może nawet dziesięć) lat temu, z pewnością strasznie bym się obruszyła. Człowiek w wieku „przed trzydziestką” traktuje siebie bardzo poważnie.
Kiedy czytam go dzisiaj, kiwam głową. Przez ostatnie piętnaście (a może i dziesięć) lat zbyt dużo przeżyłam i zrozumiałam. Za dużo spraw, które zakończyłam dziesięć lat temu, dziś rozegrałabym całkiem inaczej.


Gdyby Marek Ostrowski napisał swoją książkę jako dwudziestoparolatek, tuż po zdanym egzaminie sędziowskim, raczej nie stworzyłby porywającego dzieła. Ponieważ jednak odczekał dobrych parę lat, mogłam się efektami jego pracy zachwycić.

W Polsce brakuje osób, które potrafią dobrze pisać o prawie, zwłaszcza tym, które z angielska nazywane jest „law in action”, a którego nie uczą na uniwersytetach. Mimo że rynek książek prawniczych jest bardzo bogaty, niemal nie sposób znaleźć wśród nich pozycji, które spełniają jednocześnie kilka podstawowych warunków: są napisane ładnym, przystępnym językiem, są merytorycznie poprawne oraz stawiają właściwe pytania, podejmując próby (i cóż, że czasem z góry skazane na niepowodzenie) znalezienia dobrych na nie odpowiedzi. Potencjalnych autorów takich książek trudno znaleźć wśród praktykujących prawników – większość z nich po pierwsze błyskawicznie i na wskroś przesiąka prawniczą nowomową, zatracając umiejętność posługiwania się przystępną polszczyzną, zaś po drugie, ma problem, by z dystansu spojrzeć na świat, w którym funkcjonuje na co dzień, a który wcale nie jest jedynym światem na ziemi.

Także wśród dziennikarzy zajmujących się prawem brak jest gwiazd (w dobrym tego słowa znaczeniu). Nie jest sztuką pójść na salę sądową, na której właśnie odbywa się ogłoszenie wyroku w głośnej, medialnej sprawie i wyjść z niej tuż po odczytaniu sentencji, a przed wysłuchaniem ustnych motywów orzeczenia po to, by nadać gorączkową relację („jako pierwsi o tym poinformowaliśmy!”), z której nie wynika nic poza gonieniem za sensacją. Prawdziwą sztuką jest zrozumienie tego, czego było się świadkiem, dostrzeżenie szeregu niuansów, zwrócenie uwagi na rzeczy pozornie nieistotne i przełożenie tego na zrozumiały dla ogółu język. Do tego trzeba jednak pokory, cierpliwości, mądrości i wiedzy. Cechy te nie są jednak częste – tak wśród dziennikarzy, jak i prawników.

We wstępie do swojej książki Marek Ostrowski pisze:
Nie pisałem oczywiście podręcznika, chciałem raczej postawić pytania. Dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej i co warto by zmienić? Zwykle trzeba dać ludziom więcej swobody i samodzielności, mogą w tym teatrze odegrać mądrzejsze role. Zebrałem przykłady z Polski, ale że pracowałem też jako korespondent zagraniczny, jest tu i mieszanka spraw z Ameryki, Francji i Anglii. Porównania są ryzykowne, ale i pouczające, zwykle dotyczą różnic w czymś, co nazwałbym filozofią czerwonego światła. W Paryżu, jeśli nie jadą samochody, piesi nie czekają na zielone i żadnemu żandarmowi nie przyjdzie do głowy żołądkować się w tej sprawie. W Warszawie policjant nie odmówi sobie przyjemności strofowania, a nawet ukarania obywatela, choćby ten żadnego zagrożenia nie stworzył. Dlaczego tak? Mam nadzieję, że czytelnika to zainteresuje.”

Największą zaletą "Teatru sprawiedliwości" są właśnie porównania. Siedząc na co dzień wyłącznie w polskim świecie miewałam niekiedy (zwłaszcza ostatnio) wrażenie, że oto sięgamy dna. Po tej lekturze ponownie widzę jednak wszystko we właściwych proporcjach – ludzie we wszystkich krajach są tacy sami, nasze problemy już wiele lat wcześniej rozwiązywali inni. Może nie jest to zbyt optymistyczne, ale na pewno skutecznie leczy z pokusy ustawienia się na pozycji ostatniego sprawiedliwego, który będzie walczył do upadłego, niczym błędny rycerz.
Przykładowo, odwołując się do sytuacji, jaka miała miejsce w amerykańskim mieście Cleveland w roku 1919, autor przywołuje konstatacje dwóch ówczesnych amerykańskich prawników – Roscoe Pounda i Felixa Frankfurtera:
Każdy prawnik i każdy dziennikarz wie, że ławy przysięgłych z niezwykłą łatwością poddają się atmosferze wytworzonej przez środowisko. To prasa w dużym stopniu kreuje tę atmosferę. Społeczna wrogość lub sympatia do oskarżonego może zasadniczo wpłynąć na wynik procesu (…). Nastawienie i treść codziennych wiadomości stają się najmocarniejszym budulcem opinii społecznej”.

W kilku rozdziałach, zatytułowanych niekiedy bardzo chwytliwie, choć zarazem (niestety) adekwatnie, autor skupia się przede wszystkim na sądach i sędziach (głównie tych orzekających w sprawach karnych) – jako obsadzających główne role w teatrze sprawiedliwości. Nie brak jednak także dywagacji na temat prokuratorów i adwokatów. Ostrowski wystrzega się przy tym agresji – choć niekiedy bezlitośnie obnaża prawniczą głupotę (nazwaną przez niego dosadnie „kretynizmem prawniczym”), czyni to w sposób rzeczowy i kulturalny. Jego uwagi są ponadto niezwykle trafne, pewnie dlatego, że są wynikiem czynionych przez wiele lat przemyśleń i szeregu różnorodnych obserwacji. Nie sposób także przypisać mu stronniczości – gdy w jednym miejscu zdaje się przychylać do opinii wyrażanych przez tzw. środowisko sędziowskie (pisząc na przykład, co osobiście przyjęłam ze złośliwą satysfakcją, że „to żenujące, że minister sprawiedliwości w ogóle wydaje rozporządzenia sprzeczne z konstytucją”), niemal za chwilę potrafi wytknąć sędziom, że przy dokonywaniu wykładni obowiązujących przepisów „boją się odejść od gramatyki, nawet nie pytając, czy taka wykładnia pozwala w ogóle wydać sprawiedliwy wyrok!” Swoje spostrzeżenia bogato okrasza przy tym przykładami, zarówno z krajowego, jak i z zagranicznego podwórka.


Nie podoba mi się w tej książce tylko jedno: to, że została dołączona wyłącznie do części nakładu przedostatniego (nr 13/2015) numeru „Polityki”, a teraz można ją – zdaje się - kupić tylko w internetowym sklepie „Polityki”.
Szkoda, bo powinna być to lektura obowiązkowa zarówno dla zatrudnionego w teatrze polskiej sprawiedliwości aktora, który chciałby zagrać w nim rolę życia, jak i dla zwykłego widza, kierowanego ludzką chęcią zajrzenia za teatralne kulisy czy do garderoby aktorów.


Marek Ostrowski „Teatr sprawiedliwości: aktorzy i kulisy”. Biblioteka „Polityki”, Warszawa 2015.

6 komentarzy:

  1. Momarto, bardzo mądrze to ujęłaś. Nie wiem co Ci napisać, ale chcę żebyś wiedziała, że bardzo mi się podoba i to co napisałaś, i ksiażka, którą przedstawiasz.
    Pozdrawiam Cię serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Zwłaszcza że ta cisza pod tym postem jakaś taka złowróżbna...:P
      A po książkę warto sięgnąć, naprawdę.

      Usuń
  2. Momarto, poczyniłaś taki wpis, że niewiadomo jak skomentować. ;) Moje doświadczenie z sądami jest dość ubogie i z reguły w obliczu sędziów czuję się onieśmielona i głupia. I za każdym razem nie mogę się nadziwić, że kolejny termin posiedzenia ( w jak mi się wydaje prostej sprawie) jest wyznaczany za 2-3 m-ce. W filmach i serialach wygląda to inaczej ;))

    Mogłabyś kiedyś napisać notkę w nowomowie sądowej. Byłoby zabawnie :)
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No jak to jak? Normalnie, skomentować i tyle:)
      W Polsce brakuje elementarnej edukacji prawnej, ale też - i o tym pisze Marek Ostrowski - ugruntowanej pozycji sędziego, wynikającej z tego, że cieszy się autorytetem, zbudowanym tak dzięki swojemu mądremu i pełnemu szacunku zachowaniu, jak i dzięki atmosferze, jaką tworzy się wokół wymiaru sprawiedliwości. I z jednym, i z drugim nie jest dobrze (i nie rozwinę publicznie tych myśli).
      Filmy i seriale, hm. W zasadzie nie wiem, bo nie oglądam ostatnio w zasadzie absolutnie niczego. Ale mogę sobie wyobrazić:) Z terminami bywa różnie - z jednej strony to zależy od ilości spraw przydzielonych w danym momencie do rozpoznania konkretnemu sędziemu (w Szczecinie przeciętnie około 300, choć są momenty, gdy bywa zarówno mniej, czyli np. 200, jak i więcej, czyli np. 400-500, a w ekstremalnych sytuacjach i 600), zaś z drugiej, od dobrej organizacji pracy. Ale to temat rzeka.
      A nowomowy sądowej mam tak dosyć na co dzień, że wątpię, abym kiedyś chciała poużywać jej ot tak, dla relaksu:(

      Usuń
  3. A ja zupełnie od czapy, chciałbym podziękować za życzenia i winszować SzP samych relaksacji w okresie Wielkiejnocy :D
    PS. A o sądach, to rzeczywiście najlepiej tylko czytać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, dzięki! Relaksować się zamierzam - jak nie będzie padać, to nawet i w pobliskiej puszczy, czego i Wam życzę:)

      Usuń