„Uważam, że popełniamy kardynalny błąd,
zakładając, iż dziecko nie rodzi się jako stuprocentowy człowiek. Zarówno w
literaturze naukowej, jak i popularnej ujawnia się nasza skłonność do
postrzegania dzieci jako istot raczej potencjalnych niż rzeczywistych – jako
aspołecznych „półistot”. Dlatego zakładamy, że po pierwsze, muszą zostać wpierw
poddane wpływowi osób dorosłych, a po drugie, że dopiero po osiągnięciu pewnego
wieku można je uważać za dojrzałych, pełnowartościowych ludzi.”
„Rozwój talentów i predyspozycji drzemiących
w naszych dzieciach będzie możliwy dopiero wtedy, gdy spojrzymy na nie bez lęku
i zatroskania, kiedy przestaniemy mieć wobec nich określone zamiary i
zrezygnujemy z konkretnych wyobrażeń na ich temat. Dlatego też musimy zacząć
traktować je poważnie i wejść z nimi w prawdziwe relacje. Ale nie takie, które
cechuje stosunek przełożonego do podwładnego czy osoby wyedukowanej do kogoś
niewykształconego. Powinno to być spotkanie dwojga ludzi, którzy mimo
dzielących ich różnic są jednak otwarci na to, by uczyć się od siebie
wzajemnie; którzy cieszą się na wspólne odkrywanie i kształtowanie świata.
Musimy więc nauczyć się rozmawiać z dziećmi, patrząc im w oczy; nawet jeśli w
tym celu czasem będziemy musieli przykucnąć.”
Dwa cytaty, dwie
książki, dwóch autorów. Jedno pragnienie: pomóc rodzicom w takim wychowaniu
dzieci, które nie spowoduje ich nieodwracalnego uszkodzenia oraz zabicia w nich tej
niesamowitej świeżości i radości życia, z którą przychodzą na świat.
Jesper Juul i Gerald Hüther. Duńczyk
i Niemiec. Terapeuta rodzinny i profesor neurobiologii.
W ostatnim czasie na
platformie Oś świata, na której umieściła swój blog pani Marzena Żylińska,
rozpętało się typowo polskie piekiełko. Podjęta przez Komitet Neurobiologii Polskiej Akademii Nauk próba zdyskredytowania działalności pani Żylińskiej,
została przyjęta z aprobatą przez spore grono osób, w tym także tych, którzy do
tej pory deklarowali się jako wspierający jej działania. Przyglądając się tej
historii (a może histerii?) w zasadzie z boku i próbując poznać i zrozumieć
racje przeciwników „nowego” w szkole, po raz kolejny przekonałam się, że czasem
różnimy się tak bardzo, że jakiekolwiek porozumienie nie jest możliwe.
Są bowiem osoby (i nie
jest to żadna nowość, gdyż występowały one już w starożytności, dając początek
istotnym nurtom filozoficznym), dla których liczy się tylko to, co naukowo
udowodnione. Życie jest dla nich równaniem z wieloma niewiadomymi, które jednak
– to dla nich pewne – poddaje się jakiemuś, ściśle określonemu wzorowi. Jego
odkrycie i zapisanie na tablicy przy pomocy szeregu obcobrzmiących znaków jest
dla nich celem i sensem. Nie interesują ich więc niczyje intuicje i
przypuszczenia, choćby urodziły się w najbardziej szanowanych siwych głowach. Dowody,
krzyczą, dajcie dowody!
Tymczasem „czucie i wiara silniej mówi do mnie, niż
mędrca szkiełko i oko”. Choć w pracy też wymagam, aby przedstawiano mi
dowody na poparcie głoszonych twierdzeń, to jednak wiem, że są sytuacje, które
wymykają się schematom i wzorcom. Pewnych rzeczy nie można udowodnić, można je
wyłącznie poczuć. Albo i nie.
źródło zdjęcia |
Jesper Juul uważa, że
dzieci rodzą się jako kompetentne istoty, które niepotrzebnie staramy się nagiąć
do własnych potrzeb i wyobrażeń.
„Prawdziwym darem od dzieci są wyzwania egzystencjalne, jakimi obdarzają
nas tylko dlatego, że są tym, kim są. Dzieci zmuszają nas do przemyślenia
naszych destrukcyjnych wzorców zachowania i sprawiają, że zastanawiamy się, czy
nadajemy się na rodziców. Demaskują nasze płytkie pedagogiczne próby
manipulacji i domagają się naszej obecności. Obrażają nas, odrzucając nasze
dobre rady i wskazówki, dumnie i rzeczowo domagając się prawa do inności. A
postępując w sposób destrukcyjny, zmuszają nas do uznania naszych błędów.
Krótko
mówiąc: ich wyjątkowa kompetencja robi tak wielkie wrażenie, że albo musimy ją
dostrzec, albo samych siebie okłamywać.”
Każdy kto ma lub miał dziecko,
po prostu wie jak bardzo prawdziwe są te słowa. Nie potrzebuje na to dowodów,
wystarczą mu własne płonące wstydem policzki.
Juul nie ocenia, nie
potępia. Wie, że sam nie jest bez winy. Jego książka obfituje w przykłady
sytuacji, z którymi zetknąć może się każdy rodzic, niezależnie od tego czy jest
Polakiem, Włochem czy Niemcem. Nie znajdziemy tu jednak gotowych recept,
idealnych do zastosowania przez każdego i w każdej sytuacji, co najwyżej
podpowiedzi i sugestie.
Myliłby się jednak ten,
kto zaliczyłby Jespera Juula do wyznawców metody „bezstresowego wychowania”,
który to zwrot używany jest w naszym kraju zazwyczaj w charakterze epitetu. Duńczyk
wielokrotnie zwraca uwagę na to, że konieczne jest wyznaczanie granic. Sugeruje
jednak, aby zamiast – jak czyniono to dawniej – nakładać ograniczenia na
dzieci, dorośli nakładali te ograniczenia dla siebie. Bo jeśli istnieje dla
niego jakiś dogmat to tylko taki, że to właśnie dorośli ponoszą stuprocentową
odpowiedzialność za jakość relacji z dziećmi.
źródło zdjęcia |
O ile książka Juula jest
czymś w rodzaju praktycznego poradnika, który powinien stale leżeć na szafce
nocnej każdego rodzica (sama ledwie parę tygodni po jej przeczytaniu mam
wrażenie, że powinnam sięgnąć po nią ponownie), o tyle książka Hüthera
(napisana wspólnie z dziennikarzem Uli Hauserem) jest raczej esejem, zbiorem
spostrzeżeń i sugestii.
Hüther, na co dzień
profesor na uniwersytecie w Getyndze, unika posługiwania się naukowym żargonem,
nie odwołuje się też (co niektórzy uznają za okoliczność dyskwalifikującą) do
konkretnych, obiektywnych wyników naukowych badań. Niestety, mało także w tej
książce konkretnych przykładów. Ktoś nieprzekonany i wątpiący raczej się
więc dzięki Hütherowi nie przekona – lepiej, żeby zaczął od Juula.
Ja jednak, jako że
przekonałam się i przekonuję na co dzień na własnej skórze, że dotychczasowe
tradycyjne rozwiązania prowadzą wyłącznie w ślepe uliczki, upstrzyłam całą
książkę kolorowymi karteczkami, zaznaczając co ważniejsze dla mnie fragmenty (w
praktyce: niemal połowę książki).
„Papierowa kulka wzbudza zainteresowanie dopóty, dopóki dziecko nie
dowie się, że jest to zmięty kawałek papieru; dopóki można ją zbadać, rozwinąć,
podrzeć czy pogryźć i tym samym odkryć jej naturę, a nawet jakąś możliwość
zastosowania. W zasadzie ten proces poznawania świata w zabawie mógłby toczyć
się bez końca, ale zbyt często zakłóca go ktoś przekonany o tym, że doskonale
wie, co można zrobić z pogniecioną kartką. W efekcie papierowa kulka wędruje w
koszu na śmieci, a maluch dowiaduje się, że tam jest jej miejsce. Na tym na razie
zabawa się kończy. Być może odtąd dziecko będzie wrzucać do śmietnika wszystkie
papierowe strzępki, odczuwając ewentualnie zadowolenie z tego, że sprawiło
radość jednemu z rodziców. Zapamięta, że papierowe odpadki należy wrzucać do
śmieci. Mama i tata bardzo się cieszą, że mają takie grzeczne dziecko! (…)
W
ten sposób dzieci z dnia na dzień uczą się prawdziwego życia. Ale z każdym
nowym „pouczeniem” zamiera w nich cząstka ich pierwotnego zachwytu. Zarzucając
dzieci naszymi rozsądnymi argumentami i nie doceniając imponujących odkryć
maluchów, zabijamy w nich marzenia i niszczymy ich bujną fantazję. (…)
Z
czasem dziecko będzie coraz mniej „bezstronne” w ocenianiu świata;
prawdopodobnie straci odwagę do podejmowania nowych wyzwań i powoli przestanie
wierzyć we własne możliwości. Stanie się zamknięte i odetnie się od wiecznie upominających
nauczycieli. To przykre doświadczenie życiowego rozczarowania przypada w
udziale większości dzieci. Tylko nielicznym udaje się zachować naturalną
otwartość, z którą przychodzą na świat – to właśnie z nich wyrastają „trudne”
dzieci, sprawiające „kłopoty wychowawcze”, bywające „bezczelne” i „uparte”. To
ich niepohamowany entuzjazm wywołuje potem irytację otoczenia.
Ale
takich dzieci każde społeczeństwo potrzebuje najbardziej, bez ich uporu i przekory
grozi nam intelektualny zastój, bez nich nigdy nie wyzwolimy się z utartych
struktur myślowych.”
Patrząc na Starszego, którego
psucie zaczęliśmy sami (miejsce zmiętej kartki jest przecież w koszu!), a
potem pozwoliliśmy szkole, by dokończyła dzieła, wiem, że muszę zrobić wszystko, aby Młodszy nie
poszedł w jego ślady. Bo choć nie mam dowodów na to, że do tej pory szliśmy
niewłaściwą drogą, wewnętrznie czuję, że coś jest nie tak. Mi to wystarczy, a
jeśli ktoś potrzebuje naukowych dowodów, niech szuka ich na własną rękę, choćby
i do końca świata. Ja i moje dzieci nie mamy tyle czasu.
Jesper Juul „Twoje
kompetentne dziecko. Dlaczego powinniśmy traktować dzieci poważniej?”,
przełożyły Beata Hellman i Barbara Baczyńska. Wydawnictwo MiND, Podkowa Leśna
2012.
Gerald Hüther, Uli
Hauser „Wszystkie dzieci są zdolne. Jak marnujemy wrodzone talenty”, przełożył
Andrzej Lipiński. Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk 2014.
Za polecenie obu książek
bardzo dziękuję pani Marzenie Żylińskiej.
O tym, co w największym
skrócie o edukacji i wychowaniu myśli Jesper Juul można przeczytać w „Wysokich obcasach”, nr 15/2015.
Oficjalnie uznaję, że Twoje teksty o dzieciach są zwierciadłami, w których odbijają się moje rodzicielskie lęki i płonące rumieńcem policzki. Postaram się dziś po południu przykucnąć.
OdpowiedzUsuńWczoraj wieczorem, po napisaniu tego tekstu, znów wzięłam Juula do ręki i zrobiłam sobie "dzieciowy" rachunek sumienia, tylko z wczorajszego dnia. Wszystko nie tak (no, prawie wszystko). Starszy w ślepej uliczce, ja w drugiej, równoległej. W mordę. Trzeba będzie kupić sobie taborecik.
UsuńOjoj, ojoj. To moje pierwsze wrażenie (nie będzie wywodów naukowych na ten temat)...
OdpowiedzUsuńOd czego zacząć? Zadziwiłaś mnie zestawieniem oświadczenia PANu z hasłem o "przeciwnikach >nowego<", sugerując jednocześnie, że Ci "przeciwnicy" są w kontrze wobec Juula i Hüthera. Zgrabnie, ale.... wydaje mi się, że protest przeciwko błędom merytorycznym popełnianym, przez Ż. nie jest tożsamy z negacją "nowego" (?!).
Może podzielę się swoimi wrażeniami (nie będzie naukowych argumentów):
- "nowe" wcale nie jest nowe - odsyłam choćby do Montessori (praktyka), Korczaka (teoria pedagogiczna), konstruktywizmu pedagogicznego.
- nieufność we mnie budzi fakt, że dydaktyk języków obcych kreuje się na specjalistkę od dydaktyki każdego przedmiotu
- nie popierając teorii, które prezentuje swoim doświadczeniem praktycznym (nie żądam naukowych badań)
- to samo dotyczy zebrania różnych teorii z tłumaczonych książek (fakt, pierwsza to zrobiła)
- jeżeli ktoś zajmuje się "metodyką" to poproszę o prezentację "materiału dowodowego" - ilość przeprowadzonych zajęć "na żywym organizmie" , ilość dzieci, zakres badań, obserwacje, wnioski; to rzetelna praca, nie populizm;
A na marginesie (niestety, brak mi czasu, aby rozwinąć wątek):
Byłam na spotkaniu z Hütherem (i Panią Żylińska) i ... zasnęłam na jego "wykładzie".
Zmęczenie zrobiło swoje, ale jak myśleć o całej teorii i podstawowych założeniach jak utrzymać uwagę słuchajacych, kiedy H. przez ponad 40 minut (razem z tłumaczeniem symultanicznym) po prostu gadał, nie podsuwając mi "do zaczepienia" koncentracji choćby jednego obrazka, pomysłu na moją aktywność (i setki innych osób)?
PS, zmiana w szkole jest potrzebna. Tak jak i krytyczne czytanie każdego, kto nominuje się na specjalistkę/specjalistę od "reformy". Juula uwielbiam na zdrowy rozsądek i pamiętanie o tym, że nie ma "jednej i drugiej strony barykady", tylko wszędzie - konkretny człowiek.
Miałam dziś bardzo trudny dzień, a teraz ciężki wieczór, dlatego odpiszę Ci jutro. Ale zamierzam Cię przekonać, że napisałam coś więcej niż tylko "zgrabny" post.
UsuńNapisałam tak długi komentarz, że muszę go podzielić na dwie części, żeby móc go tu wkleić. Bój się!:)
UsuńJutro okazało się pojutrzem, gdyż doba jednak nie jest z gumy.
Nie wiem jak jest w Twoim przypadku, ale ja od trzech tygodni poświęcam sporą część swojego czasu na zastanawianie się nad tym, co się wydarzyło i kto ma rację. Jest to dla mnie ważne z kilku powodów, z których najważniejszy jest taki, że właśnie wybieramy szkołę dla Młodszego (ot, typowy problem człowieka z większego miasta, który ma w zasięgu wzroku więcej niż jedną szkołę). Uznałam, że muszę wiedzieć, czy dobrze robię opowiadając się po stronie oszustki, szamanki i hochsztaplerki, bo - nazwijmy to otwarcie - taki obraz pani Żylińskiej został ostatnio nakreślony. Przeczytałam więc m.in. teksty zamieszczone na stronie Komitetu Neurobiologii PAN, w tym tekst prof. Mozrzymasa "Neurodydaktyka, neurofakty i neuromity", stanowiący obszerną recenzję książki pani Żylińskiej. Obserwowałam też uważnie drogi, którymi toczą się dyskusje na Osi świata, sposób argumentowania i oczekiwania krytyków pani Żylińskiej. Nie będę jednak ukrywać także i tego, że odbyłam długą telefoniczną rozmowę z samą panią Żylińską (z profesorem Mozrzymasem nie utrzymuję żadnych stosunków, a szkoda, bo chętnie odbyłabym i z nim długą rozmowę). Ach, zapomniałabym o najważniejszym: zdjęłam z półki strasznie zakurzoną "Historię filozofii" Tatarkiewicza, bo chciałam się upewnić, czy dobrze mi się wydaje, że gdzieś już to widziałam... Dobrze mi się wydawało.
Po tym wszystkim uważam, że istota sporu kręci się właśnie wokół tego, co nakreśliłam (przyznaję, bardzo ramowo) w poście (choć jest i - moim zdaniem - drugie dno, którego nie byłoby, gdyby pani Żylińska nie byłaby kobietą, ale o to mniejsza). Przeciwnicy pani Żylińskiej na poparcie swoich tez odwołują się do tekstów autorów anglojęzycznych, starannie ignorując teksty neurobiologów niemieckich i austriackich. Profesor Mozrzymas nawet nie wspomina o tekstach profesora Huethera (i nie mam na myśli książki opisanej w poście, bo tak jak zaznaczyłam, to raczej esej), a nazwisko Spitzera pada tylko raz, ale w wygodnym kontekście, bez odnoszenia się do jego naukowych twierdzeń. Neurobiolodzy niemieccy, austriaccy (ale nie tylko oni) od dawna zajmują się już przekładaniem neurobiologicznych odkryć i doświadczeń na szkolną rzeczywistość, obserwują, badają i wyciągają wnioski (jeśli zechcesz, znajdziesz właśnie u nich to wszystko, czego dopominasz się w swoim komentarzu – czyli „materiał dowodowy”). Jeśli się przyjrzeć, oni nie deprecjonują też nauk humanistycznych, podczas gdy o profesorze Mozrzymasie nie można powiedzieć tego samego (naprawdę, polecam lekturę jego recenzji. W miarę czytania moja szczęka opadała coraz niżej!) Ja wierzę im, a nie zachowawczemu polskiemu profesorowi, któremu wygodnie jest na jego katedrze zza której może nauczać maluczkich i obawia się, że z niej spadnie.
Co do samej pani Żylińskiej: oczywiście, że nic, co robi nie jest „odkrywcze”. Ona sama zresztą nie twierdzi wcale, aby było inaczej. Tylko co w związku z tym? Czy naprawdę uważasz, że samo istnienie teorii (i praktyki) Montessori, Korczaka i konstruktywizmu pedagogicznego załatwia sprawę? Czy dzieciom w polskich szkołach zrobiło się od tego lepiej? W podlinkowanym przeze mnie wywiadzie w WO Juul wypowiedział zdanie, które mnie osobiście bardzo uwiera. Przytoczę cały fragment, aby dobrze oddać sens:
„Dzisiaj coraz więcej rodziców decyduje się na alternatywne szkoły, bo jak mówią „nie będą się kopać z koniem”, ale ja mam wątpliwości, czy to jest jedyne rozwiązanie…
JJ: Rozumiem, dlaczego to robią. Chcą chronić własne dziecko, ale jak się popatrzy na to z perspektywy całego społeczeństwa, a nie własnego interesu, to lepiej byłoby zawalczyć o dobre szkoły publiczne, inaczej istnieje zagrożenie, że w szkołach państwowych zostaną same zaniedbane emocjonalnie dzieci i zaniedbani emocjonalnie dorośli.”
Część druga, uff!:
UsuńZdecydowaliśmy się posłać Młodszego do szkoły Montessori, bo nie znaleźliśmy dobrej alternatywy w publicznym szkolnictwie. Jeśli chodzi o klasy I-III tak, są już dobre wzorce (szkoła Starszego ma się tu czym chwalić), jednak klasy IV-VI leżą i kwiczą. Głosem uczących się w nich dzieci i rodziców. Tak, chcę chronić własne dziecko, dlatego zdecydowałam się na taki krok. Tak, mam w tyle głowy to, że jest to rodzaj ucieczki. Ale ryzyko jest ciągle zbyt duże, a ja nie mam tysiąca dzieci, na których mogę przeprowadzać eksperymenty, licząc na to, że któremuś się wreszcie uda. Dlatego mam do pani Żylińskiej olbrzymi szacunek za to, że podjęła trud głośnego mówienia o tym, co dla niektórych jest jasne już od wielu lat, a jej działania (choć i z pewnością działania wielu innych osób, bardziej anonimowych) zaczęły skutkować zachodzącą powolną przemianą publicznego szkolnictwa. Wczoraj rozmawiałam z kilkoma osobami poważnie zaangażowanymi w zmiany edukacyjne w Polsce – wszystkie (nie wiedząc o tym, że mam jakiekolwiek powiązania z panią Żylińską oraz że jestem momartą) mówiły, że od niedawna wiele zmieniło się w podejściu Ministerstwa Edukacji do sposobu edukacji w Polsce, że np. jeśli chodzi o ideę Montessori, to jest dla niej dobry czas, choć nie tylko dla niej, że widzą szansę, że naprawdę coś się zmieni.
Myślisz, że to zasługa Komitetu Neurobiologii PAN?
I wreszcie, bo strasznie mi długi ten komentarz wyszedł, a wstałam wcześniej po to, by pisać coś całkiem innego: ostatnie kilkanaście lat nie robię niczego innego jak tylko krytycznie czytam teksty. Nie ma innego wyjścia, gdy jedna osoba stara się udowodnić, że coś jest białe, a druga – że zielone. Czasem mogę się w swoich osądach mylić, to oczywiste, ale w życiu, inaczej niż w pracy, mogę posłużyć się jeszcze swoją wewnętrzną intuicją, przeczuciem. W tym przypadku oba sposoby prowadzą mnie tą samą drogą.
PS. Jeśli masz ochotę, zajrzyj na blog pani Marzeny. Ostatnio skupiła się na – w mojej ocenie – najlepszej możliwej drodze, tj. na przedstawianiu rzeczowych argumentów. Nie własnych, bo przecież odmówiono jej prawa do uczestniczenia w tej dyskusji jak równy z równym, skoro nie jest profesorem neurobiologii. To ciekawa lektura, nawet jeśli nie ze wszystkim się będziesz zgadzać.
I ostatnie: z mówieniem o merytorycznych błędach w przypadku „Neurodydaktyki” jest tak samo, jak z frustracją członków KN PAN (czy raczej głównie prof. Mozrzymasa) z powodu rzekomej niechęci pani Żylińskiej do odpowiadania na wysuwane przez nich zachęty do podjęcia dyskusji. Kręcimy się w kółko wokół dwóch, trzech błędów (w przypadku dyskusji – wokół jednej propozycji), o których mówimy jednak tyle razy i w tak różnych kontekstach, że odbiorca ma wrażenie, że jest tych błędów znacznie więcej. Zaciera się zaś istota, w tym to, czy aby na pewno można w tych przypadkach mówić o błędach, czy może o innym spojrzeniu na to samo. To też już było. Polecam Schopenhauera i jego „Sztukę prowadzenia sporów”.
Moje dzieci są bardzo kompetentne, a im starsze to tym bardziej kompetencje wzrastają :-), córka już w gimnazjum znała odpowiedzi na każde moje pytanie, co pozostało jej zresztą do dzisiaj :-)
OdpowiedzUsuńKompetencje moich ograniczają się na razie do uniwersum Marvela, ale przyznaję, że w tej tematyce trudno je zagiąć :P
UsuńNo i sami widzicie!:) Juul pisze, że siedmiolatek jest najbardziej kompetentną osobą, jeśli chodzi o bycie siedmiolatkiem, zaś Huether, że warto docenić to, że są dzieci, które są najbardziej kompetentne w pluciu pestkami na odległość (albo coś w tym rodzaju, dokładnie nie pamiętam). Doceńcie więc!
UsuńOczywiście,wszystkie dzieci są zdolne i kompletne, nie ma kogoś takiego jak trudny uczeń" kuleje niestety system. Nie chodzi o zrzucenie odpowiedzialności na nauczycielki i nauczycieli. Pozdrawiam,
OdpowiedzUsuńNajłatwiej zrzucić odpowiedzialność na nauczycieli/-lki, ale tu chodzi chyba o coś więcej. Mnie na przykład nieco przeraża to, że część moich znajomych nie rozumie o co mi chodzi i dlaczego nie podoba mi się to, co jest. W skrócie: "wydziwiam". Tylko czemu mam poczucie, że te poszukiwania nie mogą doprowadzić mnie i moich dzieci w gorsze miejsce niż to, w którym teraz jesteśmy?
UsuńPozdrawiam wzajemnie!:)
W oczach moich znajomych i części rodziny ja też wydziwiam. Czasem już odpuszczam i nie wchodzę w dyskusję.
UsuńSmutno też, gdy podczas zebrania w szkole zabiorę głos w jakiejś trudnej sprawie, albo wyjdę z inicjatywą zmian i NIKT mnie nie popiera. Jedyne co wychodzi z ust rodziców, to "na dzieci trzeba krzyczeć, bo inaczej do nich nie dociera".
Co miałam robić? Po dwóch latach bezowocnych starań i rozmów z wypaloną nauczycielką (które przynosiły skutek tylko przez kilkanaście dni) przeniosłam starszą córkę do innej szkoły.
Agnieszka
Ja przed ostatnim zebraniem w szkole - tym podsumowującym 1. semestr - przeprowadziłam akcję "buntowania" rodziców. Wyszło tak, że ja zaczęłam mówić, niektórzy z nich zaczęli włączać się w dyskusję, popierając moje argumenty, po czym zabrała głos matka jednego z uczniów - sama też nauczycielka i powiedziała: "no ależ przecież państwo nie biorą pod uwagę tego, że my musimy realizować program". Po czym dyskusję szlag trafił, a ja wyszłam na pieniaczkę, co to jest zazdrosna, że jej syn nie będzie wyczytany na apelu (bo nie był, ze średnią "zaledwie" 4,57) i dlatego nie chce, aby nauczyciele byli tacy wymagający.
UsuńI właśnie dlatego Młodszy pójdzie do innej szkoły. Chociaż ta Starszego najgorsza nie jest, więc w zasadzie wydziwiam.
I tu znowu dotykamy tego o czym P. Żylińska piszę w swej książce. Mianowicie, skupiając uwagę na programach i kryteria traci się z oczu prawdziwy sens edukacji. Realizowanie programu, a uczenie się to dwie różne rzeczy. Celem nauczyciela jest zrealizowanie programu. Punktem odniesienia jest podstawa programowa, a nie uczniowie. Rodzice zaś oczekują, że ich dzieci nauczą się w szkole np. matematyki.
UsuńPowiedziałam kiedyś na zebraniu, że jak dla mnie nauczycielka może sobie wpisywać do dziennika takie tematy jakie powinna realizować, ale niech uczy tego, co jest w danej chwili potrzebne i nie godni np. z tabliczką mnożenia, kiedy dzieci nie potrafią jeszcze dodawać i odejmować do 100. Wszyscy spojrzeli na mnie jak na nawiedzonego, niepoczytalnego obrazoburcę. ;)
Agnieszka
Niestety, obawiam się, że większość rodziców niewiele oczekuje. I w tym tkwi problem. Gdyby rodzice naprawdę czegoś oczekiwali, na poważnie angażowaliby się w to, co dzieje się w szkole. Tymczasem większość chce mieć po prostu święty spokój i żeby nikt od nich niczego nie chciał. Niewielu osobom przeszkadza to, że dla szkoły ważne jest, by dobrze wypadała w rankingach (których w przypadku podstawówek niby nie ma, ale naprawdę są) i do tego potrzebne są jej ich dzieci. W zasadzie tylko do tego.
UsuńStarszy w klasach I-III miał wychowawczynię, która potrafiła porzucić (lub odpowiednio zmodyfikować) program, jeśli widziała w tym szansę na rozbudzenie ciekawości dzieci. Efekt? Dzieci lubiły chodzić do szkoły, same szukały odpowiedzi na nurtujące je pytania. Wystarczyło pół roku, by szlag to wszystko trafił. Bo przecież "drodzy państwo, nie mogę dłużej zatrzymać się nad tym tematem, bo nie zdążę zrealizować programu, a przecież Państwo chcą, aby Wasze dzieci dobrze zdały tekst szóstoklasisty, prawda." (brak znaku zapytania zamierzony)
Do wyboru szkoły dla Młodszego przekonało mnie m.in. jedno zdanie wypowiedziane przez nową panią dyrektor: "naszym zadaniem jest podtrzymać u niego ciekawość świata i pokazać jak może ją wykorzystać". Tylko tyle. Aż tyle.
Julla mam już "za sobą" i była to jedna z tych lektur, która powoduje, że zaczynają się chybotać posady świata.
OdpowiedzUsuńMyślę sobie, że dopóki będzie istniała alternatywa w tej postaci, że nawet pani Min Edu posyła dzieci do prywatnych szkół, to pełne nadziei słowa o "dobrym czasie" dla zmian w pożądanym kierunku niewiele dadzą. Ile potrzeba czasu, żeby TO zadziało? Ile pokoleń dzieci?
My potrzebujemy zmian tu i teraz dla naszych dzieci.
Rozumiem Twoją decyzję dotyczącą wyboru szkoły dla Twoich dzieci, ale wielu rodziców nie ma takiej możliwości, choćby z tego powodu, że albo takiej szkoły nie ma, albo nie są w stanie zorganizować swojego czasu tak, żeby to wszystko ogarnąć (o pieniądzach nie piszę celowo, bo one są i nie są przeszkodą).
Ale rozumiem też co Cię uwiera, bo pozostaje cały obszar szkół, dyrektorów, nauczycieli, którzy nadal nie są partnerami do dyskusji (gdzie rodzic słyszy od innych, "doświadczonych" już w tej dziedzinie: "lepiej nie dyskutuj, bo się narazisz i mały będzie miał kłopoty...") co to realizują podstawę programową ...
To chyba nie tak ma być, prawda.
Chyboczą się, oj chyboczą. Ale im więcej czytam, tym mniej ścian tego akurat świata żałuję:)
UsuńTo wszystko nie tak ma być. Starszy poszedł do publicznej szkoły w ramach swego rodzaju manifestu (wszyscy wokół - poza najbliższą rodziną - namawiali na prywatną), jeszcze na początku tego roku myślałam, że Młodszy też do niej pójdzie. A potem zostałam trafiona celnie paroma kamyczkami, które wywołały lawinę, otwierając moje oczy na to, czego próbowałam nie dostrzegać. Wybór szkoły prywatnej jest więc dla mnie swego rodzaju porażką. Porażką ideałów, tak to nazwijmy. Trochę boli.
Mam też pełną świadomość tego, że jestem w szczęśliwej sytuacji, bo po pierwsze jakoś damy radę (z naciskiem na "jakoś" - dwójka dzieci w dwóch różnych szkołach, oddalonych od siebie o 20 km, to spore wyzwanie logistyczne), zaś po drugie, możemy wybierać (dlatego napisałam w poście o dylematach rodziców z dużych miast). To jeszcze bardziej smutne.
Pozostaje wierzyć w skuteczność takich inicjatyw jak "Budząca się szkoła", która lada moment ruszy także i na polskim gruncie. Oraz w to, że ci, którym w obecnym systemie wygodnie, nie storpedują i nie obrzydzą tego, co zaczęło się dziać.
Tylko jak podeprzeć naukowymi dowodami wychowanie dziecka? Podłączając czujniki i sondy do głowy? Badając przez kilka(naście) lat grupę dzieci i obserwując zmianę ich zachowania? Tylko jak wybrać tę grupę? Jakimi bezstronnymi kryteriami się kierować? No i oczywiście trzeba by liczyć na całkowitą szczerość rodziców i skrupulatne monitorowanie każdego zachowania... Jak to moja położna powiedziała - nie najważniejsze są badania, książki itp, tylko intuicja rodzica :) I chyba to jest najważniejsze. A to żeby nie zabijać w dziecku tej fantazji i otwartości na świat, przekonały mnie dawno temu pierwsze strony "Małego Księcia". Choć czytałam go jako nastolatka, wciąż z tyłu głowy mam scenę z rysunkiem i jego interpretacją dorosłego i właśnie dziecka. Podobny przykład to Einstein - to właśnie ta dziecięca ciekawość, ta chęć odkrywania i niezamykanie się w sztywnych ramach pozwoliły mu odkryć pewne niuanse :) Obiecałam sobie, że będę starać się ze wszystkich sił pobudzać w nim tą dziecięcą otwartość na świat :D
OdpowiedzUsuńJeśli traktować dzieci jako obiekty (w sumie nie odbiega to wiele od tego, co w niektórych szkołach się o nich myśli), to niezły pomysł z tymi czujkami. Ten drugi postulat jest natomiast wysuwany przez osoby, którym bliskie są tezy profesora Mozrzymasa (polecam lekturę komentarzy pod ostatnimi postami na blogu pani Żylińskiej). W Niemczech takie obserwacje już się prowadzi, choć - oczywiście - naszym sceptykom to nie wystarcza. Mi natomiast wystarczy to, co słyszę od swojego starszego syna, który w wieku 10 lat stracił jakąkolwiek motywację do nauki. Przykład z dzisiaj: "mamo, nie robię tego zadania z przyrody, bo pani powiedziała, że ono jest dla chętnych, a jak dla chętnych to się nie opłaca, bo pani i tak nie postawi za to żadnej oceny". Kilka miesięcy zniszczyło cały dorobek wcześniejszych trzech lat w szkole, że o mojej pracy nie wspomnę. W jego przypadku czeka mnie więc nie tyle pobudzanie, co wzniecanie choćby iskry otwartości z tych zgliszczy, na których stoimy.
Usuń