poniedziałek, 18 stycznia 2016

Ewa Małas-Godlewska w szczecińskiej filharmonii, czyli słownik terminów muzycznych

W ramach akcji przypominania sobie jak to jest być kulturalnym człowiekiem, znawcą sztuki, wybrałam się w miniony piątek do szczecińskiej Filharmonii.

źródło zdjęcia
Bilety na koncert kupiłam już w sierpniu, niezrażona lakonicznością zamieszczonej w internecie informacji.
Koncert symfoniczny, w roli gwiazdy sopranistka Ewa Małas-Godlewska, w repertuarze „arie, utwory musicalowe oraz kompozycje z płyty „Sentiments” w aranżacjach Adama Sztaby i Krzysztofa Herdzina”.
Nie jestem fanką ani znawczynią operowych głosów, ale dobrej muzyki nigdy za dużo.
Tak myślałam, naiwna.

Dzisiaj pewne są dwie rzeczy: jestem uboższa o 90 złotych i przypomniałam sobie wiele zapomnianych wskutek nieużywania terminów muzycznych.


Brillante

Tak się zaczęło. Błyskotliwie i zarazem efektownie. Utworem „Druga fanfara dla niezwykłej kobiety”, kompozycją autorstwa Joan Tower, na instrumenty dęte i perkusyjne, wykonanym przez kameralną grupę muzyków dyrygowanych przez ekspresyjną Ewę Strusińską.
Niezłe wejście, pomyślałam. W złą godzinę.


Mesto

Filharmonia nie ma szczęścia do konferansjerów. Nie wiem ilu ich jest, do tej pory oglądałam dwóch. Dwóch bardzo smętnych panów.
Ni to dostojnie, ni to żartobliwie. Niby się stara, ale lepiej gdyby po prostu zapowiedział. I poszedł. Czym prędzej.

źródło zdjęcia
Andante

W pierwszej części bezpiecznie, zachwyt raczej umiarkowany. Artystka wyszła, zaśpiewała, nie porwała.
Haendel, Vivaldi, Puccini.
Trzy utwory (słownie: trzy), z towarzyszeniem bardzo przyzwoicie grającej orkiestry. Trochę żal, że nie ma Mozarta. Aria Królowej Nocy, napisana właśnie dla sopranu koloraturowego, jakim dysponuje Małas-Godlewska to może wybór nazbyt oczywisty, ale w końcu po to tu przyszliśmy.


Abbandono


Na zakończenie części pierwszej zaskoczenie. Ni z gruszki, ni z pietruszki dwa wyłącznie instrumentalne utwory skomponowane przez niejaką Lili Boulanger, poprzedzone smętną (mesto, mesto!) pogadanką pana konferansjera na temat trudnego losu kobiet – kompozytorek.
Czuję się wytrącona z rytmu, zerkam do programu. Nie, nie stoi tam, że przyszłam na koncert pt. „kobiety w muzyce”. Nie napisali również, że przyszłam na popisy szczecińskich filharmoników (zgrzeszyłabym, gdybym stwierdziła, że grali byle jak, nie sposób było także nie zauważyć znakomitej dyrygentki), ale miała być Małas-Godlewska. Gdzie jest Małas-Godlewska?!



Decrescendo

Po przerwie poczułam się jeszcze bardziej osłabiona niż wcześniej.
„La novella d’inverno” Marty Ptaszyńskiej to być może fantastyczny utwór polskiej kompozytorki na orkiestrę smyczkową (udziału wokalu nie przewidziano), ale doprawdy, nie przyszłam tu po to, by słuchać czegoś takiego.

Fortissimo

Przetrwawszy baaaardzo długą kompozycję Ptaszyńskiej, z nadzieją oczekiwałam na musicalowe szlagiery.
źródło zdjęcia
„Memory” i „Somewhere” to wszak, zwłaszcza dla osoby obdarzonej taką skalą głosu jak Małas-Godlewska, gwarancja sukcesu.
Nie tu i nie dziś.
Małas-Godlewska być może śpiewała dobrze. Być może bym to wiedziała, gdybym mogła ją usłyszeć. Niestety, nie dostałam takiej szansy (a siedziałam na bardzo dobrym z punktu widzenia akustyki miejscu). Słyszałam orkiestrę (grała głośno, nawet bardzo głośno), Małas-Godlewską tyle o ile. O tyle, bym mogła dojść do wniosku, że przydałyby się jej lekcje u Barbry Streisand. Także dotyczące zasad układania repertuaru na recitale.
Lekcja pierwsza (udzielę jej w zastępstwie): gdy publiczność kupuje bilet na gwiazdę, chce słyszeć gwiazdę.


Furioso

Ostatnim utworem, który Małas-Godlewska wykonała tego wieczoru była wokaliza do walca z muzyki do filmu „Amelia”.
Utwór bardzo przyjemny, zwłaszcza że z udziałem akordeonu, do którego mam wielki sentyment (kiedyś też umiałam tak grać); wokaliza też niczego sobie.
Cóż, gdy okazuje się, że to koniec koncertu. Siedem utworów (a może utworków?) wokalnych i już? Liczę na bisy, może będzie występ a capella i wreszcie coś usłyszę.
Naiwna idiotka.
Na bis dostaję tę samą wokalizę, z tej samej „Amelii”, w tej samej aranżacji. Koniec.
Jestem wściekła.

Tutti

W swojej wściekłości jestem odosobniona. Szczecińska publiczność gremialnie wstaje z miejsc. To już któryś raz, gdy na siedząco spoglądam na tłum i czuję się zażenowana.
Na szczęście nie jestem sama. Obok siedzi starszy pan, lat na oko siedemdziesiąt. Nachyla się i konfidencjonalnie szepcze: „Dziękuję, że pani też nie wstała”.

Nie ma za co.

Virtuoso. Ewa Małas-Godlewska w Filharmonii Szczecińskiej. 15 listopada 2015 roku.

30 komentarzy:

  1. Też ze dwa razy oglądałem końcówki różnych rzeczy na siedząco i bylem karcony wzrokiem za swe niewyobrażalne chamstwo. Niestety nie miałem nikogo na wsparciu :P Czasem odnoszę wrażenie, że dla prowincji gra się/śpiewa/tańczy, na pół gwizdka, bo "wieś" wszystko łyknie. Jak widać po reakcji Twoich współsłuchaczy, poniekąd słusznie :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz co, ja nawet nie wiem czy tym razem chodziło o bycie prowincją. Nie znam się na zasadach na jakich występują gwiazdy i nie wiem kto na co miał tu wpływ. Na pewno natomiast szczecińska filharmonia miała wpływ na nagłośnienie artystki, która mimo że śpiewała z mikrofonem, i tak była niesłyszalna. A że dobrze poinformowane źródła donoszą, że tak to wygląda na każdym tego rodzaju koncercie, tym bardziej nie było za co urządzać stojących owacji.

      Usuń
    2. Popatrz, a kiedyś nie było nagłośnienia bezprzewodowego, a każdy słyszał :)

      Usuń
    3. Szczerze powiem, że nie wiem o co tu chodziło, ale w pierwszej części było bez mikrofonu i słyszałam, zaś w drugiej, z mikrofonem, nie słyszałam:( Może to element kampanii zniechęcającej do techniki?

      Usuń
    4. Albo po prostu baterie padły :P

      Usuń
    5. Na kablach byli, nie na bateriach. Może ktoś złośliwy przegryzł kabel?

      Usuń
  2. Dobrze, że straty moralne ograniczyły się tylko do Ciebie. Latem przy okazji wakacyjnego pobytu we Wrocławiu zaciągnąłem syna na koncert finałowy "Non sola scripta" (w programie m.in. Bach, wśród wykonawców Adam Makłowicz), który odbywał się w kościele św. Krzyża. To miało być jego pierwsze spotkanie "na żywo" z muzyką "poważną". Czego chcieć więcej Ostrów Tumski, gotycki kościół, Bach. Niestety większość czasu Adam Makłowicz grał na fortepianie popierdółki nadające się, owszem, do kotleta w SoHo, przy aplauzie miejscowej ludności. Bach w wykonaniu Marka Stefańskiego był tylko na zakończenie. Przeprosiłem dziecko - było wyrozumiałe, ale nie tak miało być.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moralne i finansowe - 90 złotych to naprawdę nie jest mało. Młodszy bardzo chciał iść na ten koncert ze mną; całe szczęście, że nie było biletów!
      Myślę, że nie jest teraz łatwo zrobić dobry koncert - dostępny dla szerokiego grona, ale zarazem nie schlebiający tanim gustom. Wymagający, ale przystępny. Niełatwe nie równa się jednak wcale niemożliwe. O ile się chce.

      Usuń
    2. Wieki całe nie byłem w filharmonii ale faktycznie 90 zł za składankę "od Sasa do Lasa" to sporo. Nasze bilety były dużo tańsze ale za to spóźniliśmy się na kolację, bo okazało się, że kucharz w hotelowej kuchni gotuje tylko do 21-tej. Same straty.

      Usuń
    3. Ja z kolei zaciągnąłem kiedyś Kitka na "Requiem" Mozarta. Wiem, mało romantyczne, ale uwielbiam :P Bilety w cenie kina i to nawet nie czyde, chór "tylko" akademicki, orkiestra miejscowa, ale było pięknie. Może dlatego, że do "Requiem" ciężko wstawić jakieś, jak to Marlow ujął, popierdółki :D

      Usuń
    4. Marlow: brak kolacji jest bolesny, choć z drugiej strony - nie powinno się jeść po 21!:P
      W lutym idę na następny koncert za 90 złotych (jak widać to bardzo popularna cena biletów), a jeszcze w styczniu - za 95 złotych (oba nie w filharmonii) - będę mogła napisać post porównawczy:D

      Bazyl: Na "Requiem" ja też mogę zawsze i wszędzie:) I też mi się zawsze podoba. Dobrze to Mozart wymyślił, z tym brakiem przerw na popierdółki:P

      Usuń
    5. Moim zdaniem śpiew chóralny nie daje rady tylko w naprawdę wyjątkowych wypadkach. Dajmy na to po suto zakrapianej imprezie w gronie znajomych :P

      Usuń
    6. No fakt, Requiem odśpiewane chóralnie po suto zakrapianej imprezie mogłoby się nie sprawdzić...

      Usuń
    7. Chociaż... Napisawszy powyższe pomyślałam sobie o Dies irae odśpiewanym dnia następnego przez chór rozgniewanych małżonków nieuczestniczących w imprezie:D

      Usuń
  3. Może gwiazda była w niedyspozycji, a nie chciała zawieść słuchaczy, dlatego wystąpiła na pół gwizdka. Jak widzisz większość była zachwycona ;)
    Nie jestem wielkim znawcą, więc do filharmonii wolę chodzić na lekkie, łatwe i przyjemne koncerty. A przynajmniej takie, które kojarzę. Mozart, Vivaldi, Beethoven - to lubię ;))
    W maju idę na "FILM-HARMONY. Inspiracje Kubricka". Liczę na standing ovation :)
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może i tak, ale z mojego punktu widzenia marna to pociecha.
      Ten Kubrickowy koncert to zacny pomysł. Też się nad nim zastanawiam; może się spotkamy? Na stojąco lub siedząco:P

      Usuń
  4. Mnie się wydaje, że coś z tą prowincją może być na rzeczy, organizatorom wydaje się, że publiczność to i tak kupi, bo będzie mogła się pochwalić, że widziała i słyszała na żywo gwiazdę. To, że nie zawsze zobaczy lub usłyszy to rzecz drugorzędna. Takie spostrzeżenia mam co do występów teatralnych. Natomiast też zauważyłam, że czasami lepiej bez konferansjera niż z nim, zwłaszcza, jeśli robi to nieprofesjonalista, albo gwiazda chce zaoszczędzić i sama "zabawia" publikę, a nie ma ku temu predyspozycji. Do pasji doprowadzają mnie występujący, którzy usiłują wyciągnąć na scenę kogoś z publiki i stajemy się świadkami (najczęściej) jakichś nieporadnych prób wyjścia z twarzą nieszczęśliwca. Nudne to i żenujące. Taki rodzaj konferansjerki prowadził niejaki pan Marek Torzewski (piękny wokal, świetne wykonanie) a wszystko psuła mi konferansjerka; ani zabawna, ani interesująca. Ale chyba byłam w mniejszości, bo publiczność wydawała się zachwycona. A co do standing ovation nie miałam na tyle odwagi, aby siedzieć, gdy wszyscy zdzierali ręce na pewnym podobno niezwykle śmiesznym przedstawieniu, które mnie jakoś nie śmieszyło. Mam nadzieję, że kolejne wizyty ukulturalniające będą bardziej satysfakcjonujące.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja cały czas się waham z tą prowincją. Bo to w końcu Filharmonia organizowała, nie był to żaden wynajem sali pod koncert zewnętrzny. Więc chyba odpada traktowanie publiczności z góry?
      Jeśli chodzi o objazdowe spektakle z "gwiazdami", to po doświadczeniach sprzed bodajże dwóch lat omijam je szerokim łukiem, gładząc przy tym z lubością portfel, bo zazwyczaj drogie toto okrutnie.
      Do bycia zapowiadaczem trzeba mieć dar i wyczucie. I o jedno, i o drugie nie jest łatwo, jak widać.
      Nie zamierzam się jednak zniechęcać i traktuję to jak wypadek przy pracy. Ukulturalnię się, mimo takich kłód pod nogi, o!:)

      Usuń
    2. Po co szanować publiczność i się wysilać, skoro ta na wszystko ma jedną odpowiedź: wstać i klaskać?

      Dobrze, że ową recenzję małasmuzyczną napisałaś, może gdyby było w sieci więcej miejsc na takie osobiste relacje z kulturą (lub jej protezami, np akustycznymi grr) to mniej byśmy błądzili (tudzież wydawali ;).

      Usuń
    3. No właśnie, to są chyba naczynia połączone, choć nie powinny być. Ktoś (artysta?) powinien być tym mądrzejszym i nie idącym na łatwiznę, mimo że kusi tanim poklaskiem.
      Dzięki za miłe słowo. Nie pretenduję do miana znawcy sztuki wszelakiej, choć pojęcie o tym i owym mam (o jednym większe, o innym mniejsze). Jedno jest pewne, jak nie zachwyca, to wołami ze mnie nie wydrzesz, że zachwyca:P
      A tydzień przed panią Małas byłam na bardzo dobrym, akustycznym właśnie, koncercie. Z całkiem innej beczki, w całkiem innym miejscu, gdzie muzyka unosiła się wśród oparów piwa, ale wyszłam stamtąd - pardon za emfazę - lepsza, szczęśliwsza i wrażliwsza. Znaczy się można.

      Usuń
  5. No ale gwiazda raczej nie miejscowa, a to ona była wabikiem, który miał przyciągnąć publikę, nawet, jeśli filharmonia rodzima. To trochę mi przypomina wystawy obrazów,które przyciągają znanym nazwiskiem, gdzie na około pół setki obrazów wystawia się dwa-trzy obrazy mistrza o znanym nazwisku, z czego jeden ledwie rozpoznawalny, a dwa to jakieś szkice, czy wczesne, mnie udane prace. Wiem, że znowu troszkę jestem obok tematu, ale u Ciebie często mam skojarzenia. :) Np. myślę monmarta i zapala się lampka- nie podziękowałaś za kartkę świąteczną (świnka jestem)- dziękuję a co do sugestii- wszystko się może zdarzyć :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tymi wystawami to bardzo dobre porównanie. Chociaż jest jedna różnica: obrazom wszystko jedno gdzie wiszą, a Małas-Godlewska jednak musiała do tego Szczecina przyjechać. Już chociażby z uwagi na to, że to kawał drogi, powinno jej się chcieć zaśpiewać więcej utworów.
      Z kartką można powiedzieć, że vice versa, więc jesteśmy kwita.
      I jak to jest, że u mnie się wszystkim tak kojarzy?:P

      Usuń
  6. A właśnie, że Absolutna Perfekcja!!
    Przyjechałem z daleka aby usłyszeć ten koncert i nie zawiodłem się.
    Ewa Godlewska wystąpiła w bardzo zróżnicowanym repertuarze i pokazała swój kunszt wokalny nie tylko jako śpiewaczka operowa, ale i piosenkarka.
    Łatwość z jaką zaśpiewała Barok, a potem przeboje musicalowe zachwyciła publikę.
    Utwory operowe w jej wykonaniu to lekkość i wspaniała technika w woalce tak unikalnego ciepłego sopranu. Trzeba usłyszeć inne śpiewaczki operowe w tych utworach aby docenić kunszt i talent Pani Ewy Godlewskiej.
    ----------
    Tytuł i komentarz w Blogu pani "Momarta" o koncercie jest wprost nieuczciwy dla każdego miłośnika muzyki.
    Pani "Momarta" poszła chyba przez pomyłkę na jakiś inny koncert - bo ten w Filharmonii był wyjątkowy.
    Pani "Momarta" przyznała się, że nie zna się na operze - po co wiec te brednie.
    To zupełnie tak jakby sowieckie NKWD przyjechało do Polski lub Europy zachodniej i uczyło wszystkich wokół wartości demokratycznych.
    Proponuje następnym razem wydać 90 złotych na pociąg do naszej Warszawy, na ulicy Chmielnej grają orkiestry uliczne, może będą w pani guście. Tylko uwaga, za trochę krytyki mocno biją.
    Natura nie dała pani słuchu i wrażliwości muzycznej, a o to nie można mieć pretensji do wykonawczyni, dyrygentki i orkiestry.
    Niestety w epoce internetu, zarówno w krytykach muzycznych tak jak w polityce, impotenci krzyczą najgłośniej.
    ---------
    Dyrygentka Ewa Strusińska i Orkiestra Filharmonii Szczecińskiej i to jak jedna dusza i ciało oraz wysoki europejski poziom.
    Zawsze gdy słucham wykonania "Somewhere" na płycie Pani Godlewskiej "Sentiments" mam śliwkę w gardle, na koncercie nie wstydziłem się łez - nikt tego utworu nie potrafi zaśpiewać tak jak nasza polska Ewa.
    Końcowy otwór "Amelii" wprowadził publikę w prawie euforyczny stan, długie brawa i znów bis "Amelii".
    Co za wspaniały wieczór.
    St. August

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pana pełen kultury wpis uświadomił mi, że być może zabrakło mi pewnego rodzaju wrażliwości. Tym bardziej nie żałuję.

      Usuń
    2. Uderz w stół, a nożyce cię zadźgają ;)

      Usuń
    3. Wrażliwe nożyce, dodaj. Subtelne, pełne taktu i harmonii, z lekkością rozrzucające inwektywy. Niczym nuty.

      Usuń
  7. Tak, ten blog to wyraźnie opłacana przez kogoś klaka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To musi być strasznie przykre: patrzeć na świat wyłącznie przez pryzmat pieniądza, prawda?

      Usuń
  8. Cenię Ewę Małas Godlewską.
    Mam nieodparte wrażenie, że coraz to częściej wkracza lekki repertuar do Filharmonii, ciekawe dlaczego?
    Pozdrawiam,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W lekkim repertuarze nie ma niczego złego, w każdym razie moim zdaniem. To zresztą trend istniejący w muzyce od zawsze; wybitni kompozytorzy też nie tworzyli samych Wielkich Dzieł Sztuki. Mam zresztą wrażenie, że Filharmonia Szczecińska całkiem nieźle sobie radzi, balansując na krawędzi dwóch światów. A że czasem spadnie... Cóż, zdarza się nawet najlepszym.

      Usuń