Mniej więcej dwa lata temu na chwilę
zamieniłam własne dzieci w króliki doświadczalne.
Każdemu z osobna przeczytałam, jedną po
drugiej, dwie książki i poprosiłam, żeby wskazali tę, która bardziej im się
podoba.
Obie były w zasadzie o tym samym, choć
różniło je prawie wszystko.
Pierwsza to zgrabny
wierszyk autorki o uznanym nazwisku: z przyjemnymi dla ucha rymami, zabawną
treścią, opatrzony kolorowymi obrazkami utrzymanymi w estetyce typowej dla
wydawanych w Polsce książek dziecięcych przeznaczonych dla masowego odbiorcy.
Druga to chropawa,
pozbawiona rymów historia, zarówno napisana, jak i ascetycznie zilustrowana
przez tę samą osobę, szerzej nieznaną. W odbiorze, wydawałoby się, raczej
trudna.
Wybór wydawał się więc
oczywisty. Tymczasem zarówno Starszy, jak i Młodszy zgodnie orzekli, że wolą
książkę numer dwa.
Wyciągnęłam z tego jedyny słuszny wniosek: muszę mieć oko na
Bajtlika.
Poważne potraktowanie
Jana Bajtlika wymagało jednak ode mnie sporego wysiłku. Ciągle bowiem wydaje mi
się, iż to ja jestem młoda, więc ci, którzy urodzili się później niż ja są ledwo
odrosłymi od ziemi żółtodziobami. Niestety, życie brutalnie weryfikuje to wyobrażenie, co i rusz wprowadzając na moją drogę osobników coraz później
urodzonych, twierdzących do tego bezczelnie, że od dawna są dorośli.
Jednym z nich jest
właśnie Jan Bajtlik. Rocznik 1989, z całkiem bogatym już dorobkiem i szeregiem nagród na koncie.
Człowiek, który dużą część swojej
energii i pomysłów kieruje ku dzieciom. A dzieci go za to uwielbiają. Szkoda
tylko, że ich rodzice nie zawsze o tym wiedzą.
Gdy odkryłam, że
wydawnictwo Dwie Siostry organizuje w czasie ferii zimowych (które w
województwach zachodniopomorskim i mazowieckim szczęśliwie przypadają w tym
samym czasie) szereg warsztatów dla dzieci, zyskałam dodatkowy powód, by
część ferii spędzić właśnie w Warszawie. Obawiałam się tylko, że zabraknie dla
nas miejsca – naiwnie myślałam, że gdzie jak gdzie, ale tam pewnie zjawią się
tłumy. Tymczasem nadmiaru chętnych nie było.
Moi synowie zostali
kupieni niemal natychmiast. W zasadzie nie wiem dlaczego: obserwując całość zza
węgła miałam wrażenie, że prowadzący jest nieco zbyt poważny, a dzieci nie do
końca rozumieją w czym rzecz. Jednak, choć zdaje się, że w zamierzeniu te warsztaty typograficzne
miały wyglądać nieco inaczej (dzieci miały inspirować się książką „Cyrk”, ale
całkowicie zignorowały tę propozycję), ostatecznie wszyscy znakomicie się bawili.
Bajtlik w swoich
kolejnych książkach konsekwentnie proponuje dzieciom zabawę słowem. Nie jest to
jednak słowo traktowane jako skrzydlaty nośnik myśli, a raczej materia, byt
złożony z pojedynczych, żyjących własnym życiem liter.
W czasie warsztatów w „Dwóch
Siostrach” dzieci bawiły się więc czcionkami, zarówno tymi profesjonalnymi, jak
i całkiem amatorskimi, zrobionymi z ziemniaków, tworząc z nich własne książki,
o treści zazwyczaj lekko surrealistycznej.
Ci, którzy nie mogli być
w Warszawie, mogą poczuć mniej więcej to samo, jeśli tylko wezmą do ręki „Typogryzmola”,
w którym Bajtlik zaprasza do wysoce abstrakcyjnego, ale zarazem bardzo realnego
świata liter.
Jak napisano na okładce
tej książki, „typografia” to projektowanie i układanie liter, jednak już „typogry”
to po prostu zabawy literami, a dziecko jako współtwórca tej książki, może
robić z nią, co chce, nawet jeśli zamierza po prostu „tylko” gryzmolić.
Chciałabym, aby wszystkie
przedszkolaki wkraczały w świat liter właśnie z „Typogryzmolem”, a nie z
kolorowymi koszmarkami z gatunku „dokończ szlaczek”.
źródło zdjęcia |
Chciałabym też, aby
wszystkie przedszkola wyglądały jak to, jakie powstało podobno w Chróścicach
pod Opolem.
To ten sam nurt, to samo
myślenie o estetyce i wyglądzie otaczającego dzieci świata. Silnie umocowane w
wierze w inteligencję małych odbiorców.
Niestety, moje mocno
ostatnio sceptyczne podejście do
świata każe mi myśleć, że z działaniami Jana
Bajtlika może być podobnie jak z owym przedszkolem. Mocno chwalone w profesjonalnym architektonicznym świecie, lokalnie jakby nie istniało. Na
stronie internetowej gminy Dobrzeń Wielki próżno szukać informacji o tym awangardowym
projekcie; strona jedynego publicznego przedszkola w Chróścicach straszy zdjęciami dobrze
znanymi wszystkim polskim rodzicom (patrz na prawo).
źródło zdjęcia |
Póki co, fakt że na warsztatach zorganizowanych w było, nie było mocno zaludnionym mieście stołecznym
Warszawa pojawiło się ledwie kilkoro dzieci (mogę się mylić, ale
wydaje mi się, że było ich tylko siedmioro, przy czym dwójka przywędrowała
aż ze Szczecina), także nie napawa optymizmem.
Mam jednak nadzieję, że
Jan Bajtlik, jako że znacznie ode mnie młodszy, a co za tym idzie, z pewnością ciągle jeszcze przepełniony optymizmem i entuzjazmem, nie podda się bez walki. Trzymam kciuki!
Prezentowane na
zdjęciach książki to – kolejno:
Wanda Chotomska „Pingwinek”,
ilustracje Monika Stolarczyk. Wydawnictwo WILGA, Warszawa 2007.
Jan Bajtlik „Sztuka
latania”. Wydawnictwo Hokus-Pokus, Warszawa 2012.
Jan Bajtlik „Typogryzmoł”.
Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2014.
spodobał mi się zwłaszcza fragment o "dorosłych" i nie ;) (rocznik 1989??? oni przecież chodzą do liceum ;P
OdpowiedzUsuńA co do ferii i zajęć w księgarni - myślę, że po prostu trzeba czasu, aby wypracować sobie markę; przebić się przez szum informacyjny; zyskać grono odbiorców; to mozolna praca (coś o tym wiem);
Podziwiam upór i to, że dotarliście do W-wy!
Do liceum? No nie wiem. Ale na pewno niemożliwe, aby musieli się już golić:P
UsuńZ tym uporem to bez przesady. Na same warsztaty byśmy nie przyjechali, ale skoro jednocześnie pojawiło się kilka interesujących pomysłów, to nie można było nie skorzystać.
I wreszcie o "przebijaniu się". Pełna zgoda, z jednym małym zastrzeżeniem. Wydaje mi się, że Dwie Siostry to już uznana marka, z szerokim gronem odbiorców. I co? Figa. Tyle osób, to sama zgromadziłabym w moim przydomowym ogródku. I nie jest to przygana wobec wydawnictwa, a wobec potencjalnych uczestników.
Momarto, byłam tam z synem :) Żebym ja miała świadomość, po czyich śladach stąpam... A jak się moje dziecię ucieszyło widząc się na jednym z Twoich zdjęć :)
OdpowiedzUsuńWracając do warsztatów - ja ze zdumieniem w dniu zajęć zobaczyłam, że są jeszcze wolne miejsca, bo zapisywałam syna, jak tylko Dwie Siostry dały znać newsletterem i z duszą na ramieniu, czy zdążę. Spodziewałam się tłumu, a tu rzeczywiście dzieci było niewiele. Następnego dnia tak samo. A jeśli chodzi o wrażenia z samych zajęć, to mam podobne. Też wydawało mi się, że Bajtlik się z dziećmi nie do końca dogada, ale mój syn wyszedł zachwycony. A że w czwartek byliśmy na kolejnych warsztatach z energicznymi dziewczynami, które kontakt z dziećmi łapały w lot, to spytałam go o wrażenia z obu i dowiedziałam się, że Bajtlik wygrał o trzy długości co najmniej. Może właśnie dlatego, że pozwolił dzieciom na swobodną ekspresję, dostarczył nietypowe materiały i nie ingerował zbytnio w czasie tworzenia książek. I chociaż z początku wydawał się sztywny, to do samych uczestników podszedł bardzo elastycznie w ciągu pół minuty rezygnując ze swojego pierwotnego planu. Który był chyba trochę zbyt ambitny, przynajmniej w moim odczuciu. Albo czasu było za mało, żeby go zrealizować. No i dzieciaki niecierpliwie czekające, kiedy będą mogły robić stempelki.
O matko!:) To zdaje się, że nie tylko stąpałaś po śladach (i vice versa), ale i zamieniłyśmy kilka słów:) Twój syn zaś wysłuchiwał monologów mojego Starszego na temat podróży odbytej przez niego pociągiem Intercity... Mam nadzieję, że nie zapisaliśmy się źle w Waszej pamięci:P
UsuńMy byliśmy niestety tylko na tych jednych warsztatach. Ostrzyłam sobie zęby jeszcze na "pandowe" zajęcia z Olą Cieślak, ale niestety moja praca zmusiła mnie do modyfikacji planów wyjazdowych i zdążyliśmy dojechać tylko na Bajtlika. Trochę żałuję, choć z drugiej strony, jak pomyślę sobie, że poza dwoma wielkimi "książkowymi" rulonami musiałabym transportować przez pół Polski jeszcze jakieś inne dzieła małych rąk, to może i nawet jestem zadowolona:P
Czasu było mało, to prawda. Czy plan był ambitny? Może, ale ja już się nauczyłam, że z moim plastycznym antytalentem nie powinnam niczego z góry oceniać. To, że ja nie umiem narysować dwóch w miarę składnych kresek, nie oznacza, że nie poradzi sobie z tym pięciolatek:P W każdym razie: nieważne, co miało być; ważne, co było i że było super!
PS. Wy zdaje się poprosiliście o autograf na "Typogryzmole"? Też jest tak boski jak nasz, na "Sztuce latania"? Wstawiłabym zdjęcie, ale niestety integralną częścią dokonanego przez Bajtlika wpisu są imiona moich dzieci, więc nie da rady.
Też mam niejasne wrażenie, że rozmawiałyśmy :) A w naszej pamięci zapisaliście się najlepiej jak można, wszak mój syn to ten, co książkę o pociągach robił, więc rozmowa z Twoim była dla niego ze wszech miar interesująca :) Ja się raczej zastanawiam, jak moje dziecię się zapisało ze swoim gadulstwem i niedawaniem innym dojść do słowa...
UsuńCo do ambitnego planu, to miałam na myśli samą inspirację "Cyrkiem", wydaje mi się, że dzieci potrzebowałyby więcej czasu na zapoznanie się z książką i jej typografią, jeśli miały coś robić w oparciu o nią. A najwyraźniej nie pociągało ich to zbyt mocno, chyba sama okazja do pracy z czcionkami była wystarczająco atrakcyjna. No i w naszym przypadku cyrk nie jest specjalnie nośnym tematem. W przeciwieństwie do pociągów :)
Nasz autograf jest na "Aucie". Mały niestety, sam podpis, bo mój syn uparł się mieć go na okładce, gdzie jest mało miejsca. Mimo prób autora narysowania mu czegoś w środku.
Każda matka słyszy głównie własne dziecko: ja miałam wrażenie, że - poza dziewczynkami - gada głównie mój Starszy, więc czuj się uspokojona:)
UsuńCo do inspiracji "Cyrkiem" pełna zgoda. My akurat w ogóle tej książki nie znamy (bo także za cyrkiem nie przepadamy) i faktycznie potrzeba byłoby więcej czasu, żeby dzieci pojęły w czym rzecz. Swoją drogą, ciekawe skąd ten pomysł. Ja rozumiem inspirowanie się na Bajtlikowych warsztatach "Typogryzmolem", ale "Cyrkiem"?
Jeśli autograf na "Aucie", to najwyraźniej pod koniec zwinęłam obserwacyjną antenkę, przez co pomyliłam dzieci. Ale upór w kwestii okładki dostrzegłam - ma się ten charakterek!:P W każdym razie żałujcie: my mamy w środku boskiego wieloryba.
O rany, widziałam takiego u kogoś, chyba w "Typogryzmole", piękny był... Ale co ja poradzę, że moje dziecko stanowczy charakter ma po mamusi... Nie zmuszę, no, nie da się, zaraz by się skończyło awanturą... I tak byłam dumna, że był uparty kulturalnie :) a następnym razem pójdę po autograf osobiście. Dla siebie :P
Usuń"Cyrk" może stąd, że tam w tekstach dużo mieszanych czcionek występuje i różne kierunki pisma... Takie luźne przypuszczenie, bo też książki nie mam i tylko przegladałam na stronie wydawnictwa. Chociaż odniosłam wrażenie na początku zajęć, że Bajtlikowi chodziło raczej o to, żeby czcionki były częścią obrazu, typu ludzik z literek. Ale siedziałam za drzwiami, to mogłam źle zrozumieć :) A może mu nieswojo było tak własną książkę reklamować?
A te dziewczynki, które słyszałaś, to mógł być mój syn, on ma bardzo wysoki głos :)
Właśnie, właśnie, tak należało zrobić: jeden autograf dla mamusi, drugi dla dziecka:) Ja też żałuję, że nie zabrałam dla siebie np. "Europy pingwina Popo" (nie zmieściła mi się tematycznie w poście), bo cóż będzie, gdy kiedyś dzieci pójdą w świat i zabiorą książkę, hę?
UsuńMoże trzeba by się do tego "Cyrku" przekonać, choć - z całym szacunkiem - opracowanie graficzne Grażki Lange to nie jest dla mnie dobra zachęta:( Ja szczerze powiedziawszy, na początku słuchałam tylko jednym uchem, więc nie do końca wiem jaki był pomysł. Na szczęście ludziki z literek można ćwiczyć w "Typogryzmole", więc nic straconego!
Kurczę, chodziłbym! Dzięki za linka do tego cudeńka dizajnu :D
OdpowiedzUsuńNa warsztaty czy do Starszaków?
UsuńA dizajn faktycznie boski, tyle że czułabym się uspokojona, gdyby odezwał się ktoś, kto powie, że to przedszkole faktycznie zaczęło działać, wpuszczono tam dzieci, którym też się podoba, a panie przedszkolanki nie spędzają całych dni na wyciąganiu szeregu malutkich przedmiotów wrzucanych w kusząco wycięte małe otworki. Bo - póki co (a naprawdę naszukałam się po internetach) - wygląda to na projekt, który zdechł był.
A ja się od razu zaczęłam zastanawiać, co powiedzieliby rodzice jako całość po wejściu do takiej sali... Sama jestem zachwycona, szczególnie tym odcieniem zieleni, który kocham miłością bezgraniczną od czasów życia płodowego. I tymi otworami w ścianie... Ale jakoś już widzę głosy, że mało kolorowo, że białe ściany niepraktyczne i takie białe, że może by tak jakiegoś Puchatka tam narysować albo przynajmniej nakleić... Że dla dzieci musi być dużo kolorów, pastelowo (to akurat wymogi przepisów, cokolwiek ciemniejszego i trzeba przemalować)... A może i spadną z tych wyższych otworów, tu już przepisów nie znam, ale jak ostatnio dowiedziałam się, że znajoma świeżo powstała prywatna szkoła położona w lesie nie mogła się otworzyć, bo na terenie leżały szyszki i dzieci mogą się na szyszce przewrócić... Panie z kuratorium czy innego urzędu, który szkołę odbierał, nakazały szyszki wyzbierać... Stąd też wiem o kolorach, tam chcieli trochę bardziej wyraziście, no i nie przeszło... Dzieciom będzie za ciemno. Ten ciemny kolor to był żółty nieco intensywniejszy niż to rozbielone coś, co zwykle jest na ścianach. I też chyba nie po całości, tylko na części ścian. Koło mnie masa nowych przedszkoli powstała, prywatnych i jedno państwowe, w nowych budynkach i wszystkie wyglądają jak to państwowe na zdjęciu, tylko wyposażenie mają głównie z pewnego szwedzkiego sklepu. Tak jest taniej i prościej...
UsuńAle ja bym się do tej zielonej sali wprowadziła, choćby zaraz...
No jak to co? "Łeeee", "Kto to wymyślił?!", "Co to ma być?!" i inne takie. W każdym razie większość, idealnie wychowana przez media wszelkiej maści.
UsuńNie jestem pewna, ale wydaje mi się, że nie istnieją przepisy dotyczące kolorów, jakie muszą być stosowane w przedszkolach. Jak znajdę nieco czasu to się przeryję przez tę ustawodawczą biegunkę i sprawdzę. Prawie na 100% jestem jednak pewna, że tu chodzi o to, że tak było zawsze i tak ma być nadal, że tak jest praktyczniej i bardziej milusio. Tak samo jest z tymi szyszkami - z tego, co mi świta, na terenie ogrodu przedszkolnego niekoniecznie mile widziane są drzewa owocowe, ale wobec pozostałych nie ma przeciwwskazań.
I, ach, gdyby moje przedszkole było umeblowane w pewnym szwedzkim sklepie. To w naszych realiach chyba ciągle jeszcze wyższa półka (a może chodzi tylko o to, że w Szczecinie ciągle nie ma owego sklepu?), zazwyczaj dominuje zbieranina i łatanina, groch z kapustą, i ja pierdziu.
Mi zaś najbardziej chyba podoba się czarna ściana z łosiami, czy czymkolwiek są te rogate zwierzęta:) Ale z punktu widzenia radości życia i chęci przygnania do przedszkola jak na skrzydłach, to faktycznie - zielony rządzi!
Nie wiem, może te przepisy były tylko w głowach pań inspektorek... Ale faktem pozostaje, że ściany i szyszki musiały zniknąć. Dobrze, że drzewa mogły zostać, bo to jednak w lesie, byłby problem... A może w przedszkolu szyszki mogą być, a w szkole już nie? Bo przedszkolak ludziki będzie robił, a taki uczeń to w kolegę może rzucić... Albo i w panią, nie daj Boże...
UsuńA to rogate toż to przecież krowa i koza jest! A z boku malowniczo zwisa kot :) Ja się tam zainstaluję, zrobię sobie legowisko w tej drewnianej dziurze w zielonym, a w zwierzęcym będzie jadalnia. A w domku, tam gdzie różowa wykładzina, zrobię sobie gabinet z komputerem, o.
Ja o dizajnie. Choć tu akurat nie powinienem się wypowiadać, bo w domu mam każdy element z innej bajki i czasem "na bogato" w rozumieniu gustów klanopodobnych. Bywa. Ale w dziurę bym wlazł i czytał :D
UsuńDziura faktycznie aż prosi się o to, by usiąść w niej z książką:) Kto wie, może będzie to nowy architektoniczny czytelniczy trend?:)
Usuńasaszan: kliknęłam, sprawdziłam. Faktycznie, krowa i koza jak żywe! Pisząc komentarz, nie zerknęłam ponownie na zdjęcie; zakodowało mi się jako łoś... Myślisz, że powinnam pomyśleć o psychoanalizie?:P
UsuńSkoro w głowach niektórych mogły być telefony, to niewątpliwie u niektórych pań inspektorek mogły pojawić się stworzone spontanicznie przepisy. Niestety, wiem że w przypadku co śmielszych projektów architektonicznych (np. ścian w innym niż zwykle kolorze), konieczny jest upór i pewność siebie, a także chęć przebijania głową muru. Część inwestorów pasuje, a szkoda.
O! Takie kulturalne ferie to mi się podobają! Ja tam myślę, że wiedząc że przyjedziesz specjalnie zrobili takie kameralne warsztaty :-)
OdpowiedzUsuńZazdroszczę...
Dopisze tam gdzieś na kartce tę "Sztukę latania", że pokazać mi ma przy okazji. Do- zo! :-)
Byłam tam in koguto, więc ta wersja odpada:)
UsuńPokaże Ci, pokaże. Tyle, że w tę okazję to ja już zwątpiłam...
Zazdrościmy, że mogliście tam być. Ja tylko ciekawsko łypałam okiem na kolejne zapowiedzi warsztatów.
OdpowiedzUsuńTeraz to faktycznie macie daleko:) Ale Jan Bajtlik podobno bardzo mobilny, więc kto wie, może dotrze i do Portugalii?:)
UsuńFajny ten Bajtlik :)
OdpowiedzUsuńA przedszkole niesamowite!
Agnieszka
Wszystko prawda. Z jednym istotnym zastrzeżeniem: Bajtlik jak najbardziej realny, a przedszkole zdaje się mi jak na razie być tworem tylko wirtualnym (jak się zbiorę, to napiszę do jego projektantów z zapytaniem, czy faktycznie udało się je uruchomić)
UsuńA wiesz, że więcej jest takich przedszkoli w Polsce? Takie na przykład:
OdpowiedzUsuńhttp://archirama.muratorplus.pl/architektura/przedszkole-na-osiedlu-targowek-w-warszawie,67_246.html
A tu projekty polskich projektantów, ale nie wiem ile z nich zrealizowano.
http://archinea.pl/?s=przedszkole
Agnieszka
Niezłe to Targówkowe, choć ja akurat za tak bardzo szklanymi budowlami nie przepadam.
UsuńA jeśli chodzi o projekty, to przypuszczam, że skończyło się na śmiałych pomysłach. I braku pieniędzy.