sobota, 21 lutego 2015

M. Dymek "Jadłonomia", czyli o kuchni roślinnej, która nie kłuje w podniebienie

Ostatnio za dużo narzekam i filozofuję, co widać także na blogu.
Znak, że znów wkroczyłam na nienajlepszą drogę życia i czas coś w nim zmienić.
Najprościej zacząć od jedzenia.


Książek kucharskich mam w domu mnóstwo (na zdjęciu kilka wyłącznie wegetariańskich). Kiedyś kupowałam je po to, by wyszukiwać ciekawe przepisy i wypróbowywać nowe smaki.
Odkąd odkryłam blogi kulinarne, gotuję głównie to, co wynajdę w sieci. Książki kucharskie kupuję nadal, choć znacznie rzadziej niż wcześniej i głównie dla obrazków.
Do tej pory nie kupiłam jednak żadnej „blogowej” książki kucharskiej.
Choć od kilku lat czytam blog White plate Elizy Mórawskiej, jakoś nie pasuje mi żadna z dwóch wydanych dotąd przez jego autorkę książek.
To samo dotyczy Moich wypieków Doroty Świątkowskiej.

Jadłonomia natomiast… Tak, „Jadłonomia” to zupełnie co innego.


Weganką byłam krótko i z przymusu (silna alergia u Młodszego, gdy był jeszcze w wieku noworodkowym). Dowiedziałam się wówczas tego, że na świecie jest mnóstwo jadalnych i zarazem pysznych rzeczy, o których istnieniu nie miałam pojęcia.
Niestety, jednocześnie odkryłam, że nie mogę żyć bez jajek.
Bez mięsa, owszem, mogę. To głównie kwestia nawyków smakowych (choć żyjąc w naszej szerokości geograficznej zawsze zimą odczuwam silną i niemożliwą do odparcia potrzebę wgryzania się niemal co dzień w kawał surowego mięsa, najchętniej w postaci pęta kiełbasy polskiej).
Bez krowiego mleka i jego przetworów też jakoś przeżyję.
Niemożność zjedzenia jajka (w jakiejkolwiek postaci, choćby jako składnika ciasta) wywołuje jednak u mnie niedający się nijak zwalczyć ból istnienia.

Co nie oznacza, że nie mogę czerpać pełnymi garściami ze znakomitych pomysłów Marty Dymek.

Blog Marty jest sympatyczny i bezpretensjonalny.
Autorka nie jest nawiedzoną anorektyczką, czego po wegance spodziewałaby się większość naszego żywiącego się fast foodami społeczeństwa. Nie zamierza nikogo kulinarnie nawracać, ani wyklinać. Zamiast tego pokazuje, że zdrowe nie musi być niesmaczne lub, co gorsza, nudne. Jej pomysły są często nieszablonowe i zaskakujące, ale zawsze trafione. Ja w każdym razie ilekroć wypróbowywałam któryś z jej przepisów, zawsze byłam wyłącznie zachwycona. A moja mięsożerna rodzina razem ze mną.

„Jadłonomia” w wersji papierowej zachowuje nieco atmosfery bloga.
Niezwykle starannie wydana, z przepięknymi zdjęciami, na których widok ślina sama napływa do ust, może stanowić inspirację do tego, by spróbować najpierw ugotować, a potem zjeść coś nowego.
Większość przepisów jest niezwykle wręcz prosta; tylko niewielka część wymaga ekstraordynaryjnych składników, przy czym większość z nich bez problemu można już nabyć na wydzielonych w niektórych zwykłych sklepach stoiskach ze zdrową żywnością (mam tu na myśli np. płatki drożdżowe czy pastę tahini. Sama autorka pisze np. o batatach, że są „dość drogie i trudno dostępne” – najwyraźniej nie odwiedza Biedronki, w której można je od pewnego czasu dostać za jedyne 6,99 zł za kilogram). To wyróżnia „Jadłonomię” spośród innych wegetariańskich książek kucharskich, których autorzy często prześcigają się w wymyślaniu dziwnych, ich zdaniem niezbędnych, dodatków do potraw. Z drugiej jednak strony, zanim obruszymy się, że każe nam się szukać czegoś drogiego i nieznanego, warto sprawdzić po co każe nam się to robić. W przypadku kuchni wegetariańskiej, a zwłaszcza wegańskiej dużą rolę odgrywa bowiem właściwe zbilansowanie diety. Czasem więc pozornie pozbawiony sensu dodatek odgrywa olbrzymią rolę.
Kilka lat temu w taki sposób (dzięki kuchni wegańskiej) odkryłam niełuskany sezam – bezcenne źródło wapnia (jest go w nim nieporównywalnie więcej niż w mleku), dzięki zaś „Jadłonomii” życzliwym okiem spojrzałam na płatki drożdżowe, bogate w witaminy z grupy B i szereg składników mineralnych.


Kiedy dowiedziałam się, że „Jadłonomia” pojawi się drukiem, zastanawiałam się, czy jest sens ją kupować, skoro znam i regularnie czytam bloga. Gdy odkryłam, ile kosztuje już wydana książka (69 złotych), tym bardziej zaczęłam się wahać.
Jakichkolwiek wątpliwości pozbyłam się po tym, jak – siedząc w księgarni wydawnictwa Dwie Siostry w czasie Bajtlikowych warsztatów – przejrzałam "Jadłonomię" kartka po kartce.
Sądzę, że trzeba wspierać takie inicjatywy (dotyczy to zarówno autorki, jak i wydawnictwa). Ba! Myślę, że każdemu ze wspierających wyjdzie to tylko na zdrowie.
Ja w każdym razie dziś zrobiłam duże zdrowe zakupy.


Marta Dymek „Jadłonomia. Kuchnia roślinna. 100 przepisów nie tylko dla wegan”. Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2014.

62 komentarze:

  1. Też kupię, niebawem będę w Polsce. A bataty w Biedronce to z Portugalii niechybnie. Tutaj to chleb powszedni i namiętnie jemy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Największym problemem będzie pewnie transport: ciężka ta książka okrutnie!:)
      Do batatów ciągle podchodzę jak do jeża, ale nie ustaję w próbach oswojenia przeciwnika. Na razie wiem, że nie przepadam za gotowanymi; na szczęście pieczone pozostawiają zupełnie inne wrażenie smakowe.

      Usuń
    2. Oj nie mów, to do podręcznego wezmę:) A z batatów zupę polecam, cudowna! Poza tym w folię i do piekarnika, potem rozkroić i masełkiem posmarować. Pycha. Albo czipsy z batatów:) Gotowanych nigdy nie jadam.

      Usuń
    3. Zważyłam: 1,30 kg:)
      Składniki na zupę prawie mam, jutro próba (choć nie według "Jadłonomii"). I sprawdziłam biedronkowe bataty: niestety, nie z Portugalii, a z USA. Jak mogli!

      Usuń
    4. A ja chyba tę z Jadłonomii robiłam zawsze, pyszna! Udała się Twoja? W Niemczech bataty też zawsze były hamerykańskie.

      Usuń
    5. W takim razie następnym razem też spróbuję. Nasza (wg Jamiego Olivera, z małymi modyfikacjami, wyszła znakomicie, choć ja nie dotknęłam się do niej palcem (całą ugotował mąż; ja w tym czasie stukałam w klawiaturę).
      Od teraz będę miała nowe hobby: tropienie nieamerykańskich batatów!:P

      Usuń
  2. Tia, zakupy ze zdjęcia jakbym skądś znał, chociaż my celebrujemy mięsożerstwo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Napisałeś to tonem ubolewającym czy pełnym zachwytu?

      Usuń
    2. Chwilowo nie narzekam, wychodzi nam takie kulinarne fjużyn. Pasta z zielonego groszku, batony z kaszy jaglanej i schabowy :D

      Usuń
    3. To zupełnie tak jak u nas, z tym że zamiast schabowego należy wstawić "kurczaczka w rączkę". Dzięki temu wszyscy są w miarę zadowoleni. Gdy zaś któryś z mięsożerców odczuwa niedobory, prosi ojca o ugotowanie golonki:P

      Usuń
    4. Kurczaczek u nas jest wyklęty, za to indyczek pod każdą postacią :) W chwilach szaleństwa wykonujemy słój śledzi w oleju.

      Usuń
    5. Kurczaczek i indyczek jedno badziewie. My ostatnio jedziemy zagrodowym - nie wiem, czy jest zdrowszy, ale różnica w smaku występuje. W zawartości portfela też, rzecz jasna:P

      Usuń
    6. Nie będę burzył poglądu mojej żony, że indyk mniej faszerowany hormonami. Do zagrodowego drobiu dochodzi skubanie i opalanie pierza?

      Usuń
    7. Lobby hodowców indyków górą! Zagrodowy na zgrabnej tacce, ale odkąd przeprowadziłam się do dużego miasta mam też potencjalną możliwość skorzystania z cosobotniej dostawy kurczaka z piórami, prosto od krowy zielononóżki:P

      Usuń
    8. Jak na tacce, to pewnie taki sam on zagrodowy jak i te hipermarketowe :P

      Usuń
    9. Aż tak nieufna nie jestem. Jadłam parę (a nawet więcej niż parę) razy w życiu prawdziwie wiejskiego kurczaka, nie pędzonego żadnym świństwem. Zagrodowy smakuje (i zachowuje się przy obróbce termicznej, czytaj: upiornie długo trzeba go dusić/piec) na tyle podobnie, bym mogła uznać, że jest czysty. Zresztą, czyż mamy jakąś alternatywę, poza założeniem własnej hodowli?

      Usuń
    10. Poza przejściem na całkowite roślinożerstwo? Nie mamy :(

      Usuń
    11. No właśnie:( Z drugiej strony, wcale nie potrzebujemy jeść mięsa tak często jak to teraz jest w zwyczaju (bo szybciej i prościej), więc ostateczny bilans zatrucia może nie będzie taki straszny.

      Usuń
    12. U nas jakoś obiadki warzywne nie wchodzą :P

      Usuń
    13. I tu kluczowe pytanie: komu nie wchodzą?:P

      Usuń
    14. Progeniturze, ja bym się jakoś przeżywił na kalafiorze i fasolce szparagowej :P

      Usuń
    15. A mówią, że dziewczęta takie kruche i delikatne:P Wszystko jest kwestią odpowiedniej determinacji, każdemu smak się zmienia najpóźniej po sześciu tygodniach, co przetestowałam na sobie i własnej rodzinie. W obie strony: było już cudownie, a od roku równia pochyła. Teraz wyzwolenie nas z okowów mięsa potrwa pewnie ze dwa lata:(

      Usuń
    16. Żeby pracować nad smakiem, trzeba najpierw danie wziąć do ust. U nas to wciąż abstrakcja. Nie smakuje na pierwszy rzut oka, o wzięciu na język nie ma mowy.

      Usuń
    17. Starsza też, czy tylko Młodsza? Współczuję. Nie znam na to innej metody niż zaciśnięcie zębów i przeczekanie. Moim minęło. Ostatnią fobią Młodszego były jajka: gdy dowiedział się, że są także w jego ulubionym cieście, czyli murzynku, stanowczo odmówił spożywania:P Dwa miesiące temu, znienacka, zeżarł mi z talerza całą jajecznicę, po czym powiedział: "Mniam, lubię jajka! Masz jeszcze?"

      Usuń
    18. To Starsza jest niejadkiem, Młodszą się daje namówić na włożenie do ust tego i owego, a nawet czasem zostaje to przyjęte do aprobującej wiadomości. Stan wydaje się nieodwracalny :(

      Usuń
    19. Nie mam więcej pytań. Poza jednym: nie karmiliście jej aby w niemowlęctwie pysznymi daniami ze słoiczków? Ja robiłam to ze Starszym, wykonując skrupulatnie wynotowane porady z szeregu gazet dla dzieci, co skutkowało mniej więcej tym samym, co u Was. Na szczęście potem urodził się Młodszy, ja odrzuciłam gazety ze wstrętem, to i Starszemu pomału przeszło. Na moje szczęście, bo gdybym miała taki przypadek do dziś, niechybnie nurzałabym się teraz w odmętach głębokiej rodzicielskiej depresji.

      Usuń
    20. Karmiliśmy to za dużo powiedziane, bo dziecię pluło dalej niż widziało wszystkim, co nie było makaronem i chrupkami kukurydzianymi. Wszystkie zakupione słoiczki poszły w końcu do dzieci o większym apetycie. Niestety na zupę gotowaną z sercem przez mamusię reakcja była taka sam :P W wieku przedszkolnym zaczęło to i owo wchodzić pod wpływem rówieśników w przedszkolu, ale nie objął ten fenomen warzyw i owoców.

      Usuń
    21. O, i tu Cię mam! Nie mów, że nie wcina z apetytem żelków o smaku owocowym!:P

      Usuń
    22. No jeśli żelki zaliczymy do kategorii owoce, to mam dzieci nawitaminizowane po dziurki w nosie :P

      Usuń
    23. Sam widzisz. I po co narzeka?:P
      PS. I mam nadzieję, że kupujesz im codziennie po niezwykle zdrowym lizaczku prosto z apteki, a przed snem otulasz specjalnie do tego dedykowanym preparatem?

      Usuń
    24. Eeee... lizaczek czupaczups, a przed snem mycie zębów im funduję. Czy jestem złym ojcem, Droga Redakcjo?

      Usuń
    25. Pytanie, czym te zęby myją. I czy je utulasz, bo na to pytanie nie odpowiedziałeś, drogi Czytelniku.

      Usuń
    26. Zęby myją najtańszą pastą truskawkową, a otulam kołderką. Też nienajdroższą :)

      Usuń
    27. Najdroższy, nie najdroższy, grunt żeby był reklamowany. Powiedzmy jednak, że skoro reklamują Ciebie tu i ówdzie po internetach, można Ci warunkowo zaliczyć egzamin z ojcostwa:P

      Usuń
    28. Mnie ktoś reklamuje po internetach jako ojca? :P

      Usuń
    29. Nie, no bez przesady. W każdym razie nic mi o tym nie wiadomo. Ale to nie ja mam monitoring sieci:P

      Usuń
    30. Już myślałem, że mam fejm na jakichś forumach dla rodziców :P

      Usuń
    31. Wszystko przed Tobą. Zresztą, jako mężczyzna, masz wyjątkowo krótką drogę do sławy tego rodzaju. Wystarczy, że założysz bloga pt. "Tatusiowe rozterki" albo jakoś tak i już nie będziesz mógł opędzić się od wielbicielek:P

      Usuń
    32. Musiałbym chyba zanadto retuszować swój wizerunek :P

      Usuń
    33. Czymże jest konieczność retuszu wobec wizji nieśmiertelnej sławy?

      Usuń
    34. A cóż to za sława - być internetowym celebrytą? :P

      Usuń
    35. Nie wprowadzaj tu trudnych pojęć - aktualnie jestem dopiero na etapie nauki pisowni "nie" z przysłówkami:P

      Usuń
    36. Wybaczam, ale nie rób tego więcej.

      Usuń
  3. "Od następnego weekendu, staję przy garach i coś czaruję!". Ileż to już weekendów? :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To cytat z Ciebie, z żony, czy jeszcze z kogoś innego?

      Usuń
    2. Mój osobisty wyrzut sumienia. Ale ja się zraziłem po tym jak mi parę lat temu nie wyszły zapiekane papryki :P

      Usuń
    3. Jeśli było to kilka lat temu, to musiały bardzo nie wyjść:P
      I najwyraźniej masz jak w puchu. Mój mąż musiał wziąć sprawy we własne ręce, gdyż groziła mu śmierć głodowa. Teraz wszyscy są zadowoleni: on, że wyżywa się w kuchni i ma co jeść,a ja, że mam co jeść i mogę przestawić się z trybu "o matko, trzeba jeszcze coś ugotować" na tryb "hm, a może dziś to ja ugotuję coś fajnego?"

      Usuń
  4. Na książkę się chyba nie skuszę, bo ja jednak z tych, co nigdy nie trzymają się przepisów. Mamy za to lokalnie (i nie tylko) - Miejską Kuchnię Roślinną i "Chwastfood" :) W "sezonie" z Agatą można poczarować na licznych imprezach: pasty, pierogi, sałaty z chwastów powszechnie dostępnych czarują! Ja już czuję nosem wiosnę i tęsknię za pogrzebaniem w ziemi - kolejny sezon z testowaniem nowych warzyw.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja niestety z tych mało kuchennie twórczych. Przepisy zwykle modyfikuję, dopasowując je do własnego smaku, ale potrzebuję inspiracji. "Jadłonomia" dostarcza ich aż nadto.
      Z uliczną kuchnią roślinną w Szczecinie raczej słabo (i jest to chyba eufemizm, ale biorę poprawkę na to, że mogłam o czymś nie słyszeć). A jeśli chodzi o grzebanie się w ziemi, to hm... Zostawię to innym. Ja mogę ewentualnie udać się o świcie na targ, aby zakupić brudne warzywa prosto od rolnika:)

      Usuń
  5. Widzę, że drogę do "Jadłonomii" miałyśmy tę samą :) ileż ja się nazastanawiałam wcześniej, bo i bloga mam, i przykładowe strony książki w sieci to zdecydowanie nie były te najlepsze, więc się jakoś nie mogłam zmobilizować. A że miałam aż dwa dni na zatopienie się w lekturze u źródła, to skończyłam z trzema egzemplarzami - dla mnie, dla mamy i dla koleżanki. Fakt, słałam im entuzjastyczne smsy z tegoż źródła, ale teraz nie żałują. A mój mięsożerny mąż właśnie objada się czekoladowym tofurnikiem pomrukując z zadowolenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tofurnik wygląda bosko, ale że onegdaj zraziłam się do ciast wegańskich, to na razie tylko popatrzę. A poza tym nie mam pod ręką dobrego tofu. Zrobiłam natomiast przed chwilą paprykarz (choć to nie z książki, a z bloga), w najbliższych dniach będzie też fasolowy smalec i coś z kalafiora (jeszcze nie wiem które). Istne roślinne szaleństwo!:)

      Usuń
    2. U nas mleko i pochodne oraz gluten i cukier na cenzurowanym, to i do wegańskich ciast przywykliśmy. Ale przyznaję, początkowo różnica jest wyczuwalna. Chociaż może to kwestia ciasta, w końcu mój chłop na diecie nie jest, mama i przyjaciółka też nie, a jedzą z własnej woli, przynajmniej niektóre z tych eksperymentów. Ja osobiście bardziej polecam tofurnik zwykły z bloga :) a z książki to falafelki... rany, jak my je lubimy :)

      Usuń
    3. No widzisz, a my wszystkożerni, to i motywacja do umartwiania się brakiem jajek i innych ingrediencji w cieście mniejsza:P Skoro jednak już uwierzyłam w smakowitość bezmięsnej grochówki oraz smalcu, to może i z ciastem się uda? (bo w bezmięsny żurek nigdy nie uwierzę!)
      Falafelki... Uwielbiam, ale tych z Jadłonomii jeszcze nie próbowałam. Może w weekend?

      Usuń
    4. Ha, bez jajek to i ja sobie większości ciast nie wyobrażam... czekam tylko dnia aż moje dziecię się na nie uczuli albo wyjdzie mu inna nietolerancja. Wtedy oficjalnie pójdę się utopić, bo już nasze kombinowane diety nie ułatwiają nam życia, delikatnie mówiąc, a jajka ratują mi skórę, jak nie mam co na kolację zrobić. Że o biszkopcie z orzechów nie wspomnę, mało wegański, ale jaki dobry, jak normalne ciasto z mąki :) O żurku marzę już tyle lat... nawet bezmięsny bym pożarła... buuuu, czy ktoś wymyślił bezglutenowy? Ciekawe, czy autorzy tych wegańskich książek i blogów mają świadomość, ilu mięsożernym alergikom ułatwiają życie.

      Usuń
    5. W czasach, w których żyjemy, alergicy i tak mają świetnie. Wszystko jest: i składniki, i przepisy. Dwadzieścia, trzydzieści lat temu tak lekko nie było. Co nie znaczy, że uważam, że masz super. Niealergicy są zdecydowanie prostsi w obsłudze.
      A żurek chyba bym sobie ugotowała i pożarła ukradkiem! Nawet matczyne poświęcenie ma swoje granice:)

      Usuń
  6. A co na to dzieci Twe? Czy one chętnie pałaszują zdrową kuchnię? Pytam bo moi uciekają od dań nowych, zdrowych i innych niż zwykle... Zatykają nosy, zasłaniają usta... Doprowadzili mnie już do nerwicy i przestałam lubić gotowanie. Za to chętnie ostatnio zamawiam sobie do pracy gotowe dania z kuchni wegetariańskiej, a co!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieci współpracują, nie narzekam. Czasem tylko trzeba ukrywać przed nimi któryś ze składników, bo gdyby wiedzieli, w życiu nie wzięliby do ust, a pozostając w nieświadomości pałaszują aż im się uszy trzęsą. Co nie zmienia faktu, że co jakiś czas słyszę prośbę o ugotowanie takiego pysznego obiadku jak w przedszkolu:P
      O, a skąd zamawiasz? Dwa razy w tygodniu też potrzebuję, a Rybarex wychodzi mi już uszami:(

      Usuń
    2. Vege Club Amar - znajdziesz ich na fb, gdzie podają codziennie menu. Polecam 1/2 zupy i 1/2 drugie danie - full wypas :-)

      Usuń
    3. Dzięki! Teraz tylko muszę znaleźć wspólniczkę do pałaszowania, żeby nie płacić za dostawę:)

      Usuń