czwartek, 12 lutego 2015

J.Bauer "Schreimutter", czyli dlaczego dorośli potrzebują dzieci

Wtorek wieczór.
Starszy, Młodszy i Matka wrócili do domu, po zaliczeniu szkół, przedszkoli, zakładów pracy, basenów, angielskich, zakupów.
W kuchni na stole i blatach piętrzy się stos brudnych naczyń, z kolei zmywarka szczerzy się błyskiem stosu naczyń czystych, których jednak nikt rano nie miał czasu wyładować.
Matczyny brzuch głośno burczy (w zakładach pracy nie dają obiadów), dzieci napomykają, że też by coś zjadły.
Frani ani widu, ani słychu.

Pół godziny później.
Starszy siada do lekcji. Matka siada przed komputerem, bo to że wróciła do domu, nie oznacza że wróciła z pracy – najpierw zabiera się za to, co jest na wczoraj, ale wie, że musi przerobić jeszcze to z dzisiaj oraz to na jutro. Wskazówki zegara przesuwają się nieubłaganie w stronę czarnej nocy. Matkę ogarnia czarna rozpacz.
Starszy przychodzi z zadaniami z matematyki. Nie rozumie ni w ząb, mimo że trzy tygodnie wcześniej (i cóż, że przed feriami?) tłukł to z matką aż do bólu.
Matkę (ani chybi dla kontrastu) trafia jasny szlag. Przez zaciśnięte zęby spokojnym, acz jadowitym głosem wysykuje w stronę Starszego, co o tym wszystkim myśli i że jeśli uważa, że ona będzie mu to znów tłumaczyć, to się myli, a także, że musi sam sobie poradzić z tym problemem.
Starszy pochyla głowę nad zeszytem. Z oczu kapią mu łzy.
Dziękuję ci mamo, że na mnie nie nakrzyczałaś” – szepcze.


Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki „Schreimutter” Jutty Bauer (było to w październiku 2013r., w czasie spotkania z Iwoną Chmielewską), byłam wstrząśnięta.

Obiecałam sobie, że przestanę krzyczeć, że nie może być tak, że moje dzieci się mnie boją.
W czasie urlopu, podczas dłuższych przerw w pracy dotrzymuję obietnicy.
Co innego na co dzień, gdy jestem zazwyczaj tak zmęczona, że zasypiam pięć sekund po tym, jak położę głowę na poduszce.
Co mnie ani trochę nie usprawiedliwia.



To nie jest normalne.
Nie mogę rozpadać własnych dzieci.


Bo może i przeproszę, i pozbieram je potem do kupy.
Ale nigdy tak do końca nie będzie wiadomo, czy czegoś w nich nie uszkodziłam.


Gdyby ktoś miał wątpliwości po co komu dzieci, ja mu wyjaśnię.

Po to, żeby przypominać dorosłym, co w życiu jest istotne.
Po to, żeby dorośli mogli przejrzeć się w nich niczym w kryształowym, niczym jeszcze nieskalanym zwierciadle.

A ci, którzy nie mają dzieci, niech sięgną chociaż po książki dla dzieci.

Jutta Bauer „Schreimutter”. Beltz & Gelberg, 2013.

35 komentarzy:

  1. Ech, ty. Jest mi teraz źle ze samą sobą. Czasem krzyczę, czasem tracę cierpliwość.
    Wstyd mi teraz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy czasem krzyczy, każdy traci cierpliwość. Co nie znaczy, że nie należy się starać, aby takich sytuacji - zwłaszcza, gdy idzie o dzieci - było jak najmniej.
      A jeśli dzieci nie walą Cię między oczy, tak jak moje, to tylko się ciesz: nie jest jeszcze z Tobą tak źle jak ze mną...

      Usuń
  2. a teraz PS.
    Zatęskniłam za tymi spotkaniami.
    Najbardziej jednak chyba lubię "Boogymen" (jeśli tak to się zapisuje) - koreańska opowieść o tym, czym dorośli straszą dzieci jak są "niegrzeczne".

    Aaaby było i patetycznie na końcu: trzeźwieję, jak wezmę do ręki Korczaka. Kilka stron wystarcza zazwyczaj na ochłonięcie.
    Do swojego katalogu "zysków" dodaję możliwość podglądnięcia jak dzieci patrzą na świat. Dla mnie - bezcenne. I ratuje w krytycznych momentach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Większość pokazywanych przez Iwonę Chmielewską książek zapada w pamięć - "Boogeymana" (jakkolwiek się pisze:P) też dobrze pamiętam. Niestety, nie mam znajomych w Korei, więc i książkę widziałam tylko raz:)
      Korczaka próbowałam, ale strasznie się zmęczyłam. Czytałam jednak tylko "Jak kochać dziecko" i trochę poraziło mnie archaizmem. Choć dostrzegam oczywiście, że większość rzeczy, o których pisze ma uniwersalny i ponadczasowy wymiar. Być może jednak był to dla mnie zły czas na taką lekturę.

      Ja patrzę na swojego coraz bardziej dorastającego Starszego, który jednak ciągle - w porównaniu ze swoimi niektórymi rówieśnikami - zachowuje w sobie tę nadzwyczajną świeżość i prostotę patrzenia na świat i strasznie mi żal, że musi stać się dorosłym. Kto mnie wtedy będzie stawiał do pionu?

      Usuń
  3. Wszystkie moje lęki jak na talerzu :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyjątkowo więc nie życzę smacznego, bo ten posiłek grozi wyłącznie niestrawnością.

      Usuń
    2. Zacząłem pisać baaardzo długi komentarz, ale chyba jednak, mimo że Twój blog jest świetnym miejscem, nie miejsce tu na spowiedź, więc poszedł pod backspace :( "Ale nigdy tak do końca nie będzie wiadomo, czy czegoś w nich nie uszkodziłam." - w punkt.

      Usuń
    3. Istotnie, czasem lepiej się powstrzymać od nadmiernego wyzewnętrzniania, zwłaszcza że będzie to potem krążyć po internetach aż do końca świata. Ja w każdym razie utwierdzam się w poglądzie, że każdy człowiek powinien mieć prawo do jednego dziecka próbnego (takie Tamagotchi), a dopiero jak już wszystko przerobi i przetrawi, będzie mógł dostać zielone światło dla właściwej reprodukcji...

      Usuń
  4. Nic dodać nic ująć. Nie mając dzieci wyobrażałam sobie, że ja wychowywałabym inaczej, bez tych wrzasków, miałabym dużo czasu.... a potem odwiedzają mnie na kilka/kilkanaście godzin siostrzeńcy i widzę, jak teoria z praktyką chodzą różnymi drogami, a przecież gromadzę na te chwile całe zasoby cierpliwości...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O ho, ho! Czegóż to nie wyobrażają sobie ci wszyscy, którzy nie mają dzieci. Ja też się do nich zaliczałam, żeby nie było, że urodziłam się taka mądra. Teraz teoretycznie jestem już oświecona, ale zajęć praktycznych ciągle nie zaliczyłam:(

      Usuń
  5. Dzień dobry Momarto, po raz pierwszy u Ciebie :-)
    To są obawy myślących rodziców, że tak pozwolę sobie stwierdzić. Zauważ, że istnieje pewna grupa dorosłych, dla których takie zachowanie własne wobec dzieci (własnych) nie stanowi problemu, nie wzbudza refleksji i chęci naprawy. Tylko, że wątpię aby do nich trafiła kiedykolwiek ta książka...
    Mam podobne rozterki, pocieszę Cię.
    Pozdrawiam i ściskam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj, Izabelko!
      Mimo tego, że o świecie ostatnio myślę raczej źle, to jednak myślę, że grupa myślących rodziców nie jest taka znów mała. Niektórzy po prostu nie wiedzą, że robią coś złego, ale gdy ich odpowiednio popchnąć, otwierają oczy. Mam taki - naprawdę bardzo budujący! - przykład w przedszkolu u Młodszego. Dzięki niezwykłej delikatności, ale zarazem i czujności pań udało się w ciągu dwóch lat przerobić rozwydrzonego dzieciaka (sam się taki nie stał, jak sądzę) w superfajnego chłopca (sam się taki nie zrobił, ale jego rodzice przejrzeli).
      Ta książka na razie jednak mało do kogo trafi, bo jak dotąd nie została, niestety, wydana w Polsce. A obrazem można czasem zdziałać znacznie więcej niż słowem. Chociaż - oczywiście - niektórzy są tak zabetonowani, że nic ich nie ruszy.
      Uściski!

      Usuń
  6. Dzisiaj byłam pingwinicą... i to tak naprawdę z powodu własnego niewyspania, żadnego innego, pingwiniątko nie narozrabiało aż tak, żebym mogła chociaż próbować zwalić winę na nie. Że mu się należało, czy coś. Tym bardziej, że ostatnio dzielnie stawiałam czoła poważnym kryzysom i dawałam radę. Dobija mnie, jak takie w sumie drobiazgi jak zmęczenie czy pośpiech upośledzają moją zdolność do reagowania adekwatnie do sytuacji. Chyba muszę zdobyć tę książkę i wywiesić w widocznym miejscu. Na otrzeźwienie. Bo mój syn jest wciąż nieskażony dorosłym sposobem myślenia i jego logiczne i rzeczowe komentarze na temat niektórych moich metod wychowawczych nieodmiennie wywołują u mnie wysyp wyrzutów sumienia. Obiecuję sobie poprawę. Staram się, jak mogę. Do kolejnej zarwanej nocy albo zapchanego milionem spraw dnia...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała zmienić tytuł posta na "Pingwinice są wśród nas"...
      Mi dobrze zrobiła też swego czasu kampania radiowa, w której pokazywano, że w stosunku do dorosłych nie pozwalamy sobie na takie zachowania, jak wobec naszych dzieci. Czasem nawet udaje mi się w porę o niej sobie przypomnieć i ugryźć w język. Ale ciągle tylko czasem, niestety.
      Chyba czas założyć koło Anonimowych Pingwinic. Będziemy siadać w kółeczku i mówić: "Cześć, jestem x. Drę mordę na dzieci od dwóch lat." Bazyla też przygarniemy, jeśli będzie chciał:P

      Usuń
    2. Ale nie będę musiał jajek trzymać na stopach? Choć w sumie brzuch mam już taki, że lada chwila będzie mógł mi służyć zupełnie jak pingwiniemu tacie :P

      Usuń
    3. Aż w takie szczegóły jeszcze nie wchodziłam. Jajka mogą być fakultatywne:P
      I do czego, jak rany, służy pingwiniemu tacie brzuch???

      Usuń
    4. Hm, jakby to tak delikatnie wytłumaczyć... No nie da się, brzuch służy do ogrzewania jajek...
      Do pingwinic się zapiszę, jak nic... Oczami wyobraźni widzę te rozmowy: dzisiaj dziecko stłukło szklankę, rozlało olej ze szprotek na podłogę, wywróciło palmę i dostało uwagę, a ja powiedziałam mu spokojnym tonem "Powinieneś być bardziej uważny i nie rozrabiać w szkole". I ten chórek pozostałych pingwinic: Brawo, Gieniu! Tak trzymać! Jesteśmy z ciebie dumne!" :)

      Usuń
    5. Och, wyszła ze mnie pingwinia ignorantka!
      A w związku z podanym przez Ciebie przykładem (brawo, brawo! widzę Cię w roli liderki!), mam odpowiedź z życia wziętą. Moja koleżanka z pracy, samotnie wychowująca syna (i w związku z tym mająca znacznie więcej niż np. ja pretekstów, by wychodzić z siebie) stłukła ostatnio szklankę, w której był - w rzeczy samej! - olej (nie ze szprotek, ale do ciasta). Jej syn (lat 9) podbiegł do niej natychmiast i powiedział: "Nic się nie stało mamusiu, przecież nie chciałaś. Chcesz, powycieramy razem?"

      Usuń
    6. Większą rację przyznałabym Bazylowi, choć i asaszan mówi nie od rzeczy;) Koleżanka opowiedziała mi to w ramach autopsychoterapii, gdyż albowiem nie dalej niż dwa dni przed owym zdarzeniem strasznie nakrzyczała na syna, który rozsypał na świeżo posprzątanej podłodze źwirek dla kota (i cóż, że samorzutnie poszedł po żwirek, bo sam zobaczył, że trzeba dosypać i chciał mamę wyręczyć. O 19 w środę liczyło się tylko to, że podłoga była posprzątana). Natomiast niewątpliwie parę razy wcześniej jego mamie udało się w podobnych sytuacjach zachować tak, jak zrobił to ostatnio jej syn, za co należą jej się dowody uznania:D

      Usuń
    7. Mój podziw dla geniuszu koleżanki wziął się z tego, że syn sam z siebie tak nie zareagował. Gdyby ona zawsze wybierała opcję żwirkową, to on raczej to miałby zaprogramowane w odruchu. W najlepszym razie brak reakcji. A skoro jednak zrobił, co zrobił, to mama musiała mu taki wzorzec pokazać. Niechby nawet tylko kilka razy, to i tak budzi mój podziw i zazdrość, bo ja musiałam nad sobą dużo pracować, żeby nie wybuchać w momencie zdarzenia i na razie sukcesy określiłabym bardziej jako sporadyczne niż normę, niestety. Aczkolwiek pewien postęp jest, chociaż mógłby być bardziej spektakularny... Ja z natury jestem żwirek. I pingwinica.

      Usuń
    8. Czyli słusznie uznałam, że taki właśnie był Twój tok myślenia:) Dla pocieszenia dodam, że ja do niedawna wybuchałam w takich sytuacjach niemal zawsze, dopiero przy Młodszym nieco zmądrzałam. Z naciskiem na nieco:(

      Usuń
  7. Piękne, wstrząsające opowieści - i Twoja i ptasia.
    Usłyszałam kiedyś od mojej wiekowej lekarki, by się uśmiechać, nie wrzeszczeć i nie narzekać. Bo ci, których kochamy, owszem, będą dalej kochać. Ale mogą już nie lubić. A o to lubienie chodzi. Nas samych i tego czasu, który razem spędzamy.

    Izabelko, Ty już tu siedź u Momarty, bo to dobra kobieta jest :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moje młodsze dziecko powiedziało mi dzisiaj, godzinę temu: "ja lubię mamo jak się uśmiechasz, nie krzyczysz i nie kłócisz z tatą". Widzisz jakie mądre, choć nie wiekowe?:)
      I dzięki za komplementa. Chociaż Izabelka powinna pamiętać też o tym, że dobra, nie dobra, ale mordę drze...

      Usuń
    2. Chyba nie jest tak źle :-)

      Usuń
    3. Tak strasznie źle, to faktycznie nie. Ale akurat w tym przypadku powinno być wyłącznie dobrze.

      Usuń
  8. Życiowe i wzruszające. Wszystko, oprócz zadań z matematyki ;-)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Same zadania nie są nawet takie najgorsze (raczej do myślenia, niż do klepania); gorzej ze sposobem przekazywania umiejętności niezbędnych do ich rozwiązania.
      Ściskam i w razie potrzeby służę chusteczką.

      Usuń
  9. Oj. Słowa syna musiały zaboleć. I postawić do pionu.
    Nikt nie jest idealny. To że się staramy i widzimy błędy, to już bardzo dużo.
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obaj stawiają mnie do pionu całkiem często. Za co im chwała:)
      PS. Dziś też wtorek. Natura wzięła sprawy w swoje ręce i mnie ochrypła. Choćbym chciała, nijak nie wrzasnę. Czuję się prawie idealna:P

      Usuń
  10. Ja podnoszę głos na dziecko bardzo rzadko, zdarzyło mi się kilka, może kilkanaście razy. Głównie dlatego, że staram się bardzo mieć na uwadze, że to, co teraz wydaje się być wielkim problemem, w kontekście 'życiowym' jest czymś, może nie nieistotnym, ale niezbyt. Za to popsute relacje, brak zaufania nadrobić trudno. Staram się pamiętać, jak sama przeżywałam różne rzeczy jako dziecko, a przede wszystkim staram się traktować dziecko po prostu jak drugiego człowieka - to ważne, co napisałaś gdzieś w komentarzach - dorosłego byśmy tak nie potraktowali, a dziecko jest przecież także odrębnym bytem, które ma prawo mieć swoje zdanie ;) I, jak mi samo często przypomina słowa Korczaka właśnie, "nie ma dzieci, są ludzie". Szkoda, że niektórzy rodzice tego nie rozumieją ... Mnie nieraz skóra cierpnie, gdy jestem świadkiem niektórych 'darć', a co dopiero temu dziecku, wobec którego to darcie się kieruje.
    A Ty nie jesteś na pewno jeszcze pingwinicą - miałam szansę zaobserwować Twoje relacje :)

    PS - obawiam się tylko, że najtrudniejsze dopiero przed nami ;) Dorastanie i budowanie swojego 'ja' - jak tu to wytrzymać, żeby też za bardzo nie przycisnąć, żeby jednak umiało walczyć o swoje i się postawić w razie czego? :) Wspierajmy się nawzajem! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zazdroszczę i podziwiam. W zasięgu ręki mam tylko jedną taką niekrzyczącą koleżankę i naprawdę nie wiem, jak ona to robi. Jak Wy to robicie.
      I dzięki za to "jeszcze nie jesteś":) Wprawdzie chybotliwa ta krawędź, na której stoję, ale może nie spadnę. Tylko cóż z tego, że może i wreszcie się wyszkolę w spokoju i cichości serca, skoro czekają nowe wyzwania? Ech! Wsparcie, tak, wzajemne wsparcie będzie nam bardzo potrzebne!

      Usuń