W życiu zdarzają się
czasem piękne chwile.
Zaliczam do nich między
innymi te, w których niespodziewanie odkrywam, że z kimś łączy mnie więcej niż
myślałam. Przechodziliśmy obok siebie, owszem, ale żeby mieć ochotę ze sobą
gadać? W życiu! Gdzie ja i gdzie on (albo ona, bo płeć nie gra tu roli)?!
A potem, przez
przypadek, okazuje się, że ja i on (albo ona) to porozumienie bez słów, boląca
od śmiechu przepona i w ogóle, czemu, cholera, nie zaczęliśmy ze sobą
wcześniej rozmawiać?
Los jest dla mnie
łaskawy, bo w ciągu ostatnich dwóch tygodni zdarzyło mi się to dwukrotnie. O
ile w pierwszym przypadku, licealnego kolegi, z którym w ciągu jednego wieczoru
przegadałam więcej czasu niż wcześniej przez cztery spędzone w jednej klasie
lata, mam pewność, że zadziałało to w dwie strony, o tyle w drugim mam poważne
wątpliwości, czy faktycznie, gdybyśmy kiedyś spotkali się naprawdę, byłoby tak
samo jak wtedy, gdy czytałam jego książkę. Czyli fantastycznie.
Mariusz Ziomecki
dotychczas kojarzył mi się wyłącznie z Super Expressem i nie były to dobre
skojarzenia (doskonale wiem, że robił w życiu szereg innych rzeczy; mi jednak
wryło się w pamięć właśnie to. Mam zresztą wrażenie, że część własnych – mocno
cynicznych - przemyśleń z tego okresu autor włożył w usta jednemu z bohaterów
książki, Filkowi, któremu „realia rynku
szybko wybiły (…) z głowy ambicje publikowania rzetelnych artykułów. (…) Im
gorzej o „Plusie” mówili medioznawcy i inni intelektualiści, tym lepiej
wyglądały wyniki sprzedaży”).
Tym bardziej zdumiewa
mnie, że to Ziomecki napisał tę książkę, będącą – i tu dołączę się do chóru
tych, którzy przeczytali ją przede mną (dwa głosy tutaj i tu) –
jedną z lepszych lektur jaka ostatnio wpadła w mojej ręce.
Poszukiwanie przyczyn, dla
których tak spodobał mi się „Mr.Pebble i Gruda”, okazało się ciężką pracą.
Nie chodzi na pewno o
wspólnotę doświadczeń – mnie i autora dzieli dokładnie jedno pokolenie
(Ziomecki ma tyle lat, ile moja mama), a jeśli główny bohater, Jan Kamyk, ma
czyjeś cechy, to prędzej autora, nie moje (np. datę urodzenia, płeć,
emigracyjny pobyt w Stanach). Proste przełożenie: Ziomecki = Kamyk jest jednak,
jak sądzę, nieuprawnione.
Na pewno nie przemówiła
też do mnie grubość lektury. To dziewięćset stron, a ja
nie cierpię opasłych tomiszczy.
Rzecz też nie w stylu
pisania. W powieści przeplata się mnóstwo wątków; jedna retrospektywna dygresja
goni drugą, a ja – choć lubię dygresje - nie przepadam za wielowątkowymi
utworami. Wyjątek robię tylko dla fug Bacha. I – jak się okazało - dla
Ziomeckiego.
Zaczyna się w miarę
przewidywalnie i sentymentalnie – od wątku ojca samotnie wychowującego dziecko,
do tego na emigracji. Parę ckliwych obrazków plus amerykańskie pejzaże (niezbyt
zresztą malownicze). Potem (a może przedtem?) pojawia się motyw podwórkowo-licealnych
przyjaźni. Zaraz później bliżej poznajemy historię najbliższej rodziny głównego
bohatera. Każda z tych opowieści, które w miarę lektury rozwijają się pięknie,
niczym poszczególne tematy fugi, samodzielnie wystarczyłaby na jedną porządną
książkę.
Nie Ziomeckiemu, który musi do tego dołożyć jeszcze tło historyczne
(wydarzenia rozgrywają się w różnych okresach niemal całego XX wieku), nie tylko w ujęciu
polskim, ale wręcz ogólnoświatowym (pewną rolę ma do odegrania nawet wojna
siedmiodniowa i w ogóle konflikt na Bliskim Wschodzie, przepuszczony przez
amerykański filtr).
Nie można przy tym
zapominać o kontrapunktach: kryminalnych, politycznych czy nawet – rety, rety!
– miłosnych.
Normalnie czytelniczy oczopląs.
Chyba pierwszy w historii medycyny, którego pacjent nie chce leczyć.
Były w czasie tej
lektury momenty, w których miałam wrażenie, że autor siedzi w mojej głowie.
Czytanie (w pierwszych rozdziałach) o kolejnych stadiach rozpadu rodziny
Kamyków było jak grzebanie we własnych najczarniejszych myślach. W których
bardzo niewiele dzieli świat szczęśliwego i sielankowego dzieciństwa od świata
obojętnych sobie, a w zasadzie całkiem nieznajomych ludzi. Połączonych, owszem,
bardzo bliskimi więzami krwi.
Czasem zdumiewała mnie
aktualność rzucanych mimochodem, wcale nie najważniejszych dla fabuły, zdań.
Jak np. to, dotyczące obozu dla zdegenerowanej „bananowej” młodzieży, na który
trafił główny bohater: „Zaczęliśmy
poznawać charakterystyczny dla komuny smak: to metaliczna gorycz w ustach,
która pojawia się, gdy stajesz bezradny wobec czyjejś bezkarnej nikczemności.
Dziś rozumiem, że właśnie o to chodziło, po to zorganizowali dla nas ten obóz.
Bo paraliżujące uczucie bezradności jest dla rządzących bezcenne: odbiera
obywatelom wiarę w sens oporu, instaluje rezygnację w duszach. Spaja i utrwala
system.”
W pewnym momencie
pomyślałam, że złapałam trop. Być może autor przekonał mnie do siebie dbałością
o szczegóły. Dzisiaj nie jest to codzienne; zazwyczaj stykam się z osobami,
które nie rozumieją dlaczego się ich czepiam, bo przecież to, co napisali (byle
jak, byle napisać cokolwiek, nie sprawdzając czy to prawda) dotyczy drobiazgów,
a (ich zdaniem) naprawdę ważne jest co innego. W przypadku powieści, zwłaszcza
tych, które nie aspirują do miana historycznych, tym bardziej wiele można by
odpuścić.
Kobieta w fotelu (wg wersji czerwonej) vel Lodzia Kamyk 20 XII 1948 źródło zdjęcia |
Kiedy doszłam
więc do snutej przez matkę Jana Kamyka, Lodzię, opowieści o jej znajomości z
Pablem Picasso, która zaowocowała powstaniem litografii „Kobieta w fotelu
według wersji czerwonej”, doceniłam zarówno wzmiankę o mającej miejsce przy
okazji wizyty Picassa w Warszawie wystawie jego ceramiki, jak i o planowanym
przez Picassa zakupie wyszywanego serdaka dla jego ówczesnej partnerki,
Francoise Gillot. Ledwie dwa tygodnie wcześniej czytałam bowiem w archiwalnym
numerze "Przekroju” z 30 stycznia 1966 roku notkę o zamieszczonym w
„Polityce” wspomnieniowym tekście o wizycie Picassa we Wrocławiu. W tekście tym
było wszystko: i Wrocław, i ceramika, i nawet kożuszek. Zabrakło tylko Lodzi, z
pewnością przez niedopatrzenie.
Autentyzmem tchnie także
opowieść o odgrywających ważną rolę w życiu Eryka Kamyka (ojca Jana) rybach.
Sądzę, że nie powstydziłby się jej sam Ota Pavel (być może także i Putrament,
ale nie czytałam żadnej książki Putramenta, za to Oty Pavla owszem). Mój
mąż w każdym razie z uznaniem kiwał głową, gdy przeczytałam mu, że „najbardziej pamiętamy te ryby, których nie
złowiliśmy”.
W akcie desperacji
zadumała się nawet nad faktem, że główny bohater jest astrologicznym Bliźniakiem. Nie wierzę w
horoskopy, ale jeśli nie można chwycić się niczego innego, to czemuż by nie
gwiazd?
Rozwiązanie zagadki znalazłam dopiero pod koniec lektury.
Bo, czegokolwiek nie
pisałabym o swojej pracy i jak bardzo by mnie ona nie wyczerpywała, naprawdę ją lubię.
A lubię ją z tego samego
powodu, dla którego spodobała mi się ta książka.
„Problem polega na tym, że twoja moralność jest na wpół ślepa, widzi
tylko jedną stronę. Tobie w głowie się nie mieści, że mogłem mieć powody, dla
których byłem tym, kim byłem. I robiłem rzeczy, których nie aprobowaliście.”
Dobrze jest czasem dowiedzieć
się (tak jak dowiedział się Jan Kamyk), że nie zawsze wszystko jest tak proste,
jak to się na pierwszy, a nawet drugi rzut oka wydaje.
Prawda, druga prawda,
pół-prawda i gówno-prawda mogą tak naprawdę ważyć tyle samo.
Bo kto powiedział, że
to nasza waga jest dobrze wytarowana?
Mariusz Ziomecki „Mr.Pebble i Gruda”. Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2011.
PS. Żeby nie było tak
słodko, kropla dziegciu: epilog jest do bani. Jeśli ktoś
przebrnął przez tyle stron, raczej nie jest słodkim idiotą, który nad każdym „i” potrzebuje kropki, doprawdy.
Oj tam, po tylu stronach dobrze wiedzieć, że wszystko się dobrze skończyło :) Zresztą to takie amerykańskie w stylu podsumowanie.
OdpowiedzUsuńNo ale ja nie jestem obiektywny wobec tej książki, jak wiadomo.
Ależ oczywiście, bo przecież wiadomo, że książka bez happy endu to szmelc i nikomu się nie spodoba.
UsuńNaprawdę nie miałeś wrażenia, że epilog napisał ktoś inny? Np. podstępny wydawca, który się przestraszył, że tyle kartek zużył i teraz mu się to nie sprzeda, więc ratował sytuację jak mógł?
Na tle całości wionął sztucznością, ale na fali euforii udało mi się go przepuścić przez zwoje mózgowe bez szkody dla oceny całości. Może to był sposób, żeby definitywnie zamknąć kwestię ewentualnej kontynuacji? :)
UsuńA wydawcy, mimo że tyle kartek zużył, to się chyba specjalnie nie sprzedało, niestety :(
Naprawdę myślisz, że jeśli ktoś wie, że nie chce czegoś kontynuować, musi komunikować to światu w taki sposób? Moim zdaniem taki epilog w takiej książce jest absolutnie niewytłumaczalny. Na mnie wpłynął o tyle, że bez niego odłożyłabym książkę, mlaskając z ukontentowaniem, a tak mlaskałam z niedowierzania, memłając pod nosem brzydkie słowa.
UsuńO wydawcach wypowiadać się nie będę, bo nie mam pojęcia jakimi prawami rządzi się ten rynek.
Nie będę gdybał. Może to autor, może mu wydawca kazał. Trudno, zamykamy oczy i przyjmujemy z dobrodziejstwem inwentarza. A nowi czytelnicy niech nie czytają epilogu.
UsuńNie ma wyjścia. Zwłaszcza, że gdy już wymemłałam co miałam wymemłać, ulżyło mi:)
UsuńMoże by - w czynie społecznym - zrobić wlepki o treści "Uprasza się o nieczytanie epilogu" i poumieszczać je na każdej okładce jeszcze niesprzedanej książki?
Chcesz namiar na wydawcę? Może pozwolą nam usiąść w magazynie i metkować.
UsuńMam wprawę - metkowałam już w 1995 (wtedy metkownica to był szał ciał!), więc czemu nie?
UsuńTo cenna umiejętność na rynku pracy :)
UsuńPosiadam ich wiele. Odkąd obejrzałam Irenę Kwiatkowską w "Czterdziestolatku", wiedziałam kim chcę w życiu zostać:)
UsuńMiałaś prawdziwy dar przewidywania przyszłości :)
UsuńCzy był to aby komentarz pełen dumy i podziwu?:P
UsuńOczywiście. Jako osobnik pozbawiony tego daru, bardzo zazdraszczam.
UsuńMęskim odpowiednikiem Kwiatkowskiej był chyba McGyver - najwyraźniej nie skupiałeś się w czasie oglądania.
UsuńJego talentów brakuje mi jeszcze bardziej :P
UsuńNigdy nie nie jest za późno, by zmienić swoje życie. Tak mówią na mieście.
UsuńA to nie wiem, we wiosce mieszkam :)
UsuńTym bardziej powinieneś być zmotywowany do doskonalenia sztuki przetrwania w różnych warunkach.
UsuńOczywista. Naumiałem się palić w kominku :D
UsuńDech mi zaparło z wrażenia.
UsuńA nie, to tylko atak kaszlu:P
Powinnaś nauczyć się robić syrop z cebuli. W ramach doskonalenia sztuki przetrwania w różnych warunkach.
UsuńUmiem od dawna, phi.
UsuńChyba jakiś kiepski, skoro kaszlesz :P
UsuńWystarczająco dobry. Nie mogę się przecież pozbawić zdolności kasłania w newralgicznych momentach.
Usuńo, to przecież wystarczy po każdym łyku syropu zapalić papierosa :P
UsuńPróbowałeś? Bo McGyver tak nie robił, pamiętam.
UsuńNie próbowałem, dlatego w newralgicznych momentach muszę się gryźć w język.
UsuńNiewiarygodne, ale do głowy nie przychodzi mi żadna olśniewająca riposta. Ta choroba mnie zniszczy:(
UsuńOch :( Dam Ci szansę do rana, ok?
UsuńLudzki pan.
UsuńBiorę przykład z MacGyvera :D
UsuńAż strach pomyśleć co zrobisz za chwilę.
UsuńPodwójne salto mortale do tyłu bez siatki zabezpieczającej, to chyba oczywiste.
UsuńSiedzę wygodnie pod kocykiem, w pierwszym rzędzie. Zaczynaj!
UsuńHop, i poszło. Mam nadzieję, że akurat w tym momencie nie mrugałaś.
UsuńPrzygładź czuprynę, bo włos Ci się rozwiał.
UsuńTo ja tu wykonuję z sukcesem taki trudny numer, a Ty o włosach? Co za małostkowość.
UsuńTo ja tu troszczę się o Twój wizerunek (image), a Ty mi z pretensjami? Co za niewdzięczność!
UsuńZwichrzone włosy to dowód sukcesu, a nie powód do przyczesywania się.
UsuńPatrz, w takim razie dzisiejszej nocy odniosłam wieeeelki sukces:P
UsuńGratuluję w takim razie szczerze i bynajmniej nie gonię Cię do fryzjera :P
UsuńNawet gdybyś gonił i tak nie miałoby to znaczenia: udanie się gdziekolwiek poza kanapą leży w tej chwili poza moim zasięgiem.
UsuńNo to leż sobie w spokoju ducha.
UsuńMomarto, ależ się ostatnio rozhulałaś w pisaniu! Człowiek kilka dni nie zagląda, a tu trzy notki do nadrobienia. Czyżby urlop, czy ferie w szkole tak Cię motywowały? :)
OdpowiedzUsuńA tego Mr. Pebbble posiadasz czy z biblioteki? Chętnie przeczytam jeśli pożyczysz, bo moje okoliczne biblioteki nie zakupiły tej książki, a moje noworoczne postanowienie mocno ogranicza kupowanie nowych książek... ;)
Agnieszka
No fakt, po ostatniej posusze można być w szoku. Urlop owszem, był (wykorzystałam go na pielęgnowanie chorych dzieci). Teraz sama jestem chora:( Ale spokojnie, wszystko wróci do normy - widzę czarne chmury na horyzoncie.
UsuńI się zorientowałam, że nie odpowiedziałam na Twoje pytanie. Moja i pożyczę:) Na Kiermaszu (o ile dotrę, bo to zawsze zagadka)? Czy masz jakiś inny pomysł?
UsuńMoże być nie kiermaszu. Będę co prawda na Alkali 6 marca (i podejrzewam, ze Ty również), ale klimat sportowy niezbyt sprzyja targaniu 900 stronicowych tomów ;)
UsuńA.
Miało być NA kiermaszu. Tak się zaangażowałam w udowadnianie, że nie jestem robotem, że nie sprawdziłam przed wysłaniem.
OdpowiedzUsuń(wiesz, że teraz poprzeczka jest wyżej i aby udowodnić, że nie jestem robotem muszę wpisać usłyszany ciąg liczb (ale dlaczego po angielsku...)
A.
O! Z tą Alkalą to jest jakaś myśl! Zwłaszcza, że sprawdziłam i startujemy w tej samej kategorii (tyle że nie wiekowej, bo mnie - gnoje - wrzucili już półkę wyżej, mimo że urodziny mam dopiero w czerwcu). Będę autem, więc mogę wrzucić książkę do środka i jeśli znajdziemy się w tym tłumie (w tym roku będzie gęsto), może dojść do uroczystego przekazania, czemu nie:)
UsuńNie ma nic wspólnego z udowadnianiem, że nie jestem robotem, tym bardziej po angielsku!:( Cytuję za bloggerem: "nawet jeśli nie włączysz tego ustawienia (weryfikacji obrazkowej), niektórzy komentujący użytkownicy mogą i tak zostać poproszeni o wpisanie kodu przed dodaniem komentarza". Najwyraźniej trafiasz do tego elitarnego grona...
W takim razie wstępnie jesteśmy umówione (jeśli nie uda się spotkać, to tydzień później będzie kiermasz).
UsuńDojdę na metę jakieś 20 minut po Tobie, więc zdążysz odebrać medal i gratulacje, zapozować paparazzim i skoczyć do samochodu po książkę ;) Kwestii kategorii wiekowych dotychczas nie rozważałam, gdyż zupełnie mnie nie ruszały, ale skoro zwróciłaś na to uwagę, to w pełni solidaryzuję się z Twoim oburzeniem ;) Pewnie policzyli rocznikowo. Pomyśl co ja czuję, gdy mnie klasyfikują rocznikowo - jestem z grudnia, więc przez cały rok mi dodają... :P
Agnieszka
Bez obaw z tą różnicą czasową na mecie - aktualnie z trudem pokonuję dystans kanapa-łazienka, więc nie spodziewam się, abym za dwa tygodnie dostała nagle jakiegoś dzikiego szwungu i to na dystansie 5 kilometrów (łeb mi pęka, więc nie przeliczę ile razy będę musiała pokonać dystans odpowiadający aktualnie pokonywanemu, ale na pewno bardzo dużo)
UsuńI jakże mi lepiej, że mnie rozumiesz. To z pewnością jakiś facet ustalał zasady przydziału do kategorii wiekowych; żadnej kobiecie w życiu by coś takiego do głowy nie przyszło. Klasyfikować rocznikami, też mi!:P
Crap, nawet pamiętam recenzjum na Notatkach Cool (i wiersz).
OdpowiedzUsuńZakonotowałam sobie tamże, że książka nie ma talii ;)Zatem czasochłonna, bo ja wolno czytam i międlę każdy szczegół, zwłaszcza jak zręcznie napisany.
Ale do inwentaryzacji książek-cegieł się nada w sam raz.
Ahoj!
Wiersze odgrywają istotną rolę w tej książce, uznałam jednak, że skoro pisali o nich inni, to ja nie muszę:)
UsuńIstotnie, książka z gatunku tych grubociosanych. Na szczęście, jako osoby światłe, wykształcone i tolerancyjne, wiemy, że nie można się opierać wyłącznie na pozorach, nieprawdaż?
Ale faktycznie, międlenie szczegółów może w tym przypadku okazać się zabójcze. Szczegółów tu bowiem bez liku, a każdy - jak mniemam - dokładnie przez autora sprawdzony.
Bez olśnienia, ale z przyjemnością. No i mnie Kamyk drażnił okropnie :P
OdpowiedzUsuńCzemu Cię drażnił? Z każdym dniem, który upływa od końca lektury on mi się wydaje coraz bardziej nijaki taki, a nijacy rzadko drażnią.
UsuńNo właśnie tym swoim niezdecydowaniem i rozmemłaniem mnie drażnił. Roztrząsaniem wszystkiego na dziesiątą stronę. Samo dojście do happy endka zajęło człowiekowi tyle stron, że zacząłem tracić cierpliwość. Za to polubiłem Kamyka za to jakim był ojcem :)
UsuńNo tak, rozmemłanie level master. Ale sam rozumiesz, chłop na rozdrożu, to trochę podeliberować musiał:P
UsuńA ojcostwo Kamyka jest z tych trudno dościgłych. W końcu czemu zawsze tylko kobiety mają się denerwować, czytając o cudownych matkach co to nigdy gęby nie drą?:P
Całe szczęście teraz czytam sobie dzieje komisarza Nemhausera, który ma na koncie sporo wychowawczych potknięć i mi lepiej :D Z drugiej strony, zastanawiam się, czy choroba dziecka nie wymusza jednak w jakiś sposób lepszego, bardziej uważnego rodzicielstwa?
UsuńMam znajomych z wymagającymi dziećmi, autyzm, inne choroby, mają nieprzebrane pokłady cierpliwości, zawsze uśmiechnięci, dla innych życzliwi, koszmarnie to na mnie działa, bo jestem w nieustającym poczuciu małości wobec takiego, heroizmu. Bo dla mnie życie z dzieckiem autystycznym na przykład, albo takim na wózku bez kontaktu, to heroizm.
UsuńPewnie, że heroizm, zwłaszcza w tym kraju, w którym wszystko trzeba wywalczyć, a niepełnosprawność dziecka staje się pierwszym krokiem do osunięcia w sferę życia poniżej minimum egzystencji. Przy nim wychowywanie zdrowych dzieci wydaje się bułką z masłem i człowiek powinien wstydzić się za każdym razem, gdy wydaje mu się, że tak mu ciężko.
UsuńA te pokłady to moim zdaniem mamy wszyscy (poza jakimiś patologicznymi jednostkami). I nie mam pojęcia czemu czasem tak trudno do nich sięgnąć.
Może po prostu brak impulsu do tego by, że tak kolokwialnie walnę, zewrzeć wychowawcze pośladki, powoduje nasze rozleniwienie i odpuszczanie tu i tam? Bo u nas da się odpuścić, a u rodziców chorego dziecka nie. Albo raczej dlatego (bo i tam można odpuścić i są pewnie takie przypadki), że konsekwencja naszego odpuszczania ma mniejszą wagę, niż w ich przypadku? Tylko czy to mnie usprawiedliwia? Ech, wygląda mi to po prostu na szukanie wymówek i zwykłe z mojej strony wygodnictwo :(
UsuńSporo prawdy w tym co piszesz, Bazylu. Tak sądzę. Ostatnio sporo pracuję nad sobą jako rodzicem i wychodzi mi z tego tyle, że trzeba być po prostu dobrym człowiekiem, a najlepiej świętym. A że każdy jest powołany do świętości, to trzeba zacisnąć pośladki i szczęki kiedy trzeba, i wziąć się do roboty.
UsuńPrzypadki rodziców chorych dzieci też są różne. Nie wątpię jednak w to, ba! wiem to, bo miałam styczność ze sporym ich gronem, że im też czasem puszcza to i owo, zwłaszcza w zaciszu domowym, także wobec dzieci. Na tym tle Jan Kamyk - ojciec jawi się jako bohater bez skazy. Jeśli jako impuls do bycia lepszym rodzicem, ok. Jeśli jako powód do frustracji - dajmy pokój, doprawdy.
Zatem bierzmy się do roboty, by sięgnąć kamykowego ideału :)
UsuńAlbo przynajmniej go choć na chwilę musnąć, próbując doskoczyć:P
UsuńChyba przeczytam drugi raz. Nie pamiętam zakończenia, to chyba już mogę? Tyle lat, a zachwyt mi nie przeszedł i tak się cieszę, że ktoś dołączył do grona. Smakowita Wasza konwersacja z Zacofanym :-) to nawiasem. Pozdrówka
OdpowiedzUsuńTy nie pamiętasz zakończenia?! Od razu mi lepiej:) A czytaj sobie, pewnie, na zdrowie! Drugie czytanie zazwyczaj pozwala odkryć te rzeczy, których nie zauważyło się za pierwszym razem, a trzecie wręcz nadaje wszystkiemu nowy sens.
UsuńI tak sobie teraz pomyślałam, że ten kto wymyślał przebieg procesu legislacyjnego (trzy sejmowe czytania, jakby nie patrzył, oczywiście w normalnych warunkach, a nie w takich w jakich funkcjonujemy od pewnego czasu), musiał być doświadczonym czytelnikiem)
Uściski!
A tu masz rację z tym wielokrotnym czytaniem, chociaż nocne przystoi tylko molom książkowym :-)
UsuńCzyli jestem usprawiedliwiona i kolejne dwa czytania odstawię na konto tej teorii. Dzięki :-)
Być może Sejm RP obecnej kadencji jest zaludniony przez mole książkowe? Hm, to by dopiero było!:P
UsuńI cieszę się, że mogłam być pomocna. Nieskromnie dodam, że jestem naprawdę niezła w wymyślaniu pokrętnych uzasadnień do najbardziej fantastycznych teorii:)
Nie chcę nic mówić, ale Kaczyński podobno niezwykle oczytany jest ;-)
UsuńNo widzisz, wszystko składa się w spójną całość. Porażającą wprawdzie (jakoś słabo utożsamiam się z tymi potencjalnymi politycznymi molami książkowymi), ale cóż, nie z takimi całościami sobie radziliśmy:)
Usuń